Życie kobiety w średnim wieku na gruzińskiej prowincji. Fragment powieści „Kos kos jeżyna” Tamty Melaszwili
Wydawnictwo Filtry przybliża prozę cenionej gruzińskiej pisarki Tamty Melaszwili. „Kos kos jeżyna” uznawana jest za najlepszą powieść w dotychczasowym dorobku autorki. To historia kobiety w średnim wieku, która ceni sobie niezależność i wiedzie spokojne życie na gruzińskiej prowincji. Pewnego dnia jedno zdarzenie całkowicie ją zmienia. Staje się odważna, otwarta i zaczyna łamać konwencjonalne normy społeczne. Filmowa adaptacja książki w reżyserii Elene Naveriani spotkała się z aplauzem międzynarodowej krytyki i przyjęto ją owacją na stojąco podczas Directors’ Fortnight 2023 w Cannes. Powieść jest już dostępna w księgarniach w przekładzie Magdaleny Nowakowskiej, a poniżej przeczytacie jej fragment.
Wchodzę już jedną nogą w starość, moja krew płynie coraz cieńszą strużką jak wysychające od skwaru źródło, ale przed okresem jajniki kłują mnie tak samo jak dawniej, kiedy byłam młoda. To mnie budzi o poranku, ale wiem, że miesiączki nie dostanę dzisiaj, rozłoży mnie dopiero jutro, a nawet pojutrze, teraz tylko mnie ostrzega, moje ciało wysyła mi znak i trzeba wstawać, póki mam jeszcze siłę. Trzeba, więc wstaję, nawet już nie czuję znużenia, lepiej to zrobić jeszcze dzisiaj. Dlaczego? Ano dlatego, że ręka miesiączkującej kobiety jest skażona. Wszystko, czego dotknie, spopieleje, zniknie. Kobieta z miesiączką nie powinna się brać do żadnej roboty, bo jej ta robota przeleci przez ręce, jakby ją wiatr zdmuchnął. Tak się mówi. Tak to jest pomyślane. Pomyślane nie przez mężczyzn, ale przez zmęczone kobiety. Żeby chociaż przez te kilka dni w miesiącu można było odpocząć.
Może to i wymysł, ale ja w to wierzę. Postępuję zgodnie ze zwyczajem. Też jestem kobietą i co, nie trzeba mi odpoczynku? I co z tego, że nie mam męża i dzieci na głowie, ale mam swoją robotę, swoją harówkę. Robię więc tak, jak przykazano. Wstanę, umyję się, włożę kieckę, w stanik też się wcisnę. Jest jeszcze wcześnie, ale nie wiadomo, czy się nie napatoczy jaki pijaczyna, co będzie wracał z nocnej imprezy. No i jest lato, na ulicach wszędzie ludzie. Od rana do nocy. Tłok, że nie ma gdzie szpilki wcisnąć. Jak się ubiorę, to wezmę to moje ładne czerwone wiaderko. Będę je nieść zawieszone lekko na dwóch palcach. Czarne jeżyny tak się pięknie świecą w tym czerwonym wiaderku, że jak je stawiam pełne na stole, to aż mi żal wysypać owoce i robić. Najpierw na nie patrzę.
Słońce jeszcze nie wzeszło, dopiero się rozwidnia. Gdzieś tam pieje stary kogut sąsiadki. Ostrożnie zamykam furtkę i nagle prosto w nos wali mnie smród. Ten smród, który jakby stał się zapachem lata. Wszyscy, miejscowi i przyjezdni, jeżdżą już tylko samochodami, dwóch kroków nikt nie zrobi na piechotę. I spaliny wiszą w powietrzu, jakby miały tak wisieć już wiecznie, jakby miały się nigdy więcej nie rozwiać. Drapie od nich w gardle i łzawią oczy. Wiatru ani na lekarstwo. Łupie mnie w kolanie, pewnie będzie padać. Lunie jak z cebra. Tak że lepiej iść. No to idę, a do tego się cieszę. Tak lekko idę, jakbym u ramion miała skrzydła. Sąsiadki z naprzeciwka mnie nie ubiegną. To ja nazbieram dojrzałych, dużych, czarnych jak smoła jeżyn. Wzięłam ze sobą zaczep i rękawice. To w moich ustach któregoś ponurego zimowego poranka rozpłynie się ta dojrzała, duża, czarna jak smoła jeżyna. Wiesz jakiego? Mokrego, zimnego, szarego poranka. Kiedy nie tylko nie chce ci się wstać z łóżka, ale w ogóle nie chce ci się żyć, istnieć, oddychać. Jak myślisz, co mi pomogło przetrwać tę poprzednią zimę, właśnie taką, no, jak myślisz? Konfitury z jeżyn! Smarowałam nimi chleb podpieczony na piecu i jadłam do herbaty i och, och, rozpływały mi się w ustach! Ten spieczony chleb moczyłam trochę w herbacie, wszystkie zęby mam swoje, ale wiadomo, trzeba uważać. Jak się ma własne zęby, to trzeba o nie dbać. To dlatego chętnie wstawałam z łóżka wcześnie, bo czekała na mnie konfitura z jeżyn na gorącym chlebie. Wstawaj, Etero, wstawaj, kobieto, bo cię tam wielka przyjemność czeka! Przecież właśnie dlatego, no nie? Czy nie tak było? Dlatego chętnie wstawałam nawet w zimno i deszcz, szłam otwierać sklep i siedziałam w nim cały dzień. I dlatego warto było wyjść wcześnie rano i iść opustoszałą drogą. Zobacz, nawet bezdomne psy nie szczekają, tylko drzemią sobie spokojnie na poboczu.
Zaraz przejdę przez most i kiedy dojdę do zarośli nad rzeką, zobaczę je – moje lśniące jeżyny. Rzeka Rioni jest zmętniała, szybka i głośna, łamie mnie w kolanie, jest tak duszno, że na pewno spadnie deszcz, ubranie już przykleja mi się do skóry, ale zdążę, zbiorę jeżyny i niech sąsiadki z naprzeciwka idą do czorta. Jak przyjdą, to wszystko w chruśniaku będzie już wyzbierane.
Idę i chce mi się śpiewać, tak mi lekko na duszy, dobrze mi, prawie zapomniałam o kłuciu w podbrzuszu. Gdzieś w oddali słychać silnik samochodu, pewnie jakiś skacowany pijaczyna wraca do domu. Wokół jest cicho, w uszach mam tylko ten warkot i jeszcze poranne trele kilku kosów. I już stoję pośród ciernistych krzaków ze swoim wiaderkiem i zaczepem, w kolorowych rękawicach ogrodowych. Czuję jakąś dziwną radość i lekkość. Etero, a może dlatego, że już niedługo powinien się pojawić u ciebie pewien pan? Czyżby dlatego? No? Noo? Powiedz to, przyznaj się sama przed sobą, kochaneńka! To jest powód, prawda? Bo zobaczysz jego szpakowatą głowę, tak? I potem serce ci zadrży, prawda? No, powiedz, Etero, powiedz, przyznaj się! Przyznać się czy się nie przyznać? Nawet jeśli serce tłucze mi się w piersi, to co z tego? Nic nie zauważam i nic nie daję po sobie poznać! Dobrze, już dobrze, Etero. Tak trzymać! Tak trzymać! Ale szczerze, to nie pamiętam, kiedy ostatnio mi tak było. Tak lekko i dobrze. A może nigdy? Ale on przecież też przychodzi do mnie takim lekkim krokiem. A niby poważny mężczyzna!
Idę przez kolczaste zarośla, ale, niech to diabli, wszystko wyzbierane! Tylko gdzieniegdzie jedna czy dwie jeżyny, niedojrzałe, takie, które tylko ptaki zjedzą. Pewnie wczoraj tu przylazły sąsiadeczki, o świcie. Został ci guzik z pętelką, Etero! Jeden krzak, drugi, trzeci i tam, i tam nic nie ma! Jeszcze chwila i pęknę ze złości, ale ta lekkość jakoś mi nie pozwala naprawdę się wściekać, nie opuszcza mnie. Dobra, myślę sobie, pójdę dalej i może tam coś znajdę, przecież te wiedźmy z naprzeciwka nie mogły wyzbierać wszystkiego na całym brzegu. Tam jest taka niecka, gdzie woda podmyła skarpę, tam też rosną jeżyny, one by tam nie poszły. Nie dosięgłyby tam, dokąd ja dam radę. Ręką i zaczepem. Jestem wysoka, a one to pokurcze, wyglądają wszystkie jak pole pszenicy po gradobiciu.
Och, ależ się złapałaś na haczyk tego szpakowatego dostawcy! I jakich ci się na starość zachciewa haczyków, kobieto? Co ci chodzi po głowie? Ale czy na ten haczyk w głowie, szpikulec w sercu i brzytwę w brzuchu jest jakaś rada? Nie ma! Ale wiesz, co on takiego ma, ten mój dostawca? Nie boję się go. Niby jest obcym człowiekiem, ale się go nie boję. Właśnie dlatego, że jest obcy. I w ogóle jest inny, niby dojrzały mężczyzna, a jak młody chłopak. Nie zaczaja się. Inni tylko patrzą, kiedy ci się noga powinie, zadrzesz kieckę i zszargasz swoje dobre imię. On taki nie jest. Nie chodzi spięty i nerwowy jak inni. Nie jest pijakiem i awanturnikiem. Młody też nie, ale jest pogodny i swobodny. Cały czas się śmieje, uśmiecha się do mnie. Zawsze grzecznie. Nie muszę się opędzać ani stroszyć kolców. Przychodzi i taki jest sam z siebie cichy, miły, robi porządnie wszystko, co ma zrobić. Czasem nawet jakby się wstydził, nie patrzy mi w oczy i czerwienieją mu uszy. Taki poważny mężczyzna, a czerwienieje. Przysięgam na wszystko, że mu te uszy czerwienieją!
No i proszę, są jeżyny, i to ile! Nie miały śmiałości zejść na podmytą skarpę te pokurcze z naprzeciwka. W gęstwinie nie widać nawet, że tu jest osypisko. Ależ się świeci moja czarna jeżyna! W dole huczy Rioni, unosi szlam i piasek. I co, sąsiadeczki, tu nie zajrzałyście?! Nie dosięgłyście tych krzaków swoimi krótkimi rączkami? Prawda, bezpiecznie to tu nie jest. Ziemia się osuwa. Możesz nawet nie zauważyć, jak zrobisz krok w osuwisko. Zrobisz krok i szurniesz po tej wysokiej, stromej skarpie prosto do rzeki. A Rioni tak pędzi, że zabiera z sobą wszystko, podmywa brzegi i za kilka lat ta zielona skarpa też się zapadnie. Przestanie istnieć. Pamiętam przecież z dzieciństwa, jak tu było. Dzisiaj już nie ma nawet połowy tego, co kiedyś. Rzeka zabrała drzewa i zarośla. Las prawie zupełnie się zapadł. A jak tu było pięknie! Kiedy byłam dzieckiem, myślałam, że to najcudowniejsze miejsce na świecie. Zaczarowane, tajemnicze. Przychodziło się tu i nie chciało wracać. Słońce ledwo, ledwo prześwitywało przez drzewa, a jak prześwitywało, to kładło się złotymi plamami na ziemi, tańczyło złotem na trawie. Albo ile ptaków mieszkało w tym lesie! Ilu skrzydlatych śpiewaków! Wiosną ich trele wdzierały się ludziom w okna. A jak tu pachniało! To był zapach życia. Przychodziliśmy tutaj jako dzieci, zbieraliśmy grzyby, wrzeszczeliśmy, bawiliśmy się. W chowanego, w wojnę, we wszystko. Nie było lepszego zajęcia i miejsca do zabawy niż las. Zanurzaliśmy się w ten gąszcz i zapominaliśmy o bożym świecie, nie chcieliśmy stąd wychodzić. Bo gdzie by nam było lepiej? A teraz? Co zostało z tego lasu? Nic! Czego nie zabrała woda, to ludzie zniszczyli, zostały tylko pniaki, uschnięte korzenie i porozrzucane wszędzie śmieci. Drzewa wycięli na opał, jak w kraju była wojna domowa i bieda, a śmieci wyrzucają do dziś. To dlatego tam nie chodzę. My, ludzie, zasługujemy, żeby nas wszystkich zabrała Rioni, wszystkich wyrwała z korzeniami.
Wiesz, co teraz zrobię? Będę ostrożna. Pozbieram wszystko z tych krzaków, napełnię wiaderko po brzegi. Teraz dno jest ledwo zakryte. Stawiam wiaderko na ziemi i sprawdzam stopą grunt, czy jest pewnie, po czym zaczepem próbuję przyciągnąć do siebie kłujące pędy tak, żeby nie pozgniatać jagód. Na co komu pogniecione jeżyny? Zamieniają się w breję, kwaśnieją, zanim zdążysz przerobić je na konfiturę. Trzeba tylko krótko zagotować owoce z cukrem, nic więcej. Ja tak robię. Na jeżyny sypię cukier, daję im trochę poleżeć i gotuję. Kto to mówił, nie pamiętam, ale któraś tak gadała, że jak kobieta zacznie robić konfitury, to znaczy, że jest stara. Czy to nie Cisana powiedziała? Tak, chyba ona. Czyli od zeszłego roku już jestem stara, moja Cisano! I co mam z tym zrobić? No nic, chyba się przyzwyczaję. Do bycia starą mogę przywyknąć, ale wstawać zimą bez konfitury – nic z tego, kochaneńka. Uwielbiam te pływające w syropie, całe jagody czarnej jeżyny. To one dodają barw nieznośnemu i nudnemu zimowemu porankowi. Jakbym czuła na ciele dotyk zimy. Nawet teraz, w środku upałów, poczułam ten wyziębiony pokój i wygasły przez noc piec, kiedy widać wiszący w powietrzu własny zamarznięty oddech. Kiedy na dworze plucha, wiatr, słota i szaruga. Kiedy wystawiony spod pierzyny nos marznie jak pąk kwiatu, co zbyt wcześnie wyrósł. Kiedy nie tylko nie chce ci się wstawać, ale nawet ruszyć, chociaż masz pełny pęcherz. Kiedy jest tak zimno, że nie chcesz nawet sikać ciepłym moczem i leżysz bez ruchu, gdybyś mogła, to w ogóle nie wstawałabyś z wygrzanego jak barłóg materaca, ale nie masz innego wyjścia, musisz się ruszyć. I w końcu wystawiasz spod kołdry rękę, którą chwytasz rzucone obok łóżka ubranie. Najpierw podciągasz tułów, potem nogi i jak najszybciej się ubierasz. Na samą myśl o tym w środku upalnego letniego poranka prawie czuję dreszcze. I proszę, tymczasem zebrałam już wszystko z pierwszego krzaka! Teraz muszę zahaczyć i przyciągnąć ten drugi. Hej, Etero, a jak ciebie schwycił zaczepem ten szpakowaty dostawca? Jak cię wziął na haczyk? Teraz to i nieprzespana noc cię raduje. Kiedy to było? W zeszły piątek weszłam przypadkiem do sklepu Mediko i on tam był. No, nie całkiem przypadkiem – Mediko zadzwoniła do mnie i powiedziała ze śmiechem: zepsuła mi się zamrażarka, lody się topią, przyjdź natychmiast, kobieto, bo trzeba je zjeść. Pobiegłam. A co lepszego miałam do roboty? Jak weszłam, to nawet go nie zauważyłam. A on tymczasem pochylony, z głową w zepsutej zamrażarce, grzebie między rozmiękłymi lodami i wybiera te, które jeszcze nie do końca się rozpuściły, nucąc przy tym i uśmiechając się do mnie z dołu. A ty jakiego chcesz, Etero? Waniliowego? Czekoladowego? Wskaż palcem, na co masz ochotę, ja cię zapraszam. Mediko też pęka ze śmiechu. Moja ciotka ze strony ojca była zołzą o jadowitym języku, ale to, co mówiła o ludziach z regionu Imeretii, było czystą prawdą! Powiadała, że Imeretyjczycy są zrobieni z lżejszej gliny. I on taki jest, i Mediko. Bo czy ja bym się śmiała, gdyby zepsuła mi się zamrażarka?
Zamachnęłam się znów zaczepem, w głowie mam wciąż te jego szpakowate włosy, w ciele czuję jakąś niemoc, pochylam się nagle do przodu, a przed oczyma miga mi nagle coś czarnego. Co to było? Zerwało się? Odleciało? To kos, kos! Czarny kos z żółtym dziobem! Takie czarne kosy mieszkały w podwórzu u Domny. Matko jedyna! Serce mi chce z piersi wyskoczyć! Ziemia osuwa mi się spod nóg! Lewą ręką w powietrzu uderzam o wiadro, prawą trzymam się kurczowo zaczepu, a ten zaplątał się w jeżyny! Wiaderko toczy się w dół, toczy, po czym wpada do huczącej pode mną Rioni. A ja zawisam na jednej ręce, trzymając się kurczowo zaczepu, i zamykam oczy. Boże, ratuj! Unoszę powieki i nie ma go, nie ma ani kosa, ani jeżyn, tylko spieniona i tocząca się z hukiem po kamieniach, szara od szlamu woda! I ta woda unosi moje czerwone wiaderko, unosi je hen daleko i tak nim wesoło obraca, jakby z nim tańczyła.
Matko jedyna! Rękami chwytam się gruntu, nogi mam w powietrzu i zjeżdżam po sypkiej ziemi, nie mogąc znaleźć stopami oparcia. Tylko ręce mogą mnie ocalić! Dziewczyno, Etero, tylko tymi rękami uda ci się ocalić życie! Próbuję się podciągnąć, leżąc na plecach, ale pod sobą mam śliski piasek, po którym zsuwam się plecami, zsuwam się nogami i serce zamiera mi w piersi. Już, już wpadnę do rzeki i Rioni zabierze mnie jak moje czerwone wiaderko, uniesie ku śmierci! Boże, ratuj! I nagle przed oczyma staje mi znów szpakowata głowa tego śmiesznego dostawcy. Ratunku! I zanim zupełnie zsunę się ze skarpy, coś w środku podpowiada mi – ni to jego głos, ni mojego własnego ciała – obróć się w prawo, Etero, obróć się w prawo! Przekręcam się na prawy bok i prawą ręką chwytam za zaplątany w jeżynach zaczep. Na szczęście mam rękawice i nie ślizgają mi się ręce, czuję, jak pot spływa mi po kręgosłupie, i teraz już brzuchem i piersiami zapieram się w ten osypany piach. Lewą ręką chwytam się jakiegoś korzenia i – o Boże, tkwi mocno w ziemi, oby tylko wytrzymał mój ciężar! Oby tylko wytrzymał! Podciągam się całym ciałem i uwolnioną prawą ręką łapię za krawędź osypiska, która też się trzyma mocno, dzięki Ci, Boże! Podciągam się na rękach, zaciskam szczęki, a w ustach czuję, jak ziemia kruszy mi się między zębami. Teraz kolej na prawą nogę, podciągam ją i już połową ciała wiszę na skraju skarpy. Zamykam oczy, żeby nie widzieć rozdziawionej, szarej od szlamu paszczy rzeki, podciągam cały tułów i wreszcie jestem na górze, jestem bezpieczna! Jestem bezpieczna! Nie spadłam, udało mi się, mój Boże! Plecami przywarłam do ziemi przy ścieżce, która zapadła się do osuwiska. Leżę i nie wiem, co mnie bardziej boli, co mnie bardziej piecze: czy naciągnięte w nadgarstku ścięgno, czy podrapane uda, ale widzę, jak słońce prześwituje przez chmury! To słońce, a nie śmierć, stoi nad moją głową jak królowa.
*
Idę z powrotem z pustymi rękami, z pustą głową i bardzo nie chcę spotkać teraz kogoś znajomego. Wciąż jest wcześnie rano, gdzieś tam daleko przy rogu mojej ulicy ktoś wyrzuca śmieci do kubła, ale zanim tam dojdę, wejdzie z powrotem do domu, nie zobaczy mnie z bliska. Szczypie mnie podrapana lewa ręka i obdarta do krwi prawa noga, czuję powbijane w skórę kolce, nie mogę opanować drżenia nóg, ale idę, idę do przodu. Dziękuję Ci, Boże, że mnie ocaliłeś! Ale teraz boję się jeszcze bardziej niż wtedy, kiedy wisiałam na skarpie. I tak mi wstyd, że aż mnie w gardle ściska. Sukienkę mam podartą i jak dobrze, że nikogo nie ma na ulicy, że nikt mnie nie zobaczy. Gdybym wpadła do tej rzeki i gdyby mnie zabrała woda, to kto by o mnie pamiętał? Nikt! Boże, jaka ja Ci jestem wdzięczna, ale powiedz mi, czy pies z kulawą nogą by się o mnie upomniał? Nie, no jak to?! Przecież sklep stałby zamknięty. Ale pewnie pomyśleliby, że jestem w Terdżoli. Tylko że ja nigdy nie jeżdżę do Terdżoli w środku tygodnia. Czy naprawdę to by im przyszło do głowy? Nie, Cisana domyśliłaby się, że nie pojechałam do miasteczka. Przecież ja w ogóle nigdy się stąd nie ruszam w środku tygodnia! Zadzwoniliby chyba do mnie? Kiedy by do mnie zadzwonili? W południe? Cisana by do mnie zadzwoniła? Czy Neno? Gdzie się podziewasz, kobieto? Tak by powiedziała Cisana albo Neno. Bo któż oprócz nich? Jakiś klient? Kto oprócz nich zna mój numer telefonu? Chyba tylko dystrybutorzy. Ten śmieszny dostawca by do mnie zadzwonił! Zadzwoniłby do mnie, stojąc pod zamkniętym sklepem. Ile razy by zadzwonił? Dwa, trzy, może nawet cztery? A później by się zabrał i odjechał. Bo co innego miałby zrobić? Co, nie ma swoich spraw do załatwienia? Dokąd by tak stał pod drzwiami? Nacisnąłby pewnie raz i drugi na klamkę, jestem przekonana. Etero, Eterooo, zawołałby mnie pewnie nieśmiało. Zadzwoniłby na mój numer i słyszałby w słuchawce sygnał, ale ja bym nie odbierała. Boże mój! Jakbym nie odbierała, to może wtedy by mnie ktoś zaczął szukać? Znaleźliby mnie, oczywiście! Tak, znaleźliby mnie, ale w którym miejscu?! Dokąd zaniosłaby mnie ta mętna woda? Nie umiem pływać! Cóż by mnie uratowało? Któż by mnie uratował, jakbym wpadła do Rioni? A w tamtym miejscu jest wir, straszny wir! O ile kamieni by mnie roztrzaskała, gdzie by mnie wyrzuciła ta woda? Czekaj, czekaj, a czy w tamtym miejscu w ogóle są kamienie?
Boże mój, a tamta dziewczynka? Pamiętam ją jak dziś! Minęło już prawie czterdzieści lat, a ja wciąż to pamiętam! Jak ona miała na imię? Lili, miała na imię Lili, tak powiedzieli. Woda ją zniosła z góry rzeki. Bawiła się na brzegu i wpadła do Rioni, czarne fale zabrały ją w sekundę, nic nie zdążyli zrobić. Matko jedyna! To przecież tam ją wyrzuciła woda, w naszym lasku! Miała tyle lat co ja albo niewiele więcej. Boże mój! To dzieci z naszej ulicy ją znalazły. Zawołały mnie i poszłam tam! Po co poszłam?! Wtedy też byłam w lasku na jeżynach, chyba Keto mnie wysłała. Nie, nie pamiętam. Och, ale za to dobrze pamiętam ciało tej dziewczynki! Całe pokryte szlamem, szare, bez życia. Leżała na brzuchu, tak ją wyrzuciła woda. Widać jej było majtki. Majtki w kropki. Wodorosty zaplątały jej się w porwaną sukienkę. I pieprzyk, na nodze miała pieprzyk. Już zsiniały, a kiedyś pewnie brązowy, ładny pieprzyk. Boże, jak ona wyglądała! Jaka była biedna, nieżywa!
Ja tymczasem czułam wstyd. Wiesz dlaczego? Bo leżała tak na oczach wszystkich i było jej widać majtki. I jak patrzyły na nią te chłopaki z sąsiedniej ulicy! Z odrazą i ciekawością! A ona, biedna, miała piasek i wodorosty we włosach. Potem chłopaki mówiły, że jak przyjechała milicja i ją odwróciła, to twarz miała zupełnie zjedzoną. Ja tego nie widziałam, poszłam sobie, zanim przyjechała milicja. Poszłam? Pobiegłam w te pędy do domu! Nie spałam później po nocach, a jak już zasnęłam, to budziłam się z krzykiem. Boże! A jakby mnie tak wyrzuciła woda, też byłabym taka szara, cała w szlamie? Czekaj, a jakie mam na sobie majtki? Czyste są? Nie pamiętam które, ale czyste, wczoraj się przecież kąpałam. Jakby mnie wyrzuciła woda z sukienką zadartą do góry, jak bym ja wyglądała! Pachy mam nieogolone. Ale kto tam patrzy na nieogolone pachy u trupa? I dokąd by mnie zabrali, czyby mnie zabrali do tej kostnicy z jednym pomieszczeniem? A zanimby mnie zabrali, tobym tak leżała na brzegu! Przechodnie by się zatrzymywali, starzy i młodzi oglądaliby mnie z odrazą. Po kogo by zadzwonili? Po policję? Po tych idiotów? Do kostnicy zabraliby mnie policjanci, bo kto inny? Co by powiedziała ta baba, która tam pracuje – czysty trup z tej naszej Etero? Zaraz, ale w tym szlamie to jak by poznała, czy mam na sobie czyste majtki, czy nie? I jaka w ogóle bym była? Na pewno spuchnięta od wody i sina! I czy mnie też obgryzłyby ryby? A gdyby mnie woda nie wyrzuciła na brzeg i nikt już by mnie nie znalazł? Gdyby dno Rioni stało się moim grobem? Gdyby woda szlifowała tam moją czaszkę i kości? Boże, broń od takiego losu! Co ci w ogóle przychodzi do głowy, głupia kobieto! Zobacz, żyjesz, nie umarłaś! Zobacz, idziesz do domu, jak gdyby nic się nie stało! Wbiło ci się kilka kolców, porwała ci się sukienka i obdrapałaś sobie nogi, wielkie rzeczy!
Nie, ale wiesz, co mi nie daje spokoju? Co oni by wszyscy zrobili? Kto pierwszy wszedłby do mnie do domu? Neno? Cisana? Ani drzwi nie zamknęłam na klucz, ani furtki. Zobaczyłyby przecież, że wyjściowe buty stoją tam, gdzie zawsze, że nie pojechałam do Terdżoli. Rety, ale mam bałagan w sypialni! Tam też wścibiłyby swoje ciekawskie nosy! Czy nie pomyślałyby, że to wszystko bujda, co się o mnie mówi: że się dobrze prowadzę i mam czysto w domu? No, w pokoju od frontu i w kuchni to mam porządek, ale w sypialni na tyłach? Przecież tam by też zajrzały, plotkary jedne! Pewnie, że tak, wścibiłyby nosy wszędzie, gdzie jeszcze ich nie wścibiały, wszędzie by weszły! Neno na pewno, ona jest strasznie ciekawska. Zaniosłoby ją w każdy kąt, w który jeszcze nie wsadzała tego swojego zakrzywionego jak ptasi dziób nosa.
Już weszłam do domu, jestem w środku, ale kolana i tak mi się trzęsą! Najpierw w podrapane ręce i nogi wcieram wódkę, piecze mnie tak, że chce mi się wyć. Patrzę na zegar, już czas iść otwierać sklep, on ma dzisiaj przyjechać! Etero, zbieraj się, zmień sukienkę, nic się nie stało, ty, baba jak piec, masz się przejmować głupim upadkiem z jakiejś skarpy?! Etero, moja piękna, włóż czyste rzeczy i idź otwórz swój sklep jak gdyby nigdy nic, jakbyś w życiu nie miała spokojniejszego poranka! Przecież wiesz, że kapelusz śmierci wisi zawsze obok głowy żywego. A ty przecież nie jesteś jakimś wyjątkiem. No, to prawda, wisi, ale żeby aż tak? Żebym się tak stoczyła ze skarpy, żeby mnie o mało nie nakryły błotniste fale? Powiedz, czy na to zasługuję? I powiedz mi też, czy ja kiedykolwiek tak zajrzałam śmierci w oczy? Może wtedy, kiedy mi u dziewczyn w Kutaisi wybuchła elektryczna grzałka do kawy? Czy wtedy, jak mi się noga omsknęła z gałęzi czereśni? Kiedy śmierć była o krok ode mnie? Nigdy! Dobrze już, dobrze! Już wystarczy. Żyjesz, przecież nie umarłaś, tak? Idź teraz i się uczesz. Spójrz w lustro. Dziś ma przyjechać do sklepu ten dostawca i masz ładnie wyglądać! O, właśnie tak! Co to za mina wystraszonego królika? Uśmiechnij się! O, właśnie tak! Te kolce sobie powyciągasz, to nic! Brawo, Etero, zuch dziewczyna! No, zbieraj się teraz i idź do tego sklepu.
(…)
Tamta Melaszwili „Kos kos jeżyna”
Tłumaczenie: Magdalena Nowakowska
Wydawnictwo: Filtry
Liczba stron: 240
Opis: „Kos kos jeżyna” opowiada o sytuacjach granicznych: o miłości do życia, gdy przeczuwamy jego kres, o wybuchu agresywnych impulsów, gdy nasza wolność jest zagrożona, o odkryciu innej siebie wobec namiętności, o licznych utratach. A wszystko to, ukazane bez patosu i osadzone w scenerii gruzińskiej prowincji, przydarza się niemłodej i niepięknej Etero, która prowadzi lokalny sklep z chemią przemysłową. Choć miejscowi wystawiają ją na pośmiewisko jako starą pannę, kobieta ceni sobie własną zdolność do samostanowienia.
Melaszwili kreśli bohaterkę szorstką i zmysłową zarazem, która znajduje radość w prostych rzeczach: zapachu opadłych liści, smaku jeżynowej konfitury, trelach kosa. Z powolnej kontemplacji świata wyrywa ją gorące uczucie, stawiając pod znakiem zapytania jej dotychczasowy system wartości. Jakim człowiekiem wyjdzie z tego doświadczania Etero?
W swojej malowniczej opowieści, która na pozór rozwija się linearnie, tymczasem zdaje się zataczać koło, Tamta Melaszwili pokazuje, że nigdy nie jest za późno na miłość i samopoznanie.
Symboliczne otwarcie książki, w którym bohaterka wybiera się do lasu po ulubione jeżyny i nagle ziemia usuwa jej się spod nóg, a ona sama zawisa nad stromym zboczem, by po chwili się uratować – ale czy na pewno? – jest jednym z najmocniejszych we współczesnej literaturze.
fot. © Nata Sopromadze/GNBC
TweetKategoria: fragmenty książek