Zniknięcie strażnika sanktuarium motyli. Przeczytaj fragment książki „Woda. Historia pewnego porwania” Szymona Opryszka

19 maja 2023

Nakładem Wydawnictwa Poznańskiego ukazała się książka „Woda. Historia pewnego porwania” Szymona Opryszka. Jak wskazuje tytuł, autor opisuje w niej kulisy zaginięcia strażnika sanktuarium motyli. Historia ta stanowi punkt wyjścia do reporterskiego śledztwa na temat wody. Wyruszając w drogę śladami motyli monarchicznych, Opryszek dociera do m.in. Meksyku, Kolumbii, RPA, Maroka, Iraku i na pogranicze polsko-białoruskie. Sam początek książki przeczytacie poniżej.

1

Mamy two­jego męża, po­wie­dział. Głos na­le­żał do męż­czy­zny. Silny i szorstki, jakby nie­tu­tej­szy. Była pierw­sza w nocy. Głu­pia, spy­ta­łam tylko: Już? Dwie go­dziny wcze­śniej skoń­czy­łam skła­dać ze­zna­nia przed pro­ku­ra­to­rem. Ho­mero nie wró­cił do domu na noc. Nie od­bie­rał te­le­fonu. Przez kilka go­dzin cze­ka­łam na ko­ry­ta­rzu w miej­sco­wej pro­ku­ra­tu­rze. Po­tem śled­czy za­czął za­da­wać py­ta­nia. Pani mąż na­pił się z ko­le­gami, była im­preza, nie ma co pa­ni­ko­wać, orzekł. Pan go nie zna, ja na to. To nie typ, który bę­dzie pił całą noc. To się ni­gdy nie zda­rzyło. Ow­szem, lubi spo­tkać się ze zna­jo­mymi. Nie po­wiem, że nie pije. Ale przez dwa­dzie­ścia lat, jak go znam, co­dzien­nie wsta­wał skoro świt do­glą­dać lasu i mo­tyli. Tak, kurwa, mo­tyli. Pro­ku­ra­tor tylko wzru­szył ra­mio­nami, jak ktoś zaj­muje się pi­ciem, to po­tem znika.

Ale mu­sieli spi­sać ze­zna­nia. Do domu wró­ci­łam po pół­nocy. Dzieci jesz­cze nie spały, uda­wa­łam spo­kojną. Wtedy za­dzwo­nił męż­czy­zna o szorst­kim gło­sie.

Gdzie go zna­leź­li­ście, wy­du­si­łam w końcu, choć wtedy miało to naj­mniej­sze zna­cze­nie.

Je­śli chcesz zo­ba­czyć Ho­mero przy ży­ciu, prze­lej mi sto ty­sięcy pe­sos, usły­sza­łam.

Sto ty­sięcy? Skąd mam wziąć taką kwotę w środku nocy?

Ile masz?

Uzbie­ram może dwa­dzie­ścia.

Chcemy pięć­dzie­siąt. Masz pół go­dziny, by zro­bić prze­lew.

Pół go­dziny? Miesz­kam na końcu świata, do banku mam go­dzinę drogi, je­stem sama z dziećmi, a Ho­mero znik­nął wraz z sa­mo­cho­dem. Co mam zro­bić?

Ci­sza. Chyba się zdzi­wił.

Za­dzwo­nię o dzie­wią­tej rano, masz być w banku. Moi lu­dzie będą cię ob­ser­wo­wać. Je­śli dasz znać po­li­cji, to już go nie zo­ba­czysz.

Obu­dzi­łam chyba wszyst­kich krew­nych, ale ze­bra­łam pie­nią­dze. Ran­kiem do­sta­łam wia­do­mość z nu­me­rem konta. Zło­ży­łam de­po­zyt, pięć­dzie­siąt ty­sięcy pe­sos w go­tówce. Po chwili przy­szła ko­lejna wia­do­mość, głos z te­le­fonu ka­zał prze­słać zdję­cie po­twier­dze­nia prze­lewu. Chcia­łam po­zo­stać silna, ręce same się trzę­sły. Znów za­dzwo­nił.

Jak tylko wyj­dziesz z banku, masz usu­nąć wszyst­kie zdję­cia i po­łą­cze­nia z tym nu­me­rem. Je­śli moi lu­dzie cię za­trzy­mają, zo­ba­czą ja­ki­kol­wiek ślad po na­szej roz­mo­wie, co­kol­wiek, co po­zwoli nas zlo­ka­li­zo­wać, twój mąż straci ży­cie.

Nie mo­głam od­dy­chać. Po­szłam pro­sto do domu. Nie oglą­da­łam się za sie­bie. Nikt mnie nie za­trzy­mał.

2

Po­znali się w cza­sach, gdy mi­ło­sne li­ściki pi­sało się na tor­til­lach. Ho­mero po­wta­rzał jej, że zo­sta­nie straż­ni­kiem mo­tyli. Za­ko­chała się. Inni pu­kali się w czoło.

Straż­nik mo­tyli. Nie­wdzięczna to fu­cha w pu­eblo spra­wia­ją­cym wra­że­nie, jakby miało osu­nąć się ze zbo­cza, przez które prze­biega nie­wi­dzialna gra­nica mię­dzy sta­nami Mek­syk i Mi­cho­acán. Na stu pięć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trach kwa­dra­to­wych gminy Ocampo upchnięto po­nad czter­dzie­ści osad, frag­ment re­zer­watu bios­fery, plan­ta­cje awo­kado, biz­nes nie­le­gal­nych drwali i po­letka ma­ri­hu­any, a pod zie­mią były jesz­cze że­lazo, miedź, cynk, kadm, ołów, sre­bro, złoto, żwir, wa­pień, mar­mur, ka­olin, krze­mionka i za­pasy wody, które mo­głyby na­poić pół Mek­syku. W po­wie­trzu la­tają na­to­miast po­je­dyn­cze słowa umie­ra­ją­cego ję­zyka ma­za­hua – i mo­tyle mo­nar­chiczne.

Du­sze zmar­łych, tak je na­zy­wał Ho­mero. Co roku, w oko­li­cach Święta Zmar­łych, przy­la­tują, by prze­zi­mo­wać w gór­skich sank­tu­ariach. Gdy li­sto­pa­dowe słońce roz­grzewa dzień, tań­czą nad łą­kami i stru­my­kami, a po­tem na­sy­cone pro­mie­niami opa­dają z sił, wdra­pują się na ga­łę­zie oy­ameli, jo­deł re­li­gij­nych, by przy­ssać się do nich jak nie­mow­lak do piersi. Gę­sty bal­da­chim igieł chroni je przed desz­czem i two­rzy mi­kro­kli­mat na tyle chłodny, by utrzy­mać mo­tyle w sta­nie hi­ber­na­cji, ale nie na tyle mroźny, by je za­bić. Ści­śnięte na ga­łąz­kach wy­glą­dają wtedy jak wy­su­szone li­ście.

Pod ko­niec lu­tego, gdy skoń­czy się ich sen, mo­tyle wy­lecą zło­żyć jaja w dro­dze po­wrot­nej na pół­noc. Zwy­kle żyją cztery, pięć ty­go­dni – pierw­sze po­ko­le­nie na­ro­dzi się w Tek­sa­sie, dru­gie gdzieś na Wiel­kich Rów­ni­nach, trze­cie w kra­inie Wiel­kich Je­zior. Czwarta ge­ne­ra­cja od­bę­dzie je­sienną piel­grzymkę śla­dami ni­gdy nie­po­zna­nych pra­dziad­ków, po­nad cztery ty­siące ki­lo­me­trów z Ka­nady, przez Stany Zjed­no­czone, aż do Mek­syku. Kil­ku­ty­go­dniowa po­dróż wy­dłuży ży­cie hi­ber­nu­ją­cego po­ko­le­nia do sied­miu, a na­wet ośmiu mie­sięcy – dla­tego na­zywa się je po­ko­le­niem Ma­tu­za­lema.

Na po­czątku my­śla­łem, że do Świę­tego Lasu przy­wio­dły mnie mo­tyle. Dziś my­ślę, że przy­cią­gnęła mnie tam siła me­ta­fory.

Homero Gómez González

3

Re­beca Va­len­cia Gon­zález, żona Ho­mero, przy­wi­tała mnie po­ży­czo­nym uśmie­chem. Nie le­żał do­brze na jej zmę­czo­nej twa­rzy. Przed chwilą wy­tasz­czy­łem się z sa­mo­chodu, w gę­stej mgle po­tar­ga­nej przez świa­tła aut przy­drożne szyldy in­for­mo­wały, że w Ocampo da się po­ży­czyć nie­mal wszystko: drewno do po­szy­cia da­chów, krze­sła na im­prezy, bu­tle ga­zowe, ko­guty do walk. Póź­niej mia­łem się jesz­cze do­wie­dzieć o gło­sach wy­bor­czych.

– Gdy na po­czątku li­sto­pada mo­tyle przy­la­ty­wały do Świę­tego Lasu, Ho­mero czuł się, jakby do­ty­kał Boga. – Re­beca ukrad­kiem ocie­rała roz­ma­zany tusz. – Na pierw­szej randce wciąż o nich opo­wia­dał, a po­tem co­dzien­nie, przez dwa­dzie­ścia lat.

– Nie by­łaś za­zdro­sna?

– Żar­to­wał cza­sem: „Która na świe­cie ma w domu ta­kiego ro­man­tyka, co broni mo­tyli?”. Więc uśmie­cha­łam się, masz tu śnia­da­nie, idź już do tych swo­ich ko­cha­nek, mó­wi­łam. A on ru­szał do lasu.

Trudno było jej ubrać tamte szczę­śliwe dni w słowa, więc prze­szli­śmy przez drew­nianą furtkę za­my­kaną na ha­czyk z wy­gię­tego gwoź­dzia. Sie­dli­śmy w ciem­nej kuchni przy stole po­kry­tym ce­ratą. Świeża mu­rar­ska za­prawa mó­wiła wię­cej o prze­rwa­nych pla­nach niż go­spo­dyni. Mąż spo­glą­dał mil­cząco z por­tretu na ko­mo­dzie. Przy­po­mi­nał Jó­zefa Sta­lina, który zja­wił się w Mek­syku w ra­mach po­kuty, by bro­nić mo­tyli. Miał tylko rów­niej przy­strzy­żone wąsy.

– Nie wzię­li­śmy ślubu ko­ściel­nego – wes­tchnęła Re­beca. – Nie było czasu, tylko mo­tyle i mo­tyle. Ho­mero po­wta­rzał, że z lotu mo­nar­chy le­piej wi­dać za­gro­że­nia, które na nas czy­hają.

– Na lu­dzi?

– Na cały świat. Na­ukowcy też o tym mó­wią. Ale aku­rat za Ho­mero nie prze­pa­dali. – Ko­bieta uśmiech­nęła się. – Gdy pod­czas spo­tkań z przy­rod­ni­kami mó­wił o du­szach przod­ków, które przy­la­tują z za­świa­tów, by ostrzec świat przed nie­zna­nym, aka­de­micy wier­cili się ner­wowo na krze­słach.

To, co Ho­mero i jego przod­ko­wie na­zy­wali se­kretną prze­strogą, na­ukowcy okre­ślają bio­in­dy­ka­cją – część ba­da­czy wi­dzi w mo­ty­lach ga­tunki, któ­rych ob­ser­wa­cja po­maga okre­ślić stan śro­do­wi­ska i za­cho­dzące w nim prze­miany: pstrągi słu­żyły sta­ro­żyt­nym Rzy­mia­nom do kon­troli ja­ko­ści wody, gór­nicy ko­rzy­stali z usług ka­nar­ków w ko­pal­niach w epoce prze­my­sło­wej. Bio­in­dy­ka­to­rami mogą być po­ro­sty, mrówki, chrząsz­cze, ptaki – a także mo­tyle.

– Co pró­bują nam prze­ka­zać mo­tyle? – za­py­ta­łem.

Re­beca wzru­szyła ra­mio­nami. Opo­wie­działa, że pew­nego razu Ho­mero uczy­nił uży­tek z czar­nego pasa w ta­ekwondo, by wy­tłu­ma­czyć pew­nemu bo­ta­ni­kowi, że ję­zyk na­uki i ję­zyk serca dzieli tylko sub­telna róż­nica em­pa­tii. A po­tem po­szła wie­szać pra­nie. Wy­sze­dłem za nią na po­dwórko. Kilka psów szcze­kało na in­dyka, który za­plą­tał się w siatkę ogro­dze­nia. Za­biły dzwony z są­sied­niego ko­ścioła – po­śród po­zo­sta­łych za­bu­do­wań ogromna ko­puła wy­glą­dała jak dy­nia wrzu­cona do wa­rzyw­nika z po­ziom­kami. Po­tem zo­ba­czy­łem, że na drzwiach świą­tyni wi­siało to samo ogło­sze­nie, które wi­dzia­łem wcze­śniej na la­tar­niach. Było w nim wię­cej po­ezji niż w nie­jed­nym wier­szu.

Za­gi­nął straż­nik mo­tyli, opie­kun lasu, obrońca rzek
Ho­mero Gó­mez Gon­zález
Wiek: 50 lat
Ry­so­pis: 180 cm, wąsy, ciem­nie spodnie, biała ko­szula
Za­wód: straż­nik mo­tyli, za­rządca sank­tu­arium El Ro­sa­rio, agro­nom
Ostat­nio wi­dziany w so­łec­twie El Sol­dado Anó­nimo

O jego po­szu­ki­wa­niach trą­biły me­dia w ca­łym kraju: 13 stycz­nia 2020 roku wy­szedł z domu, po­je­chał do pracy, a po­tem roz­pły­nął się w po­wie­trzu. Nie zo­sta­wił żad­nego znaku, żad­nego li­stu, na­wet za­pi­sku na tor­tilli.

4

Jesz­cze za­nim przy­je­cha­łem do Ocampo, po­ży­czy­łem od Ho­mero jedną myśl: „Po­win­ni­śmy spoj­rzeć na świat oczami mo­tyli mo­nar­chicz­nych”. Zna­la­złem te słowa w jed­nym z wy­wia­dów, któ­rego udzie­lił, za­nim prze­padł bez wie­ści.

Wów­czas wie­dzia­łem o mo­ty­lach mo­nar­chicz­nych za­le­d­wie tyle, że wę­drują, by nie stać się tylko wpi­sami w en­cy­klo­pe­dii. We­dług ONZ to je­den z naj­star­szych i naj­bar­dziej od­por­nych ga­tun­ków, a mimo to jest za­gro­żony wy­mar­ciem. Po­nad dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent po­pu­la­cji mo­nar­chów mi­gruje do kilku pła­tów mek­sy­kań­skiego lasu (mniej­szy od­se­tek mo­tyli zi­muje w po­łu­dnio­wej Ka­li­for­nii lub na Flo­ry­dzie), z któ­rych każdy jest mniej­szy niż po­łowa bo­iska pił­kar­skiego. Pod­czas po­dróży raz po raz na­po­ty­kają za­gro­że­nia.

Na­zwę nadał im w 1758 roku Ka­rol Lin­ne­usz, na cześć króla An­glii Wil­helma III. Dwa­na­ście lat póź­niej Jan Krzysz­tof Kluk, pol­ski du­chowny i przy­rod­nik, przy­po­rząd­ko­wał mo­nar­chy do ro­dzaju da­na­idów – to z ko­lei na­wią­za­nie do Da­naid, pięć­dzie­się­ciu có­rek grec­kiego króla Da­na­osa, które za za­bój­stwo mę­żów zo­stały ska­zane na na­peł­nia­nie wodą dziu­ra­wej beczki. Ła­ciń­ska na­zwa mo­nar­chów brzmi: Da­naus ple­xip­pus, da­naid wę­drowny.

Mie­sią­cami pra­gną­łem wy­obra­zić so­bie świat wi­dziany ich oczami. Ale skoro Ho­mero prze­padł, po­trze­bo­wa­łem in­nego prze­wod­nika.

Ide­alną osobą wy­da­wał mi się ka­pi­tan Fran­ci­sco Gu­ti­ér­rez. Miał dwa­na­ście lat, gdy wy­ro­sły mu pierw­sze skrzy­dła i wzbił się w po­wie­trze. Nie zda­rzy­łoby się to bez jego ojca, któ­rego na­zy­wano El Gato, Kot. Po­dobno miał sie­dem żyć. Uro­dził się w 1910 roku i był praw­do­po­dob­nie pierw­szą osobą na świe­cie, która wy­ko­nała skok z sa­mo­lotu z wła­sno­ręcz­nie uszy­tym spa­do­chro­nem. I z ko­tem na rę­kach. To było przed drugą wojną świa­tową. Po­tem zdo­był li­cen­cję pi­lota cy­wil­nego, ścią­gnął do Mek­syku pierw­sze szy­bowce, a wiele lat póź­niej udało mu się na­wet za­pro­sić na kon­fe­ren­cję Ju­rija Ga­ga­rina. Dziś oj­ciec Fran­ci­sco, Agu­stín Gu­ti­ér­rez Pe­láez, uwa­żany jest za pio­niera lot­nic­twa w Mek­syku. Jego od­lany z brązu po­mnik stoi na lot­ni­sku w sto­licy. Fran­ci­sco jest przed­ostat­nim z jego dzie­się­ciorga dzieci.

Wszyst­kie la­tały od ma­łego. Je­śli gdzieś na świe­cie od­by­wały się mi­strzo­stwa pa­ra­lot­niar­skie lub szy­bow­cowe, któ­ryś z Gu­ti­ér­re­zów mu­siał w nich star­to­wać. Pierw­sze pa­ra­lot­nie bu­do­wali ze śmieci zna­le­zio­nych na ulicy. W 2005 roku, gdy Fran­ci­sco po­woli prze­obra­żał się w czter­dzie­sto­latka, wy­my­ślił, że bę­dzie to­wa­rzy­szył da­na­idom w wę­drówce z Ka­nady do Mek­syku. Na po­trzeby wy­prawy zbu­do­wał ul­tra­lekki sa­mo­lot ze skrzy­dłami w bar­wach mo­tyli mo­nar­chicz­nych. Na­zwał go „Pa­pa­lot­zin”. Ta zbitka słów z ję­zyka na­hu­atl ozna­cza ma­łego mo­tyla.

– Po­czu­łeś się owa­dem? – za­py­ta­łem ka­pi­tana.

– Ra­czej po­czwarką, która ma­rzy o wol­no­ści by­cia mo­ty­lem. W gó­rze, zdany na ła­skę wia­tru, uświa­da­miasz so­bie, jak kru­chymi isto­tami je­ste­śmy w po­rów­na­niu z mo­ty­lami. Je­śli wziąć pod uwagę pro­por­cje, a prze­cież mo­tyl waży tyle, co spi­nacz do pa­pieru, to w trak­cie mi­gra­cji po­ko­nuje drogę, którą my mu­sie­li­śmy od­być na Księ­życ. W mo­ty­lach jest siła, ja­kiej my nie mamy.

Ka­pi­tan Gu­ti­ér­rez po­ko­nał u boku mo­tyli mo­nar­chicz­nych pra­wie pięć ty­sięcy ki­lo­me­trów, skrzy­dło w skrzy­dło, w ich tem­pie, z przy­stan­kami w miej­scach, które one wy­bie­rały. Wy­ru­szył z Mont­re­alu, po­tem le­ciał przez Ot­tawę, To­ronto, nad wo­do­spa­dem Nia­gara, na­stęp­nie nad Po­int Pe­lee, No­wym Jor­kiem („Na lot­ni­sku Buf­falo kon­tro­le­rzy lo­tów wy­bie­gli z wieży i prze­cie­rali oczy ze zdu­mie­nia, jakby zo­ba­czyli wiel­kiego mo­tyla”), Wa­szyng­to­nem, i da­lej na po­łu­dnie, aż do Tek­sasu. Gra­nicę mię­dzy Sta­nami Zjed­no­czo­nymi i Mek­sy­kiem mi­nął nie­opo­dal Ma­de­ras del Car­men, na­stęp­nie le­ciał nad Mon­ter­rey i San Luis Po­tosí, aż w końcu do­tarli do Świę­tego Lasu.

Ka­pi­tan opo­wia­dał, że z góry oglą­dał świat jak w fil­mie po­klat­ko­wym, uję­cie po uję­ciu. W trak­cie tej wę­drówki zo­ba­czył to, o czym mó­wili obrońcy mo­tyli – że na skrzy­dla­tych mi­gran­tów czy­hają za­gro­że­nia: roz­ra­sta­jące się be­to­nowe mia­sta, które raz po raz są za­le­wane przez po­wo­dzie; po­skra­mia­jące rzeki wały i za­pory, które za­bu­rzyły na­tu­ralną funk­cję mo­kra­deł i rów­nin za­le­wo­wych, czyli sie­dlisk mo­tyli; wy­cięte lasy i za­orane łąki, za­stą­pione wiel­kimi, wiecz­nie spra­gnio­nymi upra­wami soi, ku­ku­ry­dzy, trzciny cu­kro­wej i ba­wełny, wy­sy­sa­ją­cymi wodę z rzek i pod­ziemi, ocie­ka­jące pe­sty­cy­dami, które nie tylko prze­ni­kają do wód grun­to­wych, ale wy­trze­biły też tro­jeść mleczną. To wy­łącz­nie na niej mo­tyle skła­dają jaja, by młode gą­sie­nice miały do­stęp do po­ży­wie­nia. Za­warte w tro­je­ści tok­syny spra­wiają, że przy­szłe mo­tyle stają się nie­strawne dla dra­pież­ni­ków.

Gdy Fran­ci­sco do­le­ciał do Świę­tego Lasu, długo nie do­sta­wał zgody na lą­do­wa­nie. Ofi­cjele chcieli go po­wi­tać z ho­no­rami, ale gu­ber­na­tor się spóź­niał. Ka­pi­tan bał się, że za­mar­z­nie w po­wie­trzu. Była w tym pewna iro­nia, bo prze­cież cała ta wę­drówka mo­tyli na­zna­czona jest kli­ma­tycz­nymi ka­pry­sami i eks­tre­mal­nymi zja­wi­skami po­go­do­wymi: w 2016 roku z po­wodu naj­więk­szej od czte­rech de­kad bu­rzy śnież­nej w gó­rach Mek­syku zgi­nęło pół­tora mi­liona mo­tyli, cztery lata wcze­śniej fala upa­łów na Środ­ko­wym Za­cho­dzie USA za­biła dzie­siątki ty­sięcy. W ar­chi­wum pra­so­wym w Bi­blio­tece Na­ro­do­wej Mek­syku zna­la­złem wy­ci­nek o na­bo­żeń­stwie ża­łob­nym po ma­so­wej śmierci mo­tyli mo­nar­chicz­nych na po­czątku XXI wieku. Zie­mia po­kryta była wtedy dy­wa­nem z ty­sięcy mo­tyli, które zgi­nęły pod­czas bu­rzy. Uro­czy­stość po­pro­wa­dził dok­tor Lin­coln P. Bro­wer, bio­log z Wir­gi­nii. Ze­brali się na niej miesz­kańcy Świę­tego Lasu, urzęd­nicy i przy­rod­nicy. „Okażmy sza­cu­nek tej urnie z mo­ty­lami i walczmy, aby je chro­nić” – po­wie­dział wów­czas Jorge Mar­tín Ari­zmendi, bur­mistrz An­gan­gueo. Gdy dzieci od­śpie­wały hymn Mek­syku, do dołka w ziemi opusz­czono sym­bo­liczną trumnę z drzewa ce­dro­wego ozdo­bioną gir­lan­dami w bar­wach mo­tyli. Je­den z ża­łob­ni­ków stwier­dził, że to du­sze zmar­łych wró­ciły pod nową po­sta­cią, by ostrzec przed nie­bez­pie­czeń­stwem.

– I to wszystko przez nas – cią­gnął ka­pi­tan. – A prze­cież to, co za­graża mo­ty­lom, do­ty­czy także lu­dzi.

– Po­dob­nie mó­wił Ho­mero – za­uwa­ży­łem.

– Może brzmi to gór­no­lot­nie, ale co mi tam: dla mnie mo­tyle są w pew­nym sen­sie me­ta­forą na­szej cy­wi­li­za­cji.
(…)

Szymon Opryszek „Woda. Historia pewnego porwania”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
Liczba stron: 334

Opis: Doszło do porwania – w styczniu 2020 roku w meksykańskim stanie Michoacán zaginął Homero González, strażnik sanktuarium motyli. Szymon Opryszek rusza tropem ostatnich śladów zostawionych przez ofiarę. Jego dochodzenie odkrywa pajęczynę lokalnych i globalnych powiązań: kartele narkotykowe, skorumpowani politycy, międzynarodowe koncerny, a także… my, zajadający się awokado zadowoleni konsumenci. I choć szuka zaginionego społecznika, wszędzie, gdzie przyłoży ucho, słyszy tylko szum wody. Co łączy motyle monarchiczne z plantacjami awokado? Jaki jest związek między krzykiem jodeł a technologicznymi gigantami, takimi jak Google czy Meta? I dlaczego wydarzenia w Iraku wpływają na to, co dzieje się na granicy polsko-białoruskiej? Nowa książka laureata konkursu reporterskiego Wydawnictwa Poznańskiego oraz nagrody „Pióro Nadziei” Amnesty International to reportaż na jeden z najbardziej palących tematów współczesności – światowego kryzysu wodnego. To książka niezbędna nam wszystkim jak… woda.

Tematy: , , , ,

Kategoria: fragmenty książek