Zniknięcie strażnika sanktuarium motyli. Przeczytaj fragment książki „Woda. Historia pewnego porwania” Szymona Opryszka
Nakładem Wydawnictwa Poznańskiego ukazała się książka „Woda. Historia pewnego porwania” Szymona Opryszka. Jak wskazuje tytuł, autor opisuje w niej kulisy zaginięcia strażnika sanktuarium motyli. Historia ta stanowi punkt wyjścia do reporterskiego śledztwa na temat wody. Wyruszając w drogę śladami motyli monarchicznych, Opryszek dociera do m.in. Meksyku, Kolumbii, RPA, Maroka, Iraku i na pogranicze polsko-białoruskie. Sam początek książki przeczytacie poniżej.
1
Mamy twojego męża, powiedział. Głos należał do mężczyzny. Silny i szorstki, jakby nietutejszy. Była pierwsza w nocy. Głupia, spytałam tylko: Już? Dwie godziny wcześniej skończyłam składać zeznania przed prokuratorem. Homero nie wrócił do domu na noc. Nie odbierał telefonu. Przez kilka godzin czekałam na korytarzu w miejscowej prokuraturze. Potem śledczy zaczął zadawać pytania. Pani mąż napił się z kolegami, była impreza, nie ma co panikować, orzekł. Pan go nie zna, ja na to. To nie typ, który będzie pił całą noc. To się nigdy nie zdarzyło. Owszem, lubi spotkać się ze znajomymi. Nie powiem, że nie pije. Ale przez dwadzieścia lat, jak go znam, codziennie wstawał skoro świt doglądać lasu i motyli. Tak, kurwa, motyli. Prokurator tylko wzruszył ramionami, jak ktoś zajmuje się piciem, to potem znika.
Ale musieli spisać zeznania. Do domu wróciłam po północy. Dzieci jeszcze nie spały, udawałam spokojną. Wtedy zadzwonił mężczyzna o szorstkim głosie.
Gdzie go znaleźliście, wydusiłam w końcu, choć wtedy miało to najmniejsze znaczenie.
Jeśli chcesz zobaczyć Homero przy życiu, przelej mi sto tysięcy pesos, usłyszałam.
Sto tysięcy? Skąd mam wziąć taką kwotę w środku nocy?
Ile masz?
Uzbieram może dwadzieścia.
Chcemy pięćdziesiąt. Masz pół godziny, by zrobić przelew.
Pół godziny? Mieszkam na końcu świata, do banku mam godzinę drogi, jestem sama z dziećmi, a Homero zniknął wraz z samochodem. Co mam zrobić?
Cisza. Chyba się zdziwił.
Zadzwonię o dziewiątej rano, masz być w banku. Moi ludzie będą cię obserwować. Jeśli dasz znać policji, to już go nie zobaczysz.
Obudziłam chyba wszystkich krewnych, ale zebrałam pieniądze. Rankiem dostałam wiadomość z numerem konta. Złożyłam depozyt, pięćdziesiąt tysięcy pesos w gotówce. Po chwili przyszła kolejna wiadomość, głos z telefonu kazał przesłać zdjęcie potwierdzenia przelewu. Chciałam pozostać silna, ręce same się trzęsły. Znów zadzwonił.
Jak tylko wyjdziesz z banku, masz usunąć wszystkie zdjęcia i połączenia z tym numerem. Jeśli moi ludzie cię zatrzymają, zobaczą jakikolwiek ślad po naszej rozmowie, cokolwiek, co pozwoli nas zlokalizować, twój mąż straci życie.
Nie mogłam oddychać. Poszłam prosto do domu. Nie oglądałam się za siebie. Nikt mnie nie zatrzymał.
2
Poznali się w czasach, gdy miłosne liściki pisało się na tortillach. Homero powtarzał jej, że zostanie strażnikiem motyli. Zakochała się. Inni pukali się w czoło.
Strażnik motyli. Niewdzięczna to fucha w pueblo sprawiającym wrażenie, jakby miało osunąć się ze zbocza, przez które przebiega niewidzialna granica między stanami Meksyk i Michoacán. Na stu pięćdziesięciu kilometrach kwadratowych gminy Ocampo upchnięto ponad czterdzieści osad, fragment rezerwatu biosfery, plantacje awokado, biznes nielegalnych drwali i poletka marihuany, a pod ziemią były jeszcze żelazo, miedź, cynk, kadm, ołów, srebro, złoto, żwir, wapień, marmur, kaolin, krzemionka i zapasy wody, które mogłyby napoić pół Meksyku. W powietrzu latają natomiast pojedyncze słowa umierającego języka mazahua – i motyle monarchiczne.
Dusze zmarłych, tak je nazywał Homero. Co roku, w okolicach Święta Zmarłych, przylatują, by przezimować w górskich sanktuariach. Gdy listopadowe słońce rozgrzewa dzień, tańczą nad łąkami i strumykami, a potem nasycone promieniami opadają z sił, wdrapują się na gałęzie oyameli, jodeł religijnych, by przyssać się do nich jak niemowlak do piersi. Gęsty baldachim igieł chroni je przed deszczem i tworzy mikroklimat na tyle chłodny, by utrzymać motyle w stanie hibernacji, ale nie na tyle mroźny, by je zabić. Ściśnięte na gałązkach wyglądają wtedy jak wysuszone liście.
Pod koniec lutego, gdy skończy się ich sen, motyle wylecą złożyć jaja w drodze powrotnej na północ. Zwykle żyją cztery, pięć tygodni – pierwsze pokolenie narodzi się w Teksasie, drugie gdzieś na Wielkich Równinach, trzecie w krainie Wielkich Jezior. Czwarta generacja odbędzie jesienną pielgrzymkę śladami nigdy niepoznanych pradziadków, ponad cztery tysiące kilometrów z Kanady, przez Stany Zjednoczone, aż do Meksyku. Kilkutygodniowa podróż wydłuży życie hibernującego pokolenia do siedmiu, a nawet ośmiu miesięcy – dlatego nazywa się je pokoleniem Matuzalema.
Na początku myślałem, że do Świętego Lasu przywiodły mnie motyle. Dziś myślę, że przyciągnęła mnie tam siła metafory.

Homero Gómez González
3
Rebeca Valencia González, żona Homero, przywitała mnie pożyczonym uśmiechem. Nie leżał dobrze na jej zmęczonej twarzy. Przed chwilą wytaszczyłem się z samochodu, w gęstej mgle potarganej przez światła aut przydrożne szyldy informowały, że w Ocampo da się pożyczyć niemal wszystko: drewno do poszycia dachów, krzesła na imprezy, butle gazowe, koguty do walk. Później miałem się jeszcze dowiedzieć o głosach wyborczych.
– Gdy na początku listopada motyle przylatywały do Świętego Lasu, Homero czuł się, jakby dotykał Boga. – Rebeca ukradkiem ocierała rozmazany tusz. – Na pierwszej randce wciąż o nich opowiadał, a potem codziennie, przez dwadzieścia lat.
– Nie byłaś zazdrosna?
– Żartował czasem: „Która na świecie ma w domu takiego romantyka, co broni motyli?”. Więc uśmiechałam się, masz tu śniadanie, idź już do tych swoich kochanek, mówiłam. A on ruszał do lasu.
Trudno było jej ubrać tamte szczęśliwe dni w słowa, więc przeszliśmy przez drewnianą furtkę zamykaną na haczyk z wygiętego gwoździa. Siedliśmy w ciemnej kuchni przy stole pokrytym ceratą. Świeża murarska zaprawa mówiła więcej o przerwanych planach niż gospodyni. Mąż spoglądał milcząco z portretu na komodzie. Przypominał Józefa Stalina, który zjawił się w Meksyku w ramach pokuty, by bronić motyli. Miał tylko równiej przystrzyżone wąsy.
– Nie wzięliśmy ślubu kościelnego – westchnęła Rebeca. – Nie było czasu, tylko motyle i motyle. Homero powtarzał, że z lotu monarchy lepiej widać zagrożenia, które na nas czyhają.
– Na ludzi?
– Na cały świat. Naukowcy też o tym mówią. Ale akurat za Homero nie przepadali. – Kobieta uśmiechnęła się. – Gdy podczas spotkań z przyrodnikami mówił o duszach przodków, które przylatują z zaświatów, by ostrzec świat przed nieznanym, akademicy wiercili się nerwowo na krzesłach.
To, co Homero i jego przodkowie nazywali sekretną przestrogą, naukowcy określają bioindykacją – część badaczy widzi w motylach gatunki, których obserwacja pomaga określić stan środowiska i zachodzące w nim przemiany: pstrągi służyły starożytnym Rzymianom do kontroli jakości wody, górnicy korzystali z usług kanarków w kopalniach w epoce przemysłowej. Bioindykatorami mogą być porosty, mrówki, chrząszcze, ptaki – a także motyle.
– Co próbują nam przekazać motyle? – zapytałem.
Rebeca wzruszyła ramionami. Opowiedziała, że pewnego razu Homero uczynił użytek z czarnego pasa w taekwondo, by wytłumaczyć pewnemu botanikowi, że język nauki i język serca dzieli tylko subtelna różnica empatii. A potem poszła wieszać pranie. Wyszedłem za nią na podwórko. Kilka psów szczekało na indyka, który zaplątał się w siatkę ogrodzenia. Zabiły dzwony z sąsiedniego kościoła – pośród pozostałych zabudowań ogromna kopuła wyglądała jak dynia wrzucona do warzywnika z poziomkami. Potem zobaczyłem, że na drzwiach świątyni wisiało to samo ogłoszenie, które widziałem wcześniej na latarniach. Było w nim więcej poezji niż w niejednym wierszu.
Zaginął strażnik motyli, opiekun lasu, obrońca rzek
Homero Gómez González
Wiek: 50 lat
Rysopis: 180 cm, wąsy, ciemnie spodnie, biała koszula
Zawód: strażnik motyli, zarządca sanktuarium El Rosario, agronom
Ostatnio widziany w sołectwie El Soldado Anónimo
O jego poszukiwaniach trąbiły media w całym kraju: 13 stycznia 2020 roku wyszedł z domu, pojechał do pracy, a potem rozpłynął się w powietrzu. Nie zostawił żadnego znaku, żadnego listu, nawet zapisku na tortilli.
4
Jeszcze zanim przyjechałem do Ocampo, pożyczyłem od Homero jedną myśl: „Powinniśmy spojrzeć na świat oczami motyli monarchicznych”. Znalazłem te słowa w jednym z wywiadów, którego udzielił, zanim przepadł bez wieści.
Wówczas wiedziałem o motylach monarchicznych zaledwie tyle, że wędrują, by nie stać się tylko wpisami w encyklopedii. Według ONZ to jeden z najstarszych i najbardziej odpornych gatunków, a mimo to jest zagrożony wymarciem. Ponad dziewięćdziesiąt pięć procent populacji monarchów migruje do kilku płatów meksykańskiego lasu (mniejszy odsetek motyli zimuje w południowej Kalifornii lub na Florydzie), z których każdy jest mniejszy niż połowa boiska piłkarskiego. Podczas podróży raz po raz napotykają zagrożenia.
Nazwę nadał im w 1758 roku Karol Linneusz, na cześć króla Anglii Wilhelma III. Dwanaście lat później Jan Krzysztof Kluk, polski duchowny i przyrodnik, przyporządkował monarchy do rodzaju danaidów – to z kolei nawiązanie do Danaid, pięćdziesięciu córek greckiego króla Danaosa, które za zabójstwo mężów zostały skazane na napełnianie wodą dziurawej beczki. Łacińska nazwa monarchów brzmi: Danaus plexippus, danaid wędrowny.
Miesiącami pragnąłem wyobrazić sobie świat widziany ich oczami. Ale skoro Homero przepadł, potrzebowałem innego przewodnika.
Idealną osobą wydawał mi się kapitan Francisco Gutiérrez. Miał dwanaście lat, gdy wyrosły mu pierwsze skrzydła i wzbił się w powietrze. Nie zdarzyłoby się to bez jego ojca, którego nazywano El Gato, Kot. Podobno miał siedem żyć. Urodził się w 1910 roku i był prawdopodobnie pierwszą osobą na świecie, która wykonała skok z samolotu z własnoręcznie uszytym spadochronem. I z kotem na rękach. To było przed drugą wojną światową. Potem zdobył licencję pilota cywilnego, ściągnął do Meksyku pierwsze szybowce, a wiele lat później udało mu się nawet zaprosić na konferencję Jurija Gagarina. Dziś ojciec Francisco, Agustín Gutiérrez Peláez, uważany jest za pioniera lotnictwa w Meksyku. Jego odlany z brązu pomnik stoi na lotnisku w stolicy. Francisco jest przedostatnim z jego dziesięciorga dzieci.
Wszystkie latały od małego. Jeśli gdzieś na świecie odbywały się mistrzostwa paralotniarskie lub szybowcowe, któryś z Gutiérrezów musiał w nich startować. Pierwsze paralotnie budowali ze śmieci znalezionych na ulicy. W 2005 roku, gdy Francisco powoli przeobrażał się w czterdziestolatka, wymyślił, że będzie towarzyszył danaidom w wędrówce z Kanady do Meksyku. Na potrzeby wyprawy zbudował ultralekki samolot ze skrzydłami w barwach motyli monarchicznych. Nazwał go „Papalotzin”. Ta zbitka słów z języka nahuatl oznacza małego motyla.
– Poczułeś się owadem? – zapytałem kapitana.
– Raczej poczwarką, która marzy o wolności bycia motylem. W górze, zdany na łaskę wiatru, uświadamiasz sobie, jak kruchymi istotami jesteśmy w porównaniu z motylami. Jeśli wziąć pod uwagę proporcje, a przecież motyl waży tyle, co spinacz do papieru, to w trakcie migracji pokonuje drogę, którą my musieliśmy odbyć na Księżyc. W motylach jest siła, jakiej my nie mamy.
Kapitan Gutiérrez pokonał u boku motyli monarchicznych prawie pięć tysięcy kilometrów, skrzydło w skrzydło, w ich tempie, z przystankami w miejscach, które one wybierały. Wyruszył z Montrealu, potem leciał przez Ottawę, Toronto, nad wodospadem Niagara, następnie nad Point Pelee, Nowym Jorkiem („Na lotnisku Buffalo kontrolerzy lotów wybiegli z wieży i przecierali oczy ze zdumienia, jakby zobaczyli wielkiego motyla”), Waszyngtonem, i dalej na południe, aż do Teksasu. Granicę między Stanami Zjednoczonymi i Meksykiem minął nieopodal Maderas del Carmen, następnie leciał nad Monterrey i San Luis Potosí, aż w końcu dotarli do Świętego Lasu.
Kapitan opowiadał, że z góry oglądał świat jak w filmie poklatkowym, ujęcie po ujęciu. W trakcie tej wędrówki zobaczył to, o czym mówili obrońcy motyli – że na skrzydlatych migrantów czyhają zagrożenia: rozrastające się betonowe miasta, które raz po raz są zalewane przez powodzie; poskramiające rzeki wały i zapory, które zaburzyły naturalną funkcję mokradeł i równin zalewowych, czyli siedlisk motyli; wycięte lasy i zaorane łąki, zastąpione wielkimi, wiecznie spragnionymi uprawami soi, kukurydzy, trzciny cukrowej i bawełny, wysysającymi wodę z rzek i podziemi, ociekające pestycydami, które nie tylko przenikają do wód gruntowych, ale wytrzebiły też trojeść mleczną. To wyłącznie na niej motyle składają jaja, by młode gąsienice miały dostęp do pożywienia. Zawarte w trojeści toksyny sprawiają, że przyszłe motyle stają się niestrawne dla drapieżników.
Gdy Francisco doleciał do Świętego Lasu, długo nie dostawał zgody na lądowanie. Oficjele chcieli go powitać z honorami, ale gubernator się spóźniał. Kapitan bał się, że zamarznie w powietrzu. Była w tym pewna ironia, bo przecież cała ta wędrówka motyli naznaczona jest klimatycznymi kaprysami i ekstremalnymi zjawiskami pogodowymi: w 2016 roku z powodu największej od czterech dekad burzy śnieżnej w górach Meksyku zginęło półtora miliona motyli, cztery lata wcześniej fala upałów na Środkowym Zachodzie USA zabiła dziesiątki tysięcy. W archiwum prasowym w Bibliotece Narodowej Meksyku znalazłem wycinek o nabożeństwie żałobnym po masowej śmierci motyli monarchicznych na początku XXI wieku. Ziemia pokryta była wtedy dywanem z tysięcy motyli, które zginęły podczas burzy. Uroczystość poprowadził doktor Lincoln P. Brower, biolog z Wirginii. Zebrali się na niej mieszkańcy Świętego Lasu, urzędnicy i przyrodnicy. „Okażmy szacunek tej urnie z motylami i walczmy, aby je chronić” – powiedział wówczas Jorge Martín Arizmendi, burmistrz Angangueo. Gdy dzieci odśpiewały hymn Meksyku, do dołka w ziemi opuszczono symboliczną trumnę z drzewa cedrowego ozdobioną girlandami w barwach motyli. Jeden z żałobników stwierdził, że to dusze zmarłych wróciły pod nową postacią, by ostrzec przed niebezpieczeństwem.
– I to wszystko przez nas – ciągnął kapitan. – A przecież to, co zagraża motylom, dotyczy także ludzi.
– Podobnie mówił Homero – zauważyłem.
– Może brzmi to górnolotnie, ale co mi tam: dla mnie motyle są w pewnym sensie metaforą naszej cywilizacji.
(…)
Szymon Opryszek „Woda. Historia pewnego porwania”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
Liczba stron: 334
Opis: Doszło do porwania – w styczniu 2020 roku w meksykańskim stanie Michoacán zaginął Homero González, strażnik sanktuarium motyli. Szymon Opryszek rusza tropem ostatnich śladów zostawionych przez ofiarę. Jego dochodzenie odkrywa pajęczynę lokalnych i globalnych powiązań: kartele narkotykowe, skorumpowani politycy, międzynarodowe koncerny, a także… my, zajadający się awokado zadowoleni konsumenci. I choć szuka zaginionego społecznika, wszędzie, gdzie przyłoży ucho, słyszy tylko szum wody. Co łączy motyle monarchiczne z plantacjami awokado? Jaki jest związek między krzykiem jodeł a technologicznymi gigantami, takimi jak Google czy Meta? I dlaczego wydarzenia w Iraku wpływają na to, co dzieje się na granicy polsko-białoruskiej? Nowa książka laureata konkursu reporterskiego Wydawnictwa Poznańskiego oraz nagrody „Pióro Nadziei” Amnesty International to reportaż na jeden z najbardziej palących tematów współczesności – światowego kryzysu wodnego. To książka niezbędna nam wszystkim jak… woda.
TweetKategoria: fragmenty książek