Zgorzkniały zrzęda sieje popłoch. Przeczytaj początek powieści „Mężczyzna imieniem Ove” Fredrika Backmana

2 stycznia 2023

Zgorzkniały zrzęda wymyślony przez Fredrika Backmana ponownie zawitał na ekrany, a co za tym idzie – wydawcy zadbali, byśmy z tej okazji mogli przypomnieć sobie książkę. „Mężczyzna imieniem Ove” to szwedzki bestseller, który doczekał się w 2015 roku filmowej adaptacji. Skandynawska ekranizacja cieszyła się dużym powodzeniem i zdobyła dwie nominacje do Oscara. Nic więc dziwnego, że bohaterem powieści zainteresowało się Hollywood. W amerykańskiej produkcji, która trafi do polskich kin 27 stycznia, tytułowy zrzęda nosi imię Otto, a wciela się w niego Tom Hanks. Zanim wybierzemy się do kin, by zobaczyć jego perypetie z sąsiadami, warto sięgnąć po pierwowzór literacki. Książkę wznowiło Wydawnictwo Marginesy, a poniżej przeczytacie sam początek historii.

1
Męż­czy­zna imie­niem Ove
ku­puje kom­pu­ter, który nie jest kom­pu­te­rem

Ove ma pięć­dzie­siąt dzie­więć lat. Jeź­dzi sa­abem. Jest ty­pem czło­wieka, który lu­dzi nie­bu­dzą­cych w nim cie­płych uczuć po­ka­zuje pal­cem, jak gdyby byli wła­my­wa­czami, a jego pa­lec wska­zu­jący po­li­cyjną la­tarką. Stoi przed ladą sklepu w ro­dzaju tych, do któ­rych lu­dzie w ja­poń­skich au­tach przy­jeż­dżają ku­pić białe ka­belki. Ove przy­gląda się sprze­dawcy przez kilka chwil, a po­tem ma­cha w jego stronę nie­wiel­kim bia­łym kar­to­nem.

– Aha! A więc to jest ten aj­pot, tak? – do­py­tuje się Ove.

Sprze­dawca, młody chło­pak z jed­no­cy­fro­wym BMI, ma wy­raź­nie ja­kiś pro­blem. Jakby ze wszyst­kich sił sta­rał się stłu­mić im­puls, żeby na­tych­miast wy­rwać pu­dełko z rąk Ovego.

– Tak. To iPad. Ale na­prawdę by­łoby le­piej, gdyby pan nim tak nie wy­ma­chi­wał.

Ove przy­gląda się kar­to­nowi, jakby ten nie za­słu­gi­wał na za­ufa­nie. Jakby kar­ton jeź­dził sku­te­rem, no­sił spor­towe buty, ni stąd, ni zo­wąd za­czął na­zy­wać Ovego „kum­plem”, a po­tem spró­bo­wał opchnąć mu ze­ga­rek.

– Ach tak! Zna­czy się to jest kom­pu­ter, tak?

Sprze­dawca po­twier­dza ski­nie­niem. Ale po­tem zmie­nia zda­nie i za­miast tego szybko kręci głową.

– Tak… czy ra­czej, to zna­czy to jest iPad. Nie­któ­rzy mó­wią na niego „ta­blet”, a inni „urzą­dze­nie mo­bilne”. Róż­nie można na to pa­trzeć…

Ove spo­gląda na sprze­dawcę, jakby ten na­gle za­czął mó­wić do niego od tyłu.

– Aha!

Sprze­dawca, tro­chę zdez­o­rien­to­wany, kiwa głową.

– Ta­aak…

Ove znów po­trząsa kar­to­nem.

– A czy on jest do­bry, ten tu­taj?

Sprze­dawca dra­pie się po gło­wie.

– Tak. To zna­czy… co pan ma na my­śli?

Ove wzdy­cha i za­czyna mó­wić bar­dzo po­woli. Ar­ty­ku­łuje słowa tak, jakby je­dy­nym pro­ble­mem w tej roz­mo­wie było to, że sprze­dawca nie­do­sły­szy.

– Czy. Ten. Jest. Do­oobry? Czy to do­bry kom­pu­ter?

Sprze­dawca dra­pie się w pod­bró­dek.

– Otóż… tak… to świetny sprzęt… ale za­leży, jaki ktoś chce mieć kom­pu­ter.

Ove pa­trzy na niego po­dejrz­li­wie.

– Ja chcę mieć kom­pu­ter! Zwy­czajny kom­pu­ter kom­pu­ter!

Na krótką chwilę mię­dzy męż­czy­znami za­pada mil­cze­nie. Sprze­dawca od­chrzą­kuje.

– Tak, no więc tak wła­ści­wie to nie jest zwy­czajny kom­pu­ter. Może wo­lałby pan mieć… – Sprze­dawca milk­nie, naj­wy­raź­niej szuka słowa, które sto­ją­cemu przed nim męż­czyź­nie mo­głoby co­kol­wiek po­wie­dzieć. Po­now­nie chrząka i mówi: – …na przy­kład lap­topa?

Ove z prze­ko­na­niem po­trząsa głową i na­chyla się groź­nie nad ladą.

– Nie, tego nie chcę, do CHO­LERY. Ja chcę kom­pu­ter!

Sprze­dawca kiwa głową ze zro­zu­mie­niem.

– Lap­top to jest kom­pu­ter.

Ove spo­gląda na niego z urazą, po­tem de­mon­stra­cyj­nie przy­ci­ska swój la­tar­kowy pa­lec do blatu lady.

– Prze­cież wiem!

Sprze­dawca przy­ta­kuje.

– Okej…

Znowu ci­sza. Nie­wiele się różni od ci­szy, jaka za­pada po­mię­dzy dwoma re­wol­we­row­cami, któ­rzy na­gle od­kryli, że za­po­mnieli za­brać swoje re­wol­wery. Ove przez kilka chwil wpa­truje się w kar­ton, tro­chę jakby cze­kał na ja­kąś de­kla­ra­cję z jego strony.

– Gdzie tu się wy­ciąga kla­wia­turę? – mam­ro­cze w końcu.

Sprze­dawca po­ciera wil­gotne od potu dło­nie o kant lady, ner­wowo buja się na pię­tach, jak to czę­sto ro­bią mło­dzi pra­cow­nicy skle­pów, kiedy do­ciera do nich, że prze­prawa z klien­tem wcale nie pój­dzie tak szybko, jak po­cząt­kowo są­dzili.

– No więc ten tu­taj nie ma kla­wia­tury.

Ove unosi brwi.

– Aha! Żeby trzeba było ku­po­wać osobno, tak? I jesz­cze pła­cić SA­KRA­MENC­KIE pie­nią­dze!

Sprze­dawca znów po­ciera dło­nie.

– Nie… to zna­czy… a więc: ten kom­pu­ter nie ma kla­wia­tury. Wszystko robi się na mo­ni­to­rze.

Ove kręci głową zre­zy­gno­wany, jakby wła­śnie zo­ba­czył, że sprze­dawca liże szybę wi­tryny z lo­dami.

– Ale ja mu­szę mieć kla­wia­turę. Chyba pan to ro­zu­mie, co?

Sprze­dawca wzdy­cha głę­boko, jak to czy­nią lu­dzie od­li­cza­jący po ci­chu do dzie­się­ciu.

– Okej. Ro­zu­miem. W ta­kim ra­zie uwa­żam, że to nie jest kom­pu­ter dla pana. Za­miast tego po­wi­nien pan ku­pić Mac­Bo­oka.

Wy­raz twa­rzy Ovego zdra­dza, że chyba nie jest do końca prze­ko­nany.

– Mak­buka?

Sprze­dawca en­tu­zja­stycz­nie kiwa głową, jakby wła­śnie w ro­ko­wa­niach na­stą­pił de­cy­du­jący prze­łom.

– Tak.

Ove po­dejrz­li­wie marsz­czy czoło.

– Czy to jest je­den z tych cho­ler­nych „czyt­ni­ków”, o któ­rych te­raz wszy­scy ga­dają?

Sprze­dawca wzdy­cha z głę­bią epic­kiej po­ezji.

– Nie. Mac­Book to jest… to jest… lap­top. Z kla­wia­turą.

– Aha! – sy­czy Ove w od­po­wie­dzi.

Sprze­dawca po­twier­dza ski­nie­niem. Po­ciera dło­nie.

– Tak.

Ove roz­gląda się po ca­łym skle­pie. Jesz­cze raz lekko po­trząsa trzy­ma­nym w dłoni kar­to­nem.

– A czy to się do cze­goś na­daje?

Sprze­dawca spusz­cza wzrok i pa­trzy w ladę w taki spo­sób, jakby ze wszyst­kich sił po­wstrzy­my­wał się, żeby nie wbić so­bie pa­znokci w twarz. Po­tem roz­ja­śnia się nie­spo­dzie­wa­nym uśmie­chem.

– Wie pan co? Zo­ba­czę, czy mój ko­lega już skoń­czył roz­ma­wiać ze swoim klien­tem, to bę­dzie mógł panu wszystko za­pre­zen­to­wać!

Ove spo­gląda na ze­ga­rek. Po­trząsa głową.

– Nie­któ­rzy mają inne rze­czy do ro­boty niż tylko wy­sta­wać tu cały dzień i cze­kać!

Chło­pak szybko kiwa głową. Po­tem znika za ladą. Po kilku chwi­lach wraca z ko­legą o pro­mien­nym wy­ra­zie twa­rzy. Tak wy­glą­dają lu­dzie, któ­rzy jesz­cze nie pra­co­wali zbyt długo jako sprze­dawcy.

– Dzień do­bry! W czym mogę panu po­móc?

Ove wy­ce­lo­wuje swój pa­lec wska­zu­jący w ladę.

– Chcę kom­pu­ter!

Ko­lega sprze­dawcy już nie jest tak pro­mienny. Po­tem pa­trzy na tam­tego pierw­szego wzro­kiem, któ­rym za­po­wiada, że jesz­cze się z nim po­li­czy.

– Oookej. A więc kom­pu­ter, do­brze. W ta­kim ra­zie mo­żemy przejść do działu urzą­dzeń prze­no­śnych, tak na po­czą­tek – zwraca się do Ovego, już bez po­cząt­ko­wego en­tu­zja­zmu.

Ove rzuca mu po­nure spoj­rze­nie.

– Pa­nie! Ja wiem, co to ta­kiego lep­top, do ja­snej cho­lery! Nie musi pan mó­wić „prze­no­śny”!

Ko­lega kiwa głową ze zro­zu­mie­niem.

Za jego ple­cami pierw­szy sprze­dawca mam­ro­cze:

– Już nie wy­ra­biam, idę na lunch.

– Lunch, wła­śnie, te­raz tylko to jedno lu­dziom w gło­wie – pry­cha Ove.

– Słu­cham? – mówi ko­lega i od­wraca się do niego.

– LUNCH! – mówi do­bit­nie Ove.

2
(Trzy ty­go­dnie wcze­śniej)
Męż­czy­zna imie­niem Ove
pro­wa­dzi in­spek­cję w są­siedz­twie

Była za pięć szó­sta rano, kiedy Ove i kot spo­tkali się po raz pierw­szy. Kotu Ove od razu się nie spodo­bał. Uczu­cie to było w naj­wyż­szym stop­niu od­wza­jem­nione. Jak zwy­kle Ove wstał z łóżka dzie­sięć mi­nut wcze­śniej. Ni­gdy nie ro­zu­miał, jak lu­dzie mogą za­spać i tłu­ma­czyć się po­tem, że „bu­dzik nie za­dzwo­nił”. Ove ni­gdy nie miał bu­dzika, przez całe swoje ży­cie. Bu­dził się za pięt­na­ście szó­sta i za­raz wsta­wał. Przy­go­to­wał kawę. Wsy­pał do eks­presu do­kład­nie taką samą ilość zmie­lo­nych zia­ren, jaką co rano zu­ży­wali ra­zem z żoną przez nie­mal czter­dzie­ści lat, które prze­miesz­kali na tym osie­dlu dom­ków jed­no­ro­dzin­nych. Po miarce na fi­li­żankę i jesz­cze jedna do­dat­kowo dla dzbanka. Ani mniej, ani wię­cej. Te­raz lu­dzie już tego nie po­tra­fili, za­pa­rzyć po­rząd­nej kawy. Tak samo jak nikt te­raz nie umiał pi­sać ręcz­nie. Te­raz wszę­dzie były tylko same kom­pu­tery i eks­presy ci­śnie­niowe. A do­kąd zmie­rzało spo­łe­czeń­stwo, w któ­rym lu­dzie już na­wet nie umieli pi­sać czy ro­bić kawy? Co? Nad tym Ove się wła­śnie za­sta­na­wiał.

Pod­czas gdy jego po­rządna kawa prze­le­wała się z fil­tra do dzbanka, wło­żył swoje gra­na­towe spodnie, gra­na­tową kurtkę, wsu­nął stopy w cho­daki i wło­żył ręce do kie­szeni w taki spo­sób, w jaki to czyni męż­czy­zna w śred­nim wieku, który za­wsze się spo­dziewa, że ten na wskroś ze­psuty świat za­raz go roz­cza­ruje, a po­tem wy­szedł na in­spek­cję. Jak każ­dego ranka.

Kiedy wy­cho­dził, w oko­licz­nych do­mach było ci­cho i ciemno. Można się do­my­ślać. W tej dziel­nicy nikt ra­czej nie prze­mę­czał się zbyt wcze­snym wsta­wa­niem, Ove wie­dział to do­brze. Te­raz miesz­kali tu­taj prze­cież sami wła­ści­ciele firm i przed­sta­wi­ciele in­nych nie­okre­ślo­nych za­wo­dów.

Kot sie­dział z non­sza­lancką miną na środku chod­nika mię­dzy do­mami. Zresztą czy to na­prawdę był kot? Miał pół ogona i tylko jedno ucho. Tu i ów­dzie bra­ko­wało mu kę­pek sier­ści, jakby ktoś po­wy­ry­wał ją ca­łymi gar­ściami. Praw­dziwa ko­cia bida. Trudno go na­wet na­zwać ca­łym ko­tem, po­my­ślał Ove.

Zro­bił kilka kro­ków w stronę zwie­rzę­cia, tu­piąc gło­śno. Kot wstał. Ove się za­trzy­mał. Stali tak i mie­rzyli się wzro­kiem przez kilka chwil, jak dwóch po­ten­cjal­nych prze­ciw­ni­ków póź­nym wie­czo­rem w wiej­skiej mor­downi. Ove roz­wa­żał, czy nie rzu­cić w kota bu­tem. Kot spra­wiał wra­że­nie, jakby ubo­le­wał nad tym, że sam nie ma żad­nych bu­tów do rzu­ce­nia.

– A sio! – ryk­nął Ove tak nie­spo­dzie­wa­nie, że kot za­drżał.

Zwie­rzak cof­nął się o krok. Nie spusz­czał wzroku z pięć­dzie­się­cio­dzie­wię­cio­latka i jego cho­da­ków. Po­tem zręcz­nym ru­chem od­wró­cił się i po­szedł w swoją stronę. Gdyby Ove nie znał ko­tów, nie­mal mógłby przy­siąc, że wi­dzi, jak kot prze­wraca oczami. By­dlę, po­my­ślał i zer­k­nął na ze­ga­rek. Za dwie szó­sta. Czas ru­szyć da­lej, żeby kot nie spo­wo­do­wał opóź­nie­nia ca­łej in­spek­cji. Jesz­cze by tego bra­ko­wało.

Tak więc Ove po­ma­sze­ro­wał dróżką mię­dzy do­mami w stronę par­kingu, jak to czy­nił każ­dego ranka. Za­trzy­mał się przy ta­blicy oznaj­mu­ją­cej, że ruch sa­mo­cho­dowy jest za­ka­zany na ca­łym osie­dlu. Kon­tro­l­nie kop­nął lekko słu­pek, do któ­rego była przy­mo­co­wana. Nie żeby ta­blica była prze­chy­lona albo coś w tym ro­dzaju, ale po pro­stu za­wsze le­piej spraw­dzić. A Ove jest męż­czy­zną tego ro­dzaju, który zwykł ko­pać rze­czy, żeby skon­tro­lo­wać, czy wszystko jest w po­rządku.

Po­szedł więc na par­king i prze­cha­dzał się tam i z po­wro­tem przed ga­ra­żami, żeby spraw­dzić, czy nikt się do któ­re­goś w nocy nie wła­mał lub czy grupka wan­dali nie pod­ło­żyła ognia. Wpraw­dzie coś ta­kiego jesz­cze się nie zda­rzyło w tej oko­licy, ale prze­cież Ove ni­gdy nie od­pu­ścił so­bie swo­jej rundy. Kon­tro­l­nie na­ci­snął klamkę wła­snego ga­rażu, gdzie stał za­par­ko­wany jego saab. Spraw­dził trzy razy. Do­kład­nie tak jak każ­dego ranka.

Po­tem zaj­rzał na par­king dla od­wie­dza­ją­cych, na któ­rym można było zo­sta­wić auto mak­sy­mal­nie na dwa­dzie­ścia cztery go­dziny, i w ma­łym no­te­siku, który miał w kie­szeni kurtki, sta­ran­nie za­pi­sał wszyst­kie nu­mery re­je­stra­cyjne. Po­rów­nał z nu­me­rami, które za­no­to­wał na tych sa­mych miej­scach dzień wcze­śniej. Kiedy ten sam nu­mer po­wta­rzał się w jego no­te­siku dzień po dniu, Ove zwy­kle szedł do domu, dzwo­nił do urzędu ko­mu­ni­ka­cji i żą­dał da­nych wła­ści­ciela po­jazdu, po czym dzwo­nił do de­li­kwenta, żeby go po­in­for­mo­wać, że jest cho­ler­nym tę­pym dup­kiem, który nie umie czy­tać szwedz­kich ta­blic in­for­ma­cyj­nych. Nie dla­tego, żeby Ove szcze­gól­nie przej­mo­wał się tym, kto zo­sta­wia sa­mo­chód na tym par­kingu. Oczy­wi­ście, że nie. Tu cho­dziło o za­sady. Je­śli na ta­blicy było na­pi­sane dwa­dzie­ścia cztery go­dziny, to na­le­żało się tego trzy­mać. Bo jak by to wy­glą­dało, gdyby wszy­scy zo­sta­wiali sa­mo­chody na całe dnie, gdzie im się po­doba? Po­wstałby chaos, to było dla Ovego oczy­wi­ste. Auta sta­łyby wszę­dzie.

Ale dzi­siaj na par­kingu dla go­ści nie stały żadne nie­le­galne po­jazdy, więc Ove spo­koj­nie kon­ty­nu­ował swoją co­dzienną ru­tynę i skie­ro­wał się w stronę śmiet­nika.
(…)

Fredrik Backman „Mężczyzna imieniem Ove”
Tłumaczenie: Alicja Rosenau
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 352

Opis: To powinien być dzień śmierci Ovego. To wreszcie miał być ten cholerny dzień, kiedy Ove w końcu to zrobi. Żeby znów z nią być. Bo ma już wszystkiego dość. Dużo w życiu przeszedł, a teraz musi funkcjonować w świecie, który nie rozumie jego żelaznych zasad i istoty rutyny, świecie pełnym fircyków, blond fląder i białych koszul, bez swojej Sonji. Jest przekonany, że nadszedł czas, aby się ewakuować. Tyle że najpierw na drodze staje mu ten gamoń, który nie potrafi zaparkować z przyczepą ani otworzyć okna, żeby nie spaść z drabiny. I jego ciężarna żona, która zjawia się w najmniej oczekiwanych momentach i w wieku trzydziestu lat nadal nie ma prawa jazdy, więc trzeba ją wszędzie wozić. Ove nie przewiduje, że świat ma mu jeszcze dużo do zaoferowania, a on sam może dać wiele innym. Nie tylko ludziom. Bo jest jeszcze kot. Debiutancka powieść Fredrika Backmana to ciepła i urzekająca historia o tęsknocie za bliską osobą, nieoczekiwanej przyjaźni i sile społecznych więzów. Wspaniała komedia, która wyciśnie łzy z największego twardziela.


Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek