Zgorzkniały zrzęda sieje popłoch. Przeczytaj początek powieści „Mężczyzna imieniem Ove” Fredrika Backmana
Zgorzkniały zrzęda wymyślony przez Fredrika Backmana ponownie zawitał na ekrany, a co za tym idzie – wydawcy zadbali, byśmy z tej okazji mogli przypomnieć sobie książkę. „Mężczyzna imieniem Ove” to szwedzki bestseller, który doczekał się w 2015 roku filmowej adaptacji. Skandynawska ekranizacja cieszyła się dużym powodzeniem i zdobyła dwie nominacje do Oscara. Nic więc dziwnego, że bohaterem powieści zainteresowało się Hollywood. W amerykańskiej produkcji, która trafi do polskich kin 27 stycznia, tytułowy zrzęda nosi imię Otto, a wciela się w niego Tom Hanks. Zanim wybierzemy się do kin, by zobaczyć jego perypetie z sąsiadami, warto sięgnąć po pierwowzór literacki. Książkę wznowiło Wydawnictwo Marginesy, a poniżej przeczytacie sam początek historii.
1
Mężczyzna imieniem Ove
kupuje komputer, który nie jest komputerem
Ove ma pięćdziesiąt dziewięć lat. Jeździ saabem. Jest typem człowieka, który ludzi niebudzących w nim ciepłych uczuć pokazuje palcem, jak gdyby byli włamywaczami, a jego palec wskazujący policyjną latarką. Stoi przed ladą sklepu w rodzaju tych, do których ludzie w japońskich autach przyjeżdżają kupić białe kabelki. Ove przygląda się sprzedawcy przez kilka chwil, a potem macha w jego stronę niewielkim białym kartonem.
– Aha! A więc to jest ten ajpot, tak? – dopytuje się Ove.
Sprzedawca, młody chłopak z jednocyfrowym BMI, ma wyraźnie jakiś problem. Jakby ze wszystkich sił starał się stłumić impuls, żeby natychmiast wyrwać pudełko z rąk Ovego.
– Tak. To iPad. Ale naprawdę byłoby lepiej, gdyby pan nim tak nie wymachiwał.
Ove przygląda się kartonowi, jakby ten nie zasługiwał na zaufanie. Jakby karton jeździł skuterem, nosił sportowe buty, ni stąd, ni zowąd zaczął nazywać Ovego „kumplem”, a potem spróbował opchnąć mu zegarek.
– Ach tak! Znaczy się to jest komputer, tak?
Sprzedawca potwierdza skinieniem. Ale potem zmienia zdanie i zamiast tego szybko kręci głową.
– Tak… czy raczej, to znaczy to jest iPad. Niektórzy mówią na niego „tablet”, a inni „urządzenie mobilne”. Różnie można na to patrzeć…
Ove spogląda na sprzedawcę, jakby ten nagle zaczął mówić do niego od tyłu.
– Aha!
Sprzedawca, trochę zdezorientowany, kiwa głową.
– Taaak…
Ove znów potrząsa kartonem.
– A czy on jest dobry, ten tutaj?
Sprzedawca drapie się po głowie.
– Tak. To znaczy… co pan ma na myśli?
Ove wzdycha i zaczyna mówić bardzo powoli. Artykułuje słowa tak, jakby jedynym problemem w tej rozmowie było to, że sprzedawca niedosłyszy.
– Czy. Ten. Jest. Dooobry? Czy to dobry komputer?
Sprzedawca drapie się w podbródek.
– Otóż… tak… to świetny sprzęt… ale zależy, jaki ktoś chce mieć komputer.
Ove patrzy na niego podejrzliwie.
– Ja chcę mieć komputer! Zwyczajny komputer komputer!
Na krótką chwilę między mężczyznami zapada milczenie. Sprzedawca odchrząkuje.
– Tak, no więc tak właściwie to nie jest zwyczajny komputer. Może wolałby pan mieć… – Sprzedawca milknie, najwyraźniej szuka słowa, które stojącemu przed nim mężczyźnie mogłoby cokolwiek powiedzieć. Ponownie chrząka i mówi: – …na przykład laptopa?
Ove z przekonaniem potrząsa głową i nachyla się groźnie nad ladą.
– Nie, tego nie chcę, do CHOLERY. Ja chcę komputer!
Sprzedawca kiwa głową ze zrozumieniem.
– Laptop to jest komputer.
Ove spogląda na niego z urazą, potem demonstracyjnie przyciska swój latarkowy palec do blatu lady.
– Przecież wiem!
Sprzedawca przytakuje.
– Okej…
Znowu cisza. Niewiele się różni od ciszy, jaka zapada pomiędzy dwoma rewolwerowcami, którzy nagle odkryli, że zapomnieli zabrać swoje rewolwery. Ove przez kilka chwil wpatruje się w karton, trochę jakby czekał na jakąś deklarację z jego strony.
– Gdzie tu się wyciąga klawiaturę? – mamrocze w końcu.
Sprzedawca pociera wilgotne od potu dłonie o kant lady, nerwowo buja się na piętach, jak to często robią młodzi pracownicy sklepów, kiedy dociera do nich, że przeprawa z klientem wcale nie pójdzie tak szybko, jak początkowo sądzili.
– No więc ten tutaj nie ma klawiatury.
Ove unosi brwi.
– Aha! Żeby trzeba było kupować osobno, tak? I jeszcze płacić SAKRAMENCKIE pieniądze!
Sprzedawca znów pociera dłonie.
– Nie… to znaczy… a więc: ten komputer nie ma klawiatury. Wszystko robi się na monitorze.
Ove kręci głową zrezygnowany, jakby właśnie zobaczył, że sprzedawca liże szybę witryny z lodami.
– Ale ja muszę mieć klawiaturę. Chyba pan to rozumie, co?
Sprzedawca wzdycha głęboko, jak to czynią ludzie odliczający po cichu do dziesięciu.
– Okej. Rozumiem. W takim razie uważam, że to nie jest komputer dla pana. Zamiast tego powinien pan kupić MacBooka.
Wyraz twarzy Ovego zdradza, że chyba nie jest do końca przekonany.
– Makbuka?
Sprzedawca entuzjastycznie kiwa głową, jakby właśnie w rokowaniach nastąpił decydujący przełom.
– Tak.
Ove podejrzliwie marszczy czoło.
– Czy to jest jeden z tych cholernych „czytników”, o których teraz wszyscy gadają?
Sprzedawca wzdycha z głębią epickiej poezji.
– Nie. MacBook to jest… to jest… laptop. Z klawiaturą.
– Aha! – syczy Ove w odpowiedzi.
Sprzedawca potwierdza skinieniem. Pociera dłonie.
– Tak.
Ove rozgląda się po całym sklepie. Jeszcze raz lekko potrząsa trzymanym w dłoni kartonem.
– A czy to się do czegoś nadaje?
Sprzedawca spuszcza wzrok i patrzy w ladę w taki sposób, jakby ze wszystkich sił powstrzymywał się, żeby nie wbić sobie paznokci w twarz. Potem rozjaśnia się niespodziewanym uśmiechem.
– Wie pan co? Zobaczę, czy mój kolega już skończył rozmawiać ze swoim klientem, to będzie mógł panu wszystko zaprezentować!
Ove spogląda na zegarek. Potrząsa głową.
– Niektórzy mają inne rzeczy do roboty niż tylko wystawać tu cały dzień i czekać!
Chłopak szybko kiwa głową. Potem znika za ladą. Po kilku chwilach wraca z kolegą o promiennym wyrazie twarzy. Tak wyglądają ludzie, którzy jeszcze nie pracowali zbyt długo jako sprzedawcy.
– Dzień dobry! W czym mogę panu pomóc?
Ove wycelowuje swój palec wskazujący w ladę.
– Chcę komputer!
Kolega sprzedawcy już nie jest tak promienny. Potem patrzy na tamtego pierwszego wzrokiem, którym zapowiada, że jeszcze się z nim policzy.
– Oookej. A więc komputer, dobrze. W takim razie możemy przejść do działu urządzeń przenośnych, tak na początek – zwraca się do Ovego, już bez początkowego entuzjazmu.
Ove rzuca mu ponure spojrzenie.
– Panie! Ja wiem, co to takiego leptop, do jasnej cholery! Nie musi pan mówić „przenośny”!
Kolega kiwa głową ze zrozumieniem.
Za jego plecami pierwszy sprzedawca mamrocze:
– Już nie wyrabiam, idę na lunch.
– Lunch, właśnie, teraz tylko to jedno ludziom w głowie – prycha Ove.
– Słucham? – mówi kolega i odwraca się do niego.
– LUNCH! – mówi dobitnie Ove.
2
(Trzy tygodnie wcześniej)
Mężczyzna imieniem Ove
prowadzi inspekcję w sąsiedztwie
Była za pięć szósta rano, kiedy Ove i kot spotkali się po raz pierwszy. Kotu Ove od razu się nie spodobał. Uczucie to było w najwyższym stopniu odwzajemnione. Jak zwykle Ove wstał z łóżka dziesięć minut wcześniej. Nigdy nie rozumiał, jak ludzie mogą zaspać i tłumaczyć się potem, że „budzik nie zadzwonił”. Ove nigdy nie miał budzika, przez całe swoje życie. Budził się za piętnaście szósta i zaraz wstawał. Przygotował kawę. Wsypał do ekspresu dokładnie taką samą ilość zmielonych ziaren, jaką co rano zużywali razem z żoną przez niemal czterdzieści lat, które przemieszkali na tym osiedlu domków jednorodzinnych. Po miarce na filiżankę i jeszcze jedna dodatkowo dla dzbanka. Ani mniej, ani więcej. Teraz ludzie już tego nie potrafili, zaparzyć porządnej kawy. Tak samo jak nikt teraz nie umiał pisać ręcznie. Teraz wszędzie były tylko same komputery i ekspresy ciśnieniowe. A dokąd zmierzało społeczeństwo, w którym ludzie już nawet nie umieli pisać czy robić kawy? Co? Nad tym Ove się właśnie zastanawiał.
Podczas gdy jego porządna kawa przelewała się z filtra do dzbanka, włożył swoje granatowe spodnie, granatową kurtkę, wsunął stopy w chodaki i włożył ręce do kieszeni w taki sposób, w jaki to czyni mężczyzna w średnim wieku, który zawsze się spodziewa, że ten na wskroś zepsuty świat zaraz go rozczaruje, a potem wyszedł na inspekcję. Jak każdego ranka.
Kiedy wychodził, w okolicznych domach było cicho i ciemno. Można się domyślać. W tej dzielnicy nikt raczej nie przemęczał się zbyt wczesnym wstawaniem, Ove wiedział to dobrze. Teraz mieszkali tutaj przecież sami właściciele firm i przedstawiciele innych nieokreślonych zawodów.
Kot siedział z nonszalancką miną na środku chodnika między domami. Zresztą czy to naprawdę był kot? Miał pół ogona i tylko jedno ucho. Tu i ówdzie brakowało mu kępek sierści, jakby ktoś powyrywał ją całymi garściami. Prawdziwa kocia bida. Trudno go nawet nazwać całym kotem, pomyślał Ove.
Zrobił kilka kroków w stronę zwierzęcia, tupiąc głośno. Kot wstał. Ove się zatrzymał. Stali tak i mierzyli się wzrokiem przez kilka chwil, jak dwóch potencjalnych przeciwników późnym wieczorem w wiejskiej mordowni. Ove rozważał, czy nie rzucić w kota butem. Kot sprawiał wrażenie, jakby ubolewał nad tym, że sam nie ma żadnych butów do rzucenia.
– A sio! – ryknął Ove tak niespodziewanie, że kot zadrżał.
Zwierzak cofnął się o krok. Nie spuszczał wzroku z pięćdziesięciodziewięciolatka i jego chodaków. Potem zręcznym ruchem odwrócił się i poszedł w swoją stronę. Gdyby Ove nie znał kotów, niemal mógłby przysiąc, że widzi, jak kot przewraca oczami. Bydlę, pomyślał i zerknął na zegarek. Za dwie szósta. Czas ruszyć dalej, żeby kot nie spowodował opóźnienia całej inspekcji. Jeszcze by tego brakowało.
Tak więc Ove pomaszerował dróżką między domami w stronę parkingu, jak to czynił każdego ranka. Zatrzymał się przy tablicy oznajmującej, że ruch samochodowy jest zakazany na całym osiedlu. Kontrolnie kopnął lekko słupek, do którego była przymocowana. Nie żeby tablica była przechylona albo coś w tym rodzaju, ale po prostu zawsze lepiej sprawdzić. A Ove jest mężczyzną tego rodzaju, który zwykł kopać rzeczy, żeby skontrolować, czy wszystko jest w porządku.
Poszedł więc na parking i przechadzał się tam i z powrotem przed garażami, żeby sprawdzić, czy nikt się do któregoś w nocy nie włamał lub czy grupka wandali nie podłożyła ognia. Wprawdzie coś takiego jeszcze się nie zdarzyło w tej okolicy, ale przecież Ove nigdy nie odpuścił sobie swojej rundy. Kontrolnie nacisnął klamkę własnego garażu, gdzie stał zaparkowany jego saab. Sprawdził trzy razy. Dokładnie tak jak każdego ranka.
Potem zajrzał na parking dla odwiedzających, na którym można było zostawić auto maksymalnie na dwadzieścia cztery godziny, i w małym notesiku, który miał w kieszeni kurtki, starannie zapisał wszystkie numery rejestracyjne. Porównał z numerami, które zanotował na tych samych miejscach dzień wcześniej. Kiedy ten sam numer powtarzał się w jego notesiku dzień po dniu, Ove zwykle szedł do domu, dzwonił do urzędu komunikacji i żądał danych właściciela pojazdu, po czym dzwonił do delikwenta, żeby go poinformować, że jest cholernym tępym dupkiem, który nie umie czytać szwedzkich tablic informacyjnych. Nie dlatego, żeby Ove szczególnie przejmował się tym, kto zostawia samochód na tym parkingu. Oczywiście, że nie. Tu chodziło o zasady. Jeśli na tablicy było napisane dwadzieścia cztery godziny, to należało się tego trzymać. Bo jak by to wyglądało, gdyby wszyscy zostawiali samochody na całe dnie, gdzie im się podoba? Powstałby chaos, to było dla Ovego oczywiste. Auta stałyby wszędzie.
Ale dzisiaj na parkingu dla gości nie stały żadne nielegalne pojazdy, więc Ove spokojnie kontynuował swoją codzienną rutynę i skierował się w stronę śmietnika.
(…)
Fredrik Backman „Mężczyzna imieniem Ove”
Tłumaczenie: Alicja Rosenau
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 352
Opis: To powinien być dzień śmierci Ovego. To wreszcie miał być ten cholerny dzień, kiedy Ove w końcu to zrobi. Żeby znów z nią być. Bo ma już wszystkiego dość. Dużo w życiu przeszedł, a teraz musi funkcjonować w świecie, który nie rozumie jego żelaznych zasad i istoty rutyny, świecie pełnym fircyków, blond fląder i białych koszul, bez swojej Sonji. Jest przekonany, że nadszedł czas, aby się ewakuować. Tyle że najpierw na drodze staje mu ten gamoń, który nie potrafi zaparkować z przyczepą ani otworzyć okna, żeby nie spaść z drabiny. I jego ciężarna żona, która zjawia się w najmniej oczekiwanych momentach i w wieku trzydziestu lat nadal nie ma prawa jazdy, więc trzeba ją wszędzie wozić. Ove nie przewiduje, że świat ma mu jeszcze dużo do zaoferowania, a on sam może dać wiele innym. Nie tylko ludziom. Bo jest jeszcze kot. Debiutancka powieść Fredrika Backmana to ciepła i urzekająca historia o tęsknocie za bliską osobą, nieoczekiwanej przyjaźni i sile społecznych więzów. Wspaniała komedia, która wyciśnie łzy z największego twardziela.
Kategoria: fragmenty książek