Zeszłoroczna laureatka Nagrody Goncourtów za debiut – fragment powieści „Arden” Frédérika Vergera

8 września 2015

Arden-premiera
10 września nakładem oficyny Noir sur Blanc ukaże się powieść Frédérika Vergera „Arden” wyróżniona w roku 2014 Nagrodą Goncourtów w kategorii debiutu powieściowego. Poniżej przedstawiamy fragment książki w tłumaczeniu Jacka Giszczaka.

Kiedy byliśmy dziećmi, rodzice często powierzali nam, mojej siostrze i mnie, opiekę nad ciotką, która mieszkała w Montreuil, na ostatnim piętrze wąskiej, wysokiej kamienicy.

Samotna budowla odcinała się na tle nieba na szczycie ulicy des Roulettes, brukowanej stromizny, której zakręty przypominające górskie serpentyny dawały ciotce pretekst, by nigdy nie wychodzić z domu. Jej miłość do natury musiała się zadowolić splątanym gąszczem pokrzyw i ostów, rosnących na tyłach budynku. Była to istna wylęgarnia różnej wielkości szczurów, gdzie latem aż roiło się od płochliwych żyjątek w cieniu ogromnego kasztanowca, zdającego się wyrastać z samych trzewi piwnicy, o czarnej korze, pochylonym pniu, liściach osiągających tropikalne rozmiary, wyglądającego jak dzicy pobratymcy kasztanów z naszych parków.

Gdyby ktoś wspiął się na jego mroczną koronę, stanąłby oko w oko z moją ciotką, gdyż jej pokój ozdabiał maleńki balkon, coś w rodzaju klatki, gdzie lubiła przesiadywać na krześle w lekkiej bryzie wieczoru, poddając nos i fryzurę pieszczotom gałązek.

Jej długie włosy w kolorze popiołu, spięte niedbale wsuwkami, przypominały źdźbła słomy sterczące z ptasiego z gniazda. Latem i zimą, czasem nawet do snu, wkładała na czubek głowy czepek z czarnej satyny, którego pikowane wypukłości przywodziły na myśl kostki czekolady i który zawiązywała pod brodą dwiema turkusowymi wstążkami. Na plecy zarzucała zwykle gruby wełniany szal z pomponami, którego barwa, może wskutek fluktuacji powietrza, zdawała się zawierać wszystkie niuanse pomiędzy kolorem malwy i dojrzałego kasztana.

Jej długa twarz o wydatnych kościach policzkowych była jak gdyby przecięta przez nos tak wąski, że jego nozdrza wydawały się przyklejone, a dziurki, z poczucia taktu i dobrego smaku, starały się upodobnić do dwóch nakłuć szpilką. Nos był jak z kości słoniowej, tak lśniący, chłodny i delikatny, że krajały się nam serca na myśl o tym, że ciotka z pewnością niedługo umrze. Kiedy odwracaliśmy wzrok, jej oczy często spoczywały na nas, ale zdawały się widzieć jakiś inny świat, niczym oczy ptaków. Ciemne jak chabry ? kolor oczu Rocoule’ów ? nagle się ożywiały i zaczynały myszkować, szukając naszych twarzy, a na wargach ciotki wykwitał uśmiech kogoś, kto niespodziewanie odkrył czyjąś kryjówkę.

Nieraz, wracając ze szkoły, dostrzegaliśmy wśród liści kasztanowca dziwne żółte błyski. Były to kanarki ciotki, które wyfrunęły z otwartej na oścież klatki. Zdarzało się, że latały nad oknem jej pokoju, tak jak zwykle krążyły nad szerokim łożem, na którym spędzała większość czasu, wsparta na wielkich poduchach z ciemnymi zaciekami, plamami po rozlanej kawie czy krwi. Pokój niemal w całości wypełniało to łóżko, które w dzieciństwie wydawało mi się tak obszerne, tak omotane kocami, pierzynami, jaśkami i szalami, że nie mogłem siąść na nim bez uczucia odrazy, tak bardzo zdawało mi się żywe, pełne zapomnianych przedmiotów, żyjących już, być może, swoim własnym życiem, przepojone gorzkimi woniami i przeszywane dreszczami jak morze. A jednak musieliśmy siadać na nim z siostrą, gdy ciotka opowiadała nam jakieś historie. Lubiliśmy je, jeśli tylko zdołaliśmy zapomnieć o zapachach, o dołach i garbach starego materaca, który nagle nas wchłaniał i wówczas wyciągaliśmy się leniwie na ciemnoczerwonych pierzynach.

Urodziła się w Rosji, mieszkała w Niemczech do lat pięćdziesiątych i mówiła dziwną odmianą francuszczyzny, faszerowaną słowami, które, jak mi się zdawało, nigdy nie wyszły z żadnych innych ust, a także niewybrednymi zwrotami, w których widzieliśmy z siostrą przejawy nieco już szwankującego umysłu. Jej akcent był równie dziwaczny. Wymawiała r przedniojęzykowe. Na czubku jej języka t i d rozmiękczały się, topniały, jak przezroczyste cukierki wyssane niemal do całkowitego zaniku.

Gdy była sama w kuchni i obierała warzywa, mówiła czasem do siebie po rosyjsku. Może dlatego, że nie rozumieliśmy, co mówi, zdawała się nam wtedy młodsza i bardziej świadoma. A może jej dziwactwa wynikały ze specyficznego języka ? odziedziczonego po przodkach, po rodzinie Rocoule, która opuściła Francję ponad dwa wieki temu ? tego starego instrumentu rozstrojonego przez czas i wygrywającego fałszywie nawet najprostszą melodię.

Nie wiem, do jakiej narodowości mogła się jeszcze poczuwać. Jej sytuacja musiała być skomplikowana, bo pamiętam nieustające starania, jakie mój ojciec podejmował w jej sprawie, trwające, jak mi się zdaje, całymi latami, oraz poufne narady odbywające się z niejasnych przyczyn zawsze przy drzwiach wejściowych. Wszystkie kończyły się tą samą konkluzją, którą ojciec wykrzykiwał jej prosto do ucha, wymachując jakimś formularzem: ?Ale do tego potrzebny im jest dokument, masz coś takiego??.

Pomijając te konwersacje przy drzwiach, zawsze zwracał się do niej sarkastycznym tonem. Bo niewiarygodne historie, jakie opowiadała na temat swej przeszłości czy niezliczonych przodków, zdawały się wyraźnie działać mu na nerwy. Podejrzewał, że wszystko zmyśla, i gdy na przykład oznajmiała przy stole, że kupiła rostbef u starego Barnaca, gwałtownie podnosił głowę znad talerza i uśmiechał się cierpko do współbiesiadników, by uświadomić im, iż to stwierdzenie świadczy o posuniętej do granic, bezwstydnej mitomanii.

Lecz bardzo wcześnie wyczułem, że istnieje inny powód ustawicznej ironii ojca, bardziej tajemniczy, z którego być może on sam nie zdawał sobie sprawy. Choć w wieku piętnastu lat wrzucono go do celi w forcie świętego Jana, gdzie ujrzał swojego powieszonego przyrodniego brata oraz kuzyna Eustachego, który zwijał się z bólu na sienniku, pobity przez milicjantów ? z chęcią opowiadał wojenne anegdoty, których jedyną atrakcją był cynizm, w których drwił sobie z heroizmu, w których nikczemnicy nie byli do końca źli, a ludzi zacnych nie było wcale. Lecz czułem, że ten ostentacyjny pokaz wielkopańskiej ironii psuje mu fotografia zmarłego męża ciotki, wuja Kleist-Krone’a, w mundurze oficera Wehrmachtu, który ze swojej ramki na komodzie zdawał się wpatrywać w kark mojego ojca poczciwymi szarymi oczami. Czy też, by wyrazić się bardziej precyzyjnie, ojciec był skrępowany tym, że tak bardzo krępuje go zdjęcie zmarłego, wyrzucał sobie, że odżywa w nim dawna nienawiść, którą z wyżyn swojej dzisiejszej mądrości oceniał jako naiwną i niegodną siebie, jak stary uwodziciel zaczyna sobą gardzić, kiedy nagle poczuje, że się w kimś zadurzył.

A przecież wuj w swojej ramce wyglądał rozbrajająco z czarną przepaską na oku i bez jednego ramienia. Choć w chwili, gdy wykonano zdjęcie, musiał być po czterdziestce, w porównaniu z ciotką wydawał się tak młody ? szare oko, przysłonięte długimi rzęsami, czarne, pociągnięte pomadą włosy ? że gdy z tkliwością przecierała szmatką szkło portretu, zdawała się opłakiwać nie tylko zmarłego męża, ale też syna, którego nigdy nie miała.

Wuj Kleist-Krone stracił oko pod Cambrai, a ramię w Belgradzie. W pierwszych dniach bitwy pod Stalingradem jego jednostka została zdziesiątkowana, a on sam uznany za zaginionego. Nigdy nie został odnaleziony, ani martwy, ani żywy.

Ostatni potomek mrocznej odnogi znakomitego rodu, wydawał się w swoich ramkach pogrążony w melancholijnej zadumie nad tym wygasłym odgałęzieniem. Trzeba przyznać, że Kleist-Krone’owie byli co najwyżej drobnymi junkrami, ?w butach do gnojówki, a nie do przypinania ostróg?, jak mawiał dziadek Rocoule, ojciec mojej ciotki, zapominając, być może, że gdyby było inaczej, nigdy nie wyraziliby zgody, by ich syn poślubił córkę człowieka, który mimo całej fanfaronady i próżności Rocoule’ów był tylko zarządcą w hotelach, i to nie najlepszych.

Posiłki spożywaliśmy w największym pokoju, pełniącym funkcję jadalni i gabinetu dumania. Niemal w całości zajmował go ogromny stół, nakryty grubą niebieską ceratą, która wyglądała jak przyklejona i której nie śmieliśmy dotknąć, tak bardzo była lepka. Nieszczęśnik, którego dłoń niechcący do niej przylgnęła, z trudem ją odklejał, przy dźwiękach ssania i chrzęstów tajemniczego poszycia, chropowatej włókniny. Nawet unoszone szklanki żegnały się z nią z żalem, ledwie słyszalnym mlaśnięciem. Kiedy ciotka nie leżała w łóżku, siedziała na końcu tego stołu, grzęznąc w paszczęce gigantycznej poduszki, którą był wyściełany jej fotel z prawie wyblakłym deseniem w jasnoniebieskie kwiatki.

Siedzieliśmy z siostrą po drugiej stronie stołu; pamiętam to ciemne zimowe popołudnie, nagie gałęzie kasztanowca, które dygocą w oknie, przesłaniając światło. Wiatr zawodzi na klatce schodowej, a ona opowiada nam okrutne baśnie, które tak lubimy, gdzie zakrwawiony koński łeb, przybity do drzwi, nagle zaczyna mówić, gdzie dzieci zamieniają się w kruki, gdzie jakiś gruby chłopiec, zamknięty w domu pełnym duchów, pogwizduje, by dodać sobie odwagi. I jeszcze inne historie, które nie były bajkami, ale zdawały się z nich wprost wywodzić, tak jak węże pochodzą od prehistorycznych potworów. Opowieść o otrutym rycerzu, który umiera w namiocie, czy ta, na której początku mężczyzna wiesza się na gwoździu wbitym w ścianę celi dokładnie w chwili, gdy potężne trzęsienie ziemi zaczyna pustoszyć miasto; i zdjęty strachem kurczowo chwyta się tego gwoździa, na którym chciał się powiesić. Tak bardzo lubiłem ten początek, nigdy mnie nie nudziło słuchanie tej historii, w której zarówno chwile największego szczęścia, jak i najgorsze okropności przypominały sny.

Czasem wtrącała do tych opowieści wspomnienia rodzinne. Nie zawsze odróżnialiśmy je od świata bajek, bo wydawały się nam doprawione takim samym okrucieństwem i taką samą dozą nieprawdopodobieństwa. Upajał nas jej czysty głos o zawsze podobnej modulacji. Bez względu na to, co opowiadała, horrory czy idylle, jej zaśpiew brzmiał tak samo, była jak piegża wśród gałęzi, która ma gdzieś śmiech i szlochanie tych, którzy przechodzą pod drzewem.

Wyciągała jak magik z kapelusza niezliczonych członków rodziny Rocoule, noszących dziwne przydomki ? jak chłopi, którzy okryli się chwałą czy zapomniani królowie: Kulawa, Hardy, Bawidamek, Mak, Głuchy jak Pień. Stwierdziła, że w naszej rodzinie można wyróżnić Rocoule’ów ponurych i Rocoule’ów latawców. Nieraz w życiu stawiałem sobie pytanie, do której z tych kategorii należę, zawsze mając nadzieję, niczym wędrowiec za każdym zakrętem wypatrujący krainy, do której zmierza, że zawiłe koleje losu kiedyś mi to wyjawią. Kto wie, czy nie piszę tej historii, by w końcu się tego dowiedzieć.

Te opowieści rodzinne sięgały daleko wstecz, aż po czasy osławionej protoplastki rodu. Owa nestorka, guwernantka przyszłego Fryderyka II oraz jego siostry, która osobiście uczyła ich francuskiego, stała się czymś w rodzaju bóstwa opiekuńczego rodu, bowiem to właśnie ona, po odwołaniu edyktu nantejskiego, sprowadziła do Berlina wielu członków rodzin Rocoule i Montbail, dochowujących wiary prawdziwej religii, przeflancowując ich, że tak powiem, z departamentu Ard?che w dorzecze rzeki Odry.

W XIX wieku członkowie rodzin Rocoule i Montbail rozproszyli się po Europie Środkowej, a nawet po terytorium cesarstwa rosyjskiego, gdzie zapoczątkowali dynastię dyrektorów hoteli.

Tym, o którym najczęściej mówiła moja ciotka, był jej brat Alexandre, w okresie międzywojennym właściciel hotelu w Wielkim Księstwie Marsowii, nazywanym powszechnie ?karpackim księstwem Monako? i wciśniętym między Węgry, Rumunię i Ukrainę niczym konfetti po skończonym balu, które przyniósł w to miejsce jakiś podmuch wiatru. Wuj Alex miał tam hotel zagubiony w lesie, który ciotka bardzo często nam opisywała. Drzewa, buki i dęby, były w tym lesie wyższe niż gdziekolwiek indziej, a niektóre z nich miały srebrzyste liście. Szemrały tam liczne źródła, większość z wodą o delikatnym smaku, mimo że inne, wyjątkowo gorzkie, mogły uśmiercić człowieka. Ta puszcza usiana była wielkimi stawami, nad którymi gnieździły się tysiące ptaków, lecz wiodło do nich tylko kilka niemal niewidocznych ścieżek.

Jedna z jej ulubionych historii traktowała o tym, jak wuj Alex w 1914 roku poślubił kobietę, która wniosła mu wianie właśnie ów Las Ardeński. Kiedy byliśmy dziećmi, ta historia nas przerażała. Dygotaliśmy, siedząc na krzesłach, tuląc się do siebie, gdy w półmroku rozległ się jej głos piegży, szepczący pierwsze słowa:

? Mój brat był bardzo młody, w tysiąc dziewięćset czternastym miał ledwie dwadzieścia lat i przez całe lato pracował w hotelu Terminus w Krakowie. Na wieść o zbliżaniu się rosyjskiej armii postanowił wrócić do domu, spakował tobołek i pieszo wyruszył w drogę. Szedł tak całymi dniami, w słocie i silnym wietrze, bo nadciągała zima.

? A co jadł? Gdzie spał? ? pytaliśmy, podnosząc ramiona.

? Nic nie jadł! ? krzyczała, stukając opuszkami palców po stole, a w jej tonie brzmiał wyrzut, choć nie wiedzieliśmy, czy strofuje nas, czy porządek rzeczy. ? I spał w przydrożnych rowach! Oczywiście od czasu do czasu znajdował schronienie w jakimś obejściu, gdzie poczciwi chłopi dawali mu miskę zupy! ? dodawała cierpko, przymrużając oczy.

Potem opowiadała nam okrutną, zadziwiającą historię: jej brat, który znalazł się pod ostrzałem armii Brusiłowa, wygłodniały i odurzony gazem, ślepy i na wpół nagi, błąkał się po niezmierzonym lesie, a tak się składa, że był to Las Ardeński. Setki razy śmierć zaglądała mu w oczy, omal się nie utopił, chciano poderżnąć mu gardło, aż wreszcie trafił do szpitala. I tam, od razu uleczony i wytwornie ubrany, latawiec Rocoule co się zowie, poprosił o rękę córkę dyrektora.

Ten koniec zawsze urzekał moją ciotkę, ale po ostatnim słowie przez dłuższą chwilę siedziała w milczeniu, by w końcu westchnąć. Gdyż nie wiedziała, czy jej brat jest jeszcze na tym świecie. Socjalistyczna Republika Marsowii znajdowała się teraz po drugiej stronie żelaznej kurtyny, od początku lat sześćdziesiątych ciotka nie miała żadnych wieści. Toteż gdy skończyła opowieść, zawsze wydawała się jakby nieobecna, zagubiona w oparach nostalgii i słyszeliśmy, jak nuci w kuchni stare przyśpiewki Rocoule’ów, pradawne pieśni, w których francuskie słowa mieszały się z niemieckimi.

Nie słuchała innej muzyki niż ta, która płynęła z jej ust, chociaż miała adapter, widzę jeszcze podziurawioną osłonę głośnika: czarno-niebieska szkocka krata, okolona jak pole magnetyczne wiązkami sparciałych kabli i kurzem. Wciąż czuję pod wskazującym palcem ponury zgrzyt szlifowanego diamentu, który w chwilę po włączeniu gramofonu zmieniał się w ochrypły ryk, słyszę rozkoszne trzaski na początku płyty, to chrobotanie, w którym skwierczy i dyszy Czas, jakbyśmy mknęli pośród mroku gwiazd.

Słuchałem zawsze tych samych płyt, jedynych, jakie posiadała ciotka. Ustawione w podartym pudle, w wielkich białych kopertach, wypadały, gdy tylko się je podniosło, nieobliczalne, wymykające się z rąk. Starałem się je przytrzymać, dokonując akrobatycznych wyczynów, stawiałem na kolanach karton, na którym widniały w szarym świetle odległe i bezludne wieże średniowiecznego zamku, dekoracje ze snu, który nigdy nikomu się nie przyśnił. I ten groteskowy taniec był czymś w rodzaju rytualnego pożegnania z życiem, nim poddam się hipnotycznej muzyce.

Ileż godzin spędziłem po śmierci mojej siostry na cienkim szarym dywaniku w jadalni albo nawet leżąc pod stołem i słuchając Tristana, schowany pod połami niebieskiej ceraty. Zdawało mi się, że przestrzeń nagle się przesunęła i zakradłem się do jakiegoś innego świata, bardzo intymnego, a jednak wielkiego i tajemniczego jak morze, który pogrążał moje serce w odmętach pragnienia i rezygnacji. Ten stan upojenia odbierał mi siły i z tej słabości rodził się sen o ekstazie śmierci. Horror zmartwychwstania, którego musieli doświadczyć cudownie uzdrowieni, ileż to razy przeżywałem go w moim grobowcu z ceraty, gdy płyta się kończyła i słyszałem okrutne klik-klik przesuwającej się tam i z powrotem igły. Szeroko otwierałem oczy, łapczywie łapiąc oddech, żeby odzyskać siły i znów wydźwignąć się na scenę teatru życia.

Pewnego dnia znalazłem pod łóżkiem ciotki jeszcze jedną płytę. Była zawinięta w gruby brązowy papier, cięższa i grubsza niż normalne płyty, jej rowki także były znacznie głębsze.

Na czarnym kręgu pośrodku nie było etykietki.

Trzeba ją było nastawić na siedemdziesiąt osiem obrotów. Wówczas z płyty dobywała się pełna trzasków melodia, tak niezmiernie wesoła, że słuchałem jej w kółko.

Najpierw słychać było gruchanie klarnetu, poślizgi skrzypiec, szalone świergotanie pianina. Potem jakiś kobiecy głos zaczynał szeptać, podśpiewywać po niemiecku walca, którego słów nie bardzo rozumiałem, lecz kiedyś ciotka mi je przetłumaczyła:

Czy to kończy się sen,
Czy wspomnienie, które nie chce umrzeć?

Głos był ochrypły, ale w wysokich tonach miał w sobie jakąś dziecięcą delikatność. Ten walc wydał mi się pełen werwy i melancholii zarazem i zacząłem pogwizdywać go przy każdej okazji. Lecz o jego wdzięku stanowił ten dziwny głos, który zdawał się za każdym razem tworzyć melodię od nowa. Słuchając, jak śpiewa ostatnie takty, czułem ucisk w sercu. Miałem wrażenie, że kiedy usta wymawiające te słowa zamilkną, nigdy więcej się nie otworzą. A jednak płyta w nieskończoność odtwarzała tę chwilę.

Któregoś dnia słuchałem jej w obecności ciotki. Nuciła słowa, potem pokręciła czubkiem nosa, jak wówczas, gdy miała chęć o czymś opowiedzieć. Spytałem, o co chodzi, i powiedziała mi, że to aria z operetki napisanej przez jej brata Alexandre’a i że została nagrana podczas wojny. Opowiedziała mi historię tej płyty i ludzi, których głosy można na niej usłyszeć. To ona, wspominając czasy Ardenu, dostarczyła mi materii do napisania tej książki.

Gdyż pewnego zimowego wieczoru, przed wielu laty, postanowiłem napisać tę historię. Włożyłem swoje najpiękniejsze półbuty, usiadłem przy biurku, chwyciłem pióro i zacząłem przelewać na papier opowieść, która się właśnie zaczyna.
(…)

ArdenFrédéric Verger „Arden”
Tłumaczenie: Jacek Giszczak
Wydawnictwo: Noir sur Blanc
Liczba stron: 416

Opis: Akcja powieści rozgrywa się w przededniu i podczas drugiej wojny światowej w Marsowii, fikcyjnym zamożnym księstwie Europy Środkowej, zwanym ?Monako? tego regionu. Alexa de Rocoule?a, zarządzającego luksusowym hotelem Arden, kobieciarza (w którego wesołości wyczuwa się pewną dozę okrucieństwa) i Salomona Lengyela, poważnego i samotnego wdowca, łączy wspólna pasja: operetka. Razem skomponowali i napisali imponującą liczbę trzyaktowych dzieł ? niedokończonych, gdyż z reguły nie mogli dojść do porozumienia w kwestii końcowych scen. Ich beztroski żywot przerywa wybuch wojny, która dociera także do granic pogodnej Marsowii. Rozpoczynają się prześladowania Żydów. Niebezpieczeństwo wisi nad Salomonem i jego córką Esther, która właśnie powróciła do ojca z Budapesztu i którą Alex darzy uczuciem. Czy skomponowanie ostatniej operetki będzie jedynym sposobem, by uratować im życie? Rzadko spotyka się w debiutanckiej powieści takie połączenie inteligencji, humoru i zmysłowości. Tragizm miesza się z groteską, liryzm z pastiszem i parodią, a wszystko to stanowi o szczególnym uroku „Ardenu”.

Tematy: , , , ,

Kategoria: fragmenty książek