Zastępca szeryfa ginie z rąk szesnastolatka. Przeczytaj fragment powieści „Czas łaski” Johna Grishama

16 listopada 2021

„Czas łaski” Johna Grishama to kontynuacja „Czasu zabijania” i „Czasu zapłaty”. Jake Brigance, małomiasteczkowy adwokat z Mississippi, po raz kolejny musi zmierzyć się z trudną sprawą. Został wyznaczony przez sąd do obrony szesnastoletniego chłopaka, który jest oskarżony o zamordowanie zastępcy szeryfa i grozi mu za to kara śmierci. Jak doszło do morderstwa? Przeczytajcie poniżej sam początek książki, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Albatros.

Rozdział 1

Nieszczęsny domek stał jakieś dziesięć kilometrów na południe od Clanton, przy starej wiejskiej drodze prowadzącej donikąd. Nie był z niej widoczny i prowadził do niego kręty żwirowy podjazd, który wił się i falował, tak że po zmroku reflektory nadjeżdżających samochodów omiatały okna i drzwi, ostrzegając ludzi czekających w środku. Odosobnienie domu potęgowało nastrój grozy.

Była niedziela, sporo po północy, gdy światła wreszcie się pojawiły. W ciszy obmyły dom, rzucając złowieszcze cienie na ściany, a następnie zgasły, gdy samochód zniknął przed ostatnim wzniesieniem. Ludzie przebywający w domu już dawno powinni spać, ale w takie paskudne noce było to niemożliwe. Siedząca na kanapie w salonie Josie głęboko odetchnęła, zmówiła szybką modlitwę, wstała i ostrożnie podeszła do okna, by obserwować samochód. Czy jechał zygzakiem i zrywami jak zazwyczaj, czy może kierowca panował nad pojazdem? Czy jak zwykle się upił, czy też udało mu się pohamować? Miała na sobie skąpy szlafroczek, żeby przyciągnąć jego uwagę i zmienić nastrój z agresywnego na miłosny. Już kiedyś się tak ubrała i pamiętała, że mu się spodobało.

Samochód zatrzymał się przed domem i kierowca wysiadł. Zachwiał się i zatoczył, a ona przygotowała się na to, co miało się wydarzyć. Przeszła do kuchni, w której paliło się światło, i czekała. Obok drzwi, częściowo ukryty w kącie, stał aluminiowy kij baseballowy należący do jej syna. Postawiła go tam godzinę wcześniej, żeby móc bronić dzieci, gdyby je zaatakował. Modliła się o odwagę, by z niego skorzystać, ale wciąż miała wątpliwości. Wpadł całym ciałem na drzwi kuchni i zaczął szarpać klamkę, jakby były zamknięte. Nie były. W końcu otworzył je kopniakiem, aż uderzyły o lodówkę.

Stuart był niezdarny i agresywny, kiedy się napił. Jego blada irlandzka skóra czerwieniała, policzki stawały się karmazynowe, a w oczach płonął podsycany whiskey ogień, który widziała zbyt wiele razy. W wieku trzydziestu czterech lat Stuart już siwiał i łysiał, co próbował zamaskować nędzną zaczeską, która po wieczornym obchodzie barów zmieniła się w długie pasma włosów zwisające poniżej uszu. Na jego twarzy nie było widać skaleczeń ani sińców, co mogło – ale nie musiało – być dobrym znakiem. Lubił się bić w spelunkach, a po ciężkiej nocy zazwyczaj lizał rany i od razu szedł do łóżka. Ale jeśli nie przytrafiła mu się żadna bójka, często szukał zaczepki w domu.

– Czego nie śpisz? – warknął, próbując zamknąć za sobą drzwi.

– Czekam na ciebie, kochanie – odpowiedziała Josie jak najspokojniej. – Wszystko w porządku?

– Nie musisz na mnie czekać. Która godzina? Druga w nocy?

Uśmiechnęła się słodko, jakby nic się nie stało. Tydzień wcześniej postanowiła zaczekać na niego w łóżku. Wrócił późno, poszedł na górę i groził jej dzieciom.

– Około drugiej – odpowiedziała łagodnie. – Chodźmy do łóżka.

– Po cholerę się tak ubrałaś? Wyglądasz jak zdzira. Ktoś u ciebie był? – Typowe oskarżenie ostatnimi czasy.

– Oczywiście, że nie. Po prostu przebrałam się do snu.

– Ty kurwo.

– Daj spokój, Stu. Chce mi się spać. Chodźmy do łóżka.

– Kim on jest? – warknął, opierając się o drzwi.

– Kto kim jest? Nikogo nie ma. Spędziłam cały wieczór w domu, z dziećmi.

– Ale z ciebie kłamliwa suka.

– Nie kłamię, Stu. Chodźmy do łóżka. Już późno.

– Dowiedziałem się dzisiaj, że dwa dni temu ktoś widział tutaj samochód Johna Alberta.

– Kim jest John Albert?

– „Kim jest John Albert?”, pyta mała zdzira. Dobrze wiesz, kim jest. – Odsunął się od drzwi, zrobił kilka niepewnych kroków w jej stronę, oparł się o blat i wycelował w nią palec. – Przesiadują u ciebie dawni faceci, kurewko. Ostrzegałem cię.

– Jesteś moim jedynym facetem, Stuart. Powtarzałam ci to tysiąc razy. Dlaczego mi nie wierzysz?

– Bo jesteś kłamliwa i już nieraz przyłapałem cię na łganiu, ty suko. Pamiętasz tamtą kartę kredytową?

– Daj spokój, Stu, to było w zeszłym roku i już o tym mówiliśmy.

Skoczył do przodu, chwycił ją lewą ręką za nadgarstek i mocno się zamachnął. Uderzył ją otwartą dłonią w szczękę przy wtórze obrzydliwego odgłosu ciała zderzającego się z ciałem. Wrzasnęła z bólu i oszołomienia. Wcześniej powtarzała sobie, że nie może krzyczeć, ponieważ jej dzieci są zamknięte na górze i wszystko usłyszą.

– Przestań, Stu! – pisnęła, chwyciła się za policzek i próbowała złapać oddech. – Nie bij mnie! Powiedziałam, że odejdę, i obiecuję, że to zrobię!

Ryknął śmiechem.

– Czyżby? A dokąd pójdziesz, ty mała zdziro? Wrócisz do swojej przyczepy w lesie? Albo znów będziesz mieszkała w samochodzie? – Szarpnął ją za nadgarstek, obrócił i otoczył jej szyję grubym ramieniem. – Nie masz dokąd pójść, suko, nie możesz wrócić nawet do przyczepy, w której się urodziłaś – warknął jej do ucha, obryzgując ją gorącą śliną i zionąc smrodem whiskey i piwa.

Próbowała się uwolnić, ale pociągnął jej rękę w górę, jakby próbował ją złamać. Znów wrzasnęła, myśląc przy tym z żalem o dzieciach.

– Łamiesz mi rękę, Stu! Przestań, proszę!

Nieznacznie opuścił jej rękę, ale ścisnął ją mocniej.

– Dokąd się wybierasz? – syknął jej do ucha. – Masz dach nad głową, jedzenie na stole, pokój dla swoich rozpieszczonych bachorów i chcesz odejść? Nic z tego!

Zesztywniała i zaczęła się wić, ale Stuart miał nie tylko wybuchowy charakter, ale także sporo krzepy.

– Łamiesz mi rękę. Proszę, puść mnie!

Ponownie szarpnął jej ręką i Josie znowu wrzasnęła. Wierzgnęła do tyłu bosą stopą i trafiła go piętą w piszczel, a następnie okręciła się i zdzieliła go lewym łokciem w żebra. Nie zrobiła mu krzywdy, ale na tyle go zaskoczyła, że zdołała się uwolnić, przewracając przy tym krzesło. Kolejny hałas, który wystraszy dzieci.

Zaszarżował jak wściekły byk, chwycił ją za gardło, przyszpilił do ściany i wbił paznokcie w skórę na jej szyi. Nie mogła krzyczeć, przełykać ani oddychać, a obłąkany błysk w jego oczach przekonał ją, że to ich ostatnia kłótnia. Tym razem ją zabije. Spróbowała go kopnąć, lecz nie trafiła, a on błyskawicznie uderzył ją prawym hakiem w podbródek i pozbawił przytomności. Osunęła się na podłogę i znieruchomiała, leżąc na plecach z rozłożonymi nogami. Szlafrok się rozchylił, obnażając piersi. Stuart przez chwilę podziwiał swoje dzieło.

– Suka uderzyła mnie pierwsza – mruknął, podszedł do lodówki i znalazł puszkę piwa. Otworzył ją, wypił łyk, otarł usta grzbietem dłoni i przez chwilę czekał, czy Josie się ocknie, ale najwyraźniej miała dosyć. Nie poruszała się, więc zbliżył się, by sprawdzić, czy oddycha.

Przez całe życie był ulicznym zawadiaką i znał podstawową zasadę: Traf w podbródek, a będą załatwieni.

W domu panowała cisza, wiedział jednak, że na górze ukrywają się dzieciaki.

· · ·

Drew był o dwa lata starszy od siostry, Kiery, ale okres dojrzewania pojawił się w jego życiu z opóźnieniem, podobnie jak większość innych zmian. Miał szesnaście lat i był drobny jak na swój wiek, co go martwiło, zwłaszcza gdy stał obok siostry, która ostatnio znów gwałtownie wystrzeliła w górę. Nie wiedzieli, że mają różnych ojców i nigdy nie będą się rozwijać fizycznie w równym tempie. Ale mimo tych różnic w tej chwili byli ze sobą zjednoczeni, jak każde rodzeństwo, które z przerażeniem słucha, jak ich matka znów jest bita.

Spirala przemocy coraz bardziej się nakręcała, ataki stawały się coraz częstsze. Drew i Kiera błagali matkę, by odeszła; wprawdzie im to obiecywała, ale wiedzieli, że nie mają dokąd pójść. Josie zapewniała ich, że kiedyś będzie lepiej, że Stu jest dobrym człowiekiem, kiedy nie pije, a jej miłość go uzdrowi.

Nie mieli dokąd pójść. Ich ostatnim „domem” była stara przyczepa mieszkalna stojąca na działce dalekiego krewnego, który wstydził się ich obecności na swoim terenie. Wszyscy troje zdawali sobie sprawę, że znoszą życie ze Stu tylko dlatego, że mieszka w prawdziwym domu, zbudowanym z cegieł i krytym blaszanym dachem. Nie cierpieli głodu – a wciąż pamiętali czasy, kiedy tak było – i mogli chodzić do szkoły. Mieli kilka problemów – kiepskie postępy w nauce w przypadku Drew, brak kolegów, stare ubrania, kolejki po darmowy lunch – ale szkoła była ich azylem, bo Stu nigdy się do niej nie zbliżał, i czuli się bezpieczni.

Nawet kiedy był trzeźwy, co na szczęście zdarzało się częściej, zachowywał się jak niesympatyczny dupek i dawał im odczuć, że nie ma ochoty ich utrzymywać. Sam nie miał dzieci – nigdy nie chciał zostać ojcem – a jego dwa poprzednie małżeństwa szybko się rozpadły. Należał do oprawców, którzy uważają dom za swoją twierdzę. Dzieciaki były w nim nieproszonymi gośćmi, intruzami, dlatego też powinny wykonywać całą brudną robotę. Skoro były jego darmową siłą roboczą, przedstawiał im niekończące się listy obowiązków, z których większość wynikała stąd, że sam jest niechlujnym leniem. W odpowiedzi na najdrobniejsze nieposłuszeństwo klął i wygrażał. Kupował jedzenie i piwo dla siebie, a od Josie wymagał, by utrzymywała siebie i dzieci ze swoich skromnych wypłat.

Obowiązki i groźby były jednak niczym w porównaniu z przemocą.

· · ·

Josie ledwo oddychała i nie poruszała się. Stał nad nią i patrzył na jej piersi. Jak zwykle myślał o tym, że powinny być większe. Kurwa, nawet Kiera miała większe cycki. Uśmiechnął się do swoich myśli i postanowił rzucić okiem. Przeszedł przez mały ciemny salon i zaczął się wspinać po schodach, starając się robić jak najwięcej hałasu, żeby ich wystraszyć. W połowie drogi zawołał wysokim, pijackim, niemal figlarnym głosem:

– Kiero! Moja Kiero…

W ciemności dziewczynka zadrżała ze strachu i jeszcze mocniej ścisnęła rękę brata. Stu szedł dalej, głośno tupiąc na drewnianych stopniach.

– Kiero! Moja Kiero…

Najpierw otworzył drzwi pokoju Drew, a następnie nimi trzasnął. Przekręcił gałkę w drzwiach jego siostry i stwierdził, że są zamknięte.

– Ha, ha, Kiero! Wiem, że tam jesteś. Otwórz. – Uderzył w nie ramieniem.

Siedzieli razem na końcu jej wąskiego łóżka i wpatrywali się w drzwi. Zablokowali je zardzewiałym metalowym prętem, który Drew znalazł w szopie. Modlili się, by to wystarczyło. Jeden koniec pręta opierał się o drzwi, a drugi o metalową ramę łóżka. Kiedy Stu zaczął szarpać klamkę, zgodnie naparli na pręt, zwiększając napór. Przećwiczyli to i byli niemal pewni, że drzwi wytrzymają. Przygotowali także plan ataku, na wypadek gdyby Stu jednak wparował do środka. Kiera miała chwycić starą rakietę tenisową, a Drew wyjąć z kieszeni niewielką puszkę gazu pieprzowego. Josie kupiła go na wszelki wypadek; dzieci nie obronią się gazem przed biciem, ale przynajmniej nie poddadzą się bez walki.

Mógłby bez trudu wyważyć drzwi kopniakiem. Zrobił tak miesiąc wcześniej i urządził im awanturę, gdy okazało się, że wstawienie nowych będzie kosztowało sto dolarów. Początkowo upierał się, że to Josie powinna za nie zapłacić, potem zażądał pieniędzy od dzieci, ale w końcu dał im spokój.

Kiera zesztywniała ze strachu i cicho popłakiwała, myśląc o tym, że to nietypowa sytuacja. Dotychczas Stu przychodził do jej pokoju tylko wtedy, gdy nikogo nie było w domu. Nie było świadków, a on groził, że ją zabije, jeśli komukolwiek o tym powie. Mamę już uciszył. Czy teraz zamierzał skrzywdzić także Drew?

– Kiero, moja Kiero – zaśpiewał głupkowato, ponownie napierając na drzwi. Mówił nieco ciszej, jakby zamierzał odpuścić.

Docisnęli metalowy pręt i czekali na wybuch, ale Stu umilkł. Potem się wycofał i usłyszeli jego oddalające się kroki na schodach. Zapadła cisza.

Ich matka także się nie odzywała, co oznaczało koniec świata. Była na dole, martwa albo nieprzytomna, bo w przeciwnym razie Stu nie wspiąłby się po schodach, przynajmniej nie bez ostrej walki. Josie wydrapałaby mu oczy we śnie, gdyby ponownie skrzywdził jej dzieci.

· · ·

Sekundy i minuty się dłużyły. Kiera przestała płakać i siedziała z bratem na skraju łóżka, czekając na jakiś hałas, głos, trzaśnięcie drzwiami. Ale wciąż panowała cisza.

– Musimy coś zrobić – wyszeptał w końcu Drew.

Jego siostra, która zamarła ze strachu, milczała.

– Sprawdzę, co z mamą, a ty zostań tutaj i nie otwieraj drzwi – powiedział. – Rozumiesz?

– Nie idź.

– Muszę. Coś się stało z mamą, inaczej by do nas przyszła. Na pewno zrobił jej krzywdę. Nie wychodź z pokoju.

Przesunął metalowy drążek i cicho otworzył drzwi. Zerknął w dół schodów, ale zobaczył tylko ciemność i słaby blask światła na werandzie. Kiera wyjrzała za nim, a potem zamknęła drzwi. Drew pokonał pierwszy stopień, ściskając w dłoni gaz pieprzowy i rozmyślając, jak cudownie byłoby psiknąć temu sukinsynowi prosto w twarz, poparzyć mu oczy, może nawet go oślepić. Schodził powoli, nie robiąc hałasu. W salonie znieruchomiał i zaczął nasłuchiwać. Z pokoju Stu na końcu krótkiego korytarza dobiegał jakiś niewyraźny odgłos. Chłopak jeszcze chwilę odczekał, mając nadzieję, że Stu położył Josie do łóżka po tym, jak ją sponiewierał. W kuchni paliło się światło. Wyjrzał zza drzwi i zobaczył nieruchome bose stopy matki, a potem jej łydki i uda. Padł na kolana, przemknął do niej pod stołem i mocno szarpnął ją za rękę. Nie odzywał się, bo każdy dźwięk mógłby zaalarmować Stu. Zobaczył obnażone piersi matki, lecz był zbyt wystraszony, by czuć wstyd. Ponownie nią potrząsnął.

– Mamo, mamo, obudź się! – syknął, ale nie zareagowała.

Lewą stronę twarzy miała czerwoną i opuchniętą i z całą pewnością nie oddychała. Drew otarł oczy i cofnął się do korytarza. Drzwi pokoju Stu były otwarte, a w środku paliło się słabe światło. Chłopak skupił wzrok i zobaczył zwieszające się z łóżka stopy w kowbojkach z wężowej skóry, które Stu tak lubił. Drew wyprostował się i szybko podszedł do drzwi. Stuart Kofer jak zwykle leżał nieprzytomny na łóżku, w pełni ubrany i z rozpostartymi rękami. Zachrapał, kiedy chłopak popatrzył na niego z czystą nienawiścią.

Drew wbiegł po schodach.

– Ona nie żyje! – wykrzyknął, gdy siostra otworzyła drzwi. – Mama nie żyje. On ją zabił. Leży martwa na podłodze w kuchni.

Kiera zatoczyła się, wrzasnęła i przywarła do brata. Oboje ze łzami w oczach zbiegli do kuchni i przytulili się do matki.

– Obudź się, mamo! – szepnęła Kiera z płaczem. – Proszę, obudź się!

Drew delikatnie chwycił matkę za lewy nadgarstek i próbował sprawdzić jej puls, chociaż nie wiedział, czy robi to poprawnie. Niczego nie poczuł.

– Musimy zadzwonić na policję – rzucił.

– Gdzie on jest? – spytała Kiera, rozglądając się.

– Śpi w swoim łóżku. Chyba pijany.

– Posiedzę z mamą. Ty zadzwoń.

Przeszedł do salonu, zapalił światło, wziął telefon i wybrał numer alarmowy. Po dłuższej chwili w słuchawce odezwał się głos dyspozytora.

– Numer alarmowy. Czym mogę służyć?

– Stuart Kofer zabił moją matkę.

– Kto mówi?

– Nazywam się Drew Gamble. Moja matka ma na imię Josie. Nie żyje.

– Gdzie mieszkacie?

– W domu Stuarta Kofera przy Bart Road czternaście-czternaście. Proszę kogoś tutaj przysłać.

– Oczywiście. Patrol już jest w drodze. Powiedziałeś, że twoja matka nie żyje. Skąd wiesz?

– Nie oddycha. Stuart znów ją pobił, jak zawsze.

– Czy Stuart Kofer jest w domu?

– Tak, to jego dom, my tylko tutaj mieszkamy. Znów wrócił pijany i pobił moją matkę. Zabił ją. Słyszeliśmy, jak to zrobił.

– Gdzie on teraz jest?

– Leży na swoim łóżku. Nieprzytomny. Proszę się pośpieszyć.

– Nie rozłączaj się, dobrze?

– Nie! Muszę zobaczyć, co z mamą.

Odłożył słuchawkę i zabrał z kanapy narzutę. Kiera trzymała głowę matki na kolanach i delikatnie głaskała ją po włosach.

– No dalej, mamo, obudź się – szeptała. – Proszę, obudź się. Nie zostawiaj nas.

Jej brat nakrył matkę narzutą, a potem usiadł obok jej stóp. Zamknął oczy, ścisnął palcami nos i próbował się modlić. W domu panowała cisza; słychać było tylko żałosne prośby Kiery. Mijały minuty i Drew w końcu postanowił przestać płakać i zadbać o ich bezpieczeństwo. Stuart spał, ale mógł się obudzić, a jeśli znalazłby ich tu, na dole, wpadłby w szał i ich pobił.

Już tak robił: upijał się, groził, bił, zasypiał, a po obudzeniu był gotowy na kolejną rundę zabawy.

Kiedy Stuart zachrapał i wydał z siebie pijacki odgłos, Drew przestraszył się, że wkrótce ocknie się z pijackiego otępienia.

– Kiero, bądź cicho – poprosił, siostra jednak go nie słuchała. Jak w transie szarpała ciało matki, łzy skapywały jej z policzków.

Chłopak powoli odsunął się od niej i wyszedł z kuchni. Na korytarzu pochylił się i na palcach wrócił do sypialni. Stuart wciąż się nie poruszał, jego nogi w kowbojkach zwisały z łóżka. Krępe ciało leżało rozciągnięte na narzucie. Miał szeroko otwarte usta, jakby łapał muchy. Drew patrzył na niego z nienawiścią, która niemal go oślepiała. Ten bandzior po miesiącach prób w końcu zabił ich matkę, a oni z pewnością będą następni. Co więcej, nikt nie będzie mu robił problemów, ponieważ miał powiązania i znał ważnych ludzi – często się tym przechwalał. Oni byli zwykłymi śmieciami, wyrzutkami z osiedla przyczep, podczas gdy Stuart miał władzę, bo posiadał ziemię i nosił odznakę zastępcy szeryfa.

Drew cofnął się o krok i popatrzył przez korytarz na leżącą na podłodze w kuchni matkę i siostrę, która podtrzymywała jej głowę i z bólem zawodziła, całkowicie oderwana od rzeczywistości. Podszedł do narożnika sypialni, do stolika nocnego, na którym Stuart trzymał swój pistolet, gruby czarny pas z kaburą oraz odznakę w kształcie gwiazdy. Chłopak wyjął broń i przypomniał sobie, jaka jest ciężka. Takich glocków kalibru dziewięć milimetrów używali wszyscy zastępcy szeryfa. Cywile nie mieli prawa z nich korzystać. Stu miał gdzieś te śmieszne zasady i pewnego dnia, całkiem niedawno, gdy akurat był trzeźwy i w wyjątkowo dobrym nastroju, zabrał Drew na pastwisko za domem i pokazał mu, jak się trzyma pistolet i z niego strzela. Dorastał w otoczeniu broni, więc kpił z chłopaka, który nie miał z nią wcześniej do czynienia. Przechwalał się, że zabił swojego pierwszego jelenia, gdy miał osiem lat. Drew trzykrotnie strzelił do tarczy łuczniczej, za każdym razem fatalnie pudłując, a odrzut i huk broni solidnie go wystraszyły. Stu wyśmiał jego bojaźliwość, a następnie oddał sześć strzałów prosto w dziesiątkę.

Teraz chłopiec podniósł pistolet prawą ręką i uważnie mu się przyjrzał. Wiedział, że jest naładowany, ponieważ Stu zawsze trzymał broń w pogotowiu. W szafie znajdowała się gablota pełna naładowanych karabinów i śrutówek.

W kuchni Kiera płakała i zawodziła, a przed nim Stu chrapał na łóżku. Wkrótce do domu wpadnie policja, ale jak zwykle niczego nie zrobi. Niczego. Nie ochronią jego i siostry, mimo że ich matka leży martwa na podłodze. Stuart Kofer ją zabił, lecz zdoła się wyłgać. A ich dwoje będzie czekała jeszcze czarniejsza przyszłość bez matki.

Drew wyszedł z pokoju z glockiem w dłoni i wrócił do kuchni, gdzie nic się nie zmieniło. Spytał Kierę, czy matka oddycha, ale siostra nie odpowiedziała; nie przestawała zawodzić. Wszedł do salonu i spojrzał przez okno w ciemność. Nie znał swojego ojca i po raz kolejny zadał sobie pytanie, gdzie jest głowa jego rodziny. Gdzie jest przywódca, mędrzec, który udziela rad i chroni pozostałych? On i Kiera nigdy nie zaznali poczucia bezpieczeństwa, jakie daje obecność obojga rodziców. Mieli kilku kolejnych przyszywanych ojców i spotykali się z doradcami z pomocy społecznej, którzy próbowali im pomóc, ale nigdy nie mieli okazji przytulić się do mężczyzny, któremu mogliby zaufać.

Na nim, jako najstarszym, spoczywała pełna odpowiedzialność. Stracili matkę, więc musiał błyskawicznie dorosnąć i stać się mężczyzną. Tylko on mógł uchronić siebie i siostrę przed koszmarem.

Usłyszał jakiś hałas. Z sypialni dobiegło stęknięcie albo chrapnięcie, a sprężyny łóżka zaskrzypiały, jakby Stu się poruszał i wracał do życia.

Nie mogli dłużej tego znosić. Nadszedł właściwy moment, stanęli przed jedyną szansą na przetrwanie i Drew musiał działać. Wrócił do sypialni i popatrzył na Stu. Mężczyzna wciąż leżał na plecach, martwy dla świata, ale zdołał zdjąć jeden but i zrzucić go na podłogę. Zasłużył na śmierć. Drew powoli zamknął drzwi, jakby chciał ochronić Kierę przed udziałem w tym, co miało się wydarzyć. Czy pójdzie mu to łatwo? Ścisnął oburącz rękojeść pistoletu. Wstrzymał oddech i opuścił broń, aż koniec lufy znalazł się w odległości kilku centymetrów od lewej skroni Stu.

Zamknął oczy i pociągnął za spust.
(…)

John Grisham „Czas łaski”
Tłumaczenie: Robert Waliś
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 608

Opis: Miasteczko Clanton w stanie Missisipi znów jest podzielone, a adwokat Jake Brigance – znany z powieści i filmu „Czas zabijania” – ponownie znajduje się w centrum wydarzeń. W Clanton nieczęsto dochodzi do zabójstw. Nic więc dziwnego, że takie wydarzenie elektryzuje społeczność całego hrabstwa. Zwłaszcza gdy ginie prominentny biały, znany w okolicy zastępca szeryfa Stuart Kofer. Sprawcą jest syn jego kochanki, szesnastoletni Drew Gamble. Wobec zacietrzewienia części mieszkańców miasteczka szanse chłopaka na to, że uniknie kary śmierci, są nikłe. Chyba że jego obroną zajmie się Jake Brigance, który już raz dokonał niemożliwego: doprowadził do uznania za niewinnego czarnoskórego mężczyzny oskarżonego o zabicie oprawców jego córki. Jake nie ma ochoty bronić Drew Gamble’a, ale jeśli on się tego nie podejmie, to kto? Kiedy uważnie przygląda się sprawie, dostrzega jej drugie dno. I jak przed laty ryzykuje własną karierę, bezpieczeństwo finansowe i życie swojej rodziny, by obronić chłopca przed końcem, którzy wszyscy mu wieszczą – komorą gazową.

Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek