Zakazane uczucie w cieniu wojennej tragedii. Fragment powieści „In Memoriam” autorstwa Alice Winn

2 grudnia 2024

Opublikowana przez Wydawnictwo Poznańskie powieść „In Memoriam” autorstwa Alice Winn opisuje losy Gaunta i Ellwooda, dwóch młodzieńców u progu dorosłości, skrycie w sobie zakochanych, którzy opuszczają idylliczną angielską szkołę z internatem, by walczyć w okopach I wojny światowej. Poniżej możecie przeczytać fragment pierwszego rozdziału książki.

1

El­l­wood był pre­fek­tem, więc w tym roku jego po­kój był wspa­niały, z oknem otwie­ra­ją­cym się na dziwny wy­stęp da­chu. Za­wsze wspi­nał się tam, gdzie nie po­wi­nien. Ale to Gaunt naj­bar­dziej lu­bił to miej­sce. Uwiel­biał ob­ser­wo­wać chłop­ców wśli­zgu­ją­cych się do Flet­cher Hall, żeby pod­kra­dać ciastka, pre­fek­tów wy­le­gu­ją­cych się na traw­niku na dzie­dzińcu, or­ga­ni­stę opusz­cza­ją­cego ka­plicę. Uspo­ka­jała go świa­do­mość, że szkoła funk­cjo­nuje bez niego, że jest po­nad tym wszyst­kim.

El­l­wood także lu­bił prze­sia­dy­wać na da­chu. Uda­wał, że trzyma w rę­kach broń, i strze­lał z niej do prze­chod­niów.

– Cho­lerny fryc! Tra­fi­łem go w oko! Za­bie­raj to do domu, do ka­isera!

Gaunt, który do­ra­sta­jąc, spę­dzał każde lato w Mo­na­chium, nie brał udziału w tych woj­sko­wych za­ba­wach.

Skoń­czył czy­tać ostat­nie in me­mo­riam i prze­wró­cił stronę le­żą­cego mu na ko­la­nach „The Pre­shu­tiana”. Gaunt znał sied­miu z dzie­wię­ciu za­bi­tych chłop­ców. Naj­dłuż­szy ne­kro­log po­świę­cony był Cla­rence’owi Ro­se­ve­are’owi, star­szemu bratu jed­nego z przy­ja­ciół El­l­wo­oda. Je­śli cho­dzi o przy­ja­ciela Gaunta – a za­ra­zem wroga – Cu­th­berta-Smi­tha, żeby go pod­su­mo­wać, wy­star­czył je­den nędzny aka­pit. Obaj chłopcy, jak za­pew­niał „The Pre­shu­tian”, zgi­nęli wa­leczną śmier­cią. Tak jak każdy inny stu­dent Pre­shute za­bity do tej pory na woj­nie.

– Paf! – wy­mru­czał El­l­wood za jego ple­cami. – Auf Wie­der­se­hen!

Gaunt mocno za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem i zło­żył ga­zetę.

– Mieli ra­czej wię­cej do po­wie­dze­nia o Ro­se­ve­arze niż o Cu­th­ber­cie-Smi­thie, prawda?

Pi­sto­lety El­l­wo­oda znów zmie­niły się w dło­nie. Zwinne, o dłu­gich, po­pla­mio­nych atra­men­tem pal­cach.

– Tak – od­parł z roz­tar­gnie­niem, przy­gła­dza­jąc włosy. Były ciemne i nie­sforne. Za­cze­sy­wał je do tyłu za po­mocą wo­sku, ale żył w stra­chu, że ja­kiś lok się wy­msknie i przy­cią­gnie nie­od­po­wied­nią uwagę. – Tak, po­my­śla­łem, że to wstyd.

– Kula w brzuch! – Gaunt au­to­ma­tycz­nie przy­ci­snął dłoń do swo­jego ciała. Wy­obra­ził so­bie, jak roz­rywa go ka­wa­łek me­talu. Co za baj­zel.

– Ro­se­ve­are jest za­ła­many śmier­cią brata – stwier­dził El­l­wood. – Byli strasz­nie bli­sko, wszy­scy trzej Ro­se­ve­are’owie.

– W ja­dalni wy­da­wał się w po­rządku.

– Nie na­leży do tych, co ro­bią za­mie­sza­nie – wy­ja­śnił El­l­wood, marsz­cząc czoło. Się­gnął po pa­pie­rosa Gaunta, uwa­ża­jąc, żeby nie do­tknąć jego dłoni. Choć z in­nymi przy­ja­ciółmi kon­takt fi­zyczny nie sta­no­wił dla niego pro­blemu, Gaunta do­ty­kał rzadko, chyba że uda­wali, że ze sobą wal­czą. Gaunt ra­czej by umarł, niż dał mu do zro­zu­mie­nia, jak bar­dzo mu to prze­szka­dzało.

El­l­wood za­cią­gnął się i od­dał pa­pie­rosa Gaun­towi.

– Cie­kawe, co by na­pi­sali w moim ne­kro­logu – za­du­mał się.

– Próżny chło­piec gi­nie w dziw­nym wy­padku z pa­ra­so­lem. Do­cho­dze­nie trwa.

– Nie – uznał El­l­wood. – Nie, my­ślę, że by­łoby coś w tym ro­dzaju: „Li­te­ra­tura an­giel­ska stra­ciła swoją naj­ja­śniej­szą gwiazdę…”. – Uśmiech­nął się sze­roko do Gaunta, ale ten nie od­po­wie­dział uśmie­chem. Na­dal przy­ci­skał dłoń do brzu­cha, jakby jego wnętrz­no­ści miały się wy­lać jak Cu­th­ber­towi-Smi­thowi, gdyby ją ode­rwał. Wi­dział, że El­l­wood to za­uwa­żył.

– Wiesz, na­pi­sał­bym twój – po­wie­dział ci­cho El­l­wood.

– Wier­szem, jak przy­pusz­czam.

– Oczy­wi­ście. Tak jak Ten­ny­son dla Ar­thura Hal­lama.

El­l­wood czę­sto po­rów­ny­wał sie­bie do Ten­ny­sona, a Gaunta – do jego naj­bliż­szego przy­ja­ciela. Na ogół Gaunt uzna­wał to za uro­cze, poza tymi chwi­lami, gdy so­bie przy­po­mi­nał, że Ar­thur Hal­lam zmarł w wieku dwu­dzie­stu dwóch lat, a Ten­ny­son spę­dził ko­lej­nych sie­dem­na­ście na pi­sa­niu wier­szy ża­łob­nych. Wtedy wy­da­wało mu się to dość ma­ka­bryczne, jakby El­l­wood ży­czył mu śmierci, by mieć o czym pi­sać.

Gaunt ude­rzył kie­dyś Cu­th­berta-Smi­tha ko­la­nem w brzuch. Jaka była róż­nica mię­dzy kulą a ta­kim cio­sem?

– Twoja sio­stra uwa­żała, że Cu­th­bert-Smith jest cał­kiem przy­stojny – wspo­mniał El­l­wood. – Po­wie­działa mi to ze­szłego lata u lady Asqu­ith.

– Czyżby? – za­py­tał Gaunt bez en­tu­zja­zmu. – Jak miło z jej strony, że tak ci się zwie­rzyła.

– Maud jest wspa­niała – od­parł El­l­wood, wsta­jąc na­gle. – Cu­downa dziew­czyna. – Ka­wa­łek łupku skru­szył się pod jego sto­pami i spadł na zie­mię, trzy pię­tra ni­żej.

– Jezu, Elly, nie rób tego! – po­wie­dział Gaunt, przy­wie­ra­jąc do pa­ra­petu.

Uśmiech­nięty El­l­wood wspiął się z po­wro­tem do sy­pialni.

– No chodź, na ze­wnątrz jest mo­kro – po­wie­dział.

Gaunt po­spiesz­nie za­cią­gnął się jesz­cze raz pa­pie­ro­sem i wrzu­cił nie­do­pa­łek do rynny. El­l­wood le­żał roz­wa­lony na ka­na­pie, ale gdy Gaunt usiadł na jego no­gach, ten na­tych­miast je pod sie­bie pod­wi­nął.

– Nie­na­wi­dzi­łeś Cu­th­berta-Smi­tha – stwier­dził El­l­wood.

– Tak. Cóż. Bę­dzie mi tego bra­ko­wało.

El­l­wood się ro­ze­śmiał.

– Znaj­dziesz ko­goś no­wego, kogo bę­dziesz nie­na­wi­dził. Za­wsze znaj­du­jesz.

– Bez wąt­pie­nia – od­parł Gaunt.

Ale nie o to cho­dziło. Na­pi­sał obe­lżywe wier­sze na te­mat Cu­th­berta-Smi­tha, a ten (Gaunt był nie­mal pe­wien, że to on) na­ba­zgrał na ścia­nie szatni w bi­blio­tece: „Henry Gaunt jest nie­miec­kim SZPIE­GIEM”. Gaunt ude­rzył go za to, ale ni­gdy nie strze­liłby mu w brzuch.

– Wy­daje mi się, że wróci w na­stęp­nym se­me­strze, za­do­wo­lony z sie­bie i z mnó­stwem hi­sto­rii z frontu – po­wie­dział po­woli El­l­wood.

– Może nikt z nich nie wróci.

– Prze­gramy wojnę z ta­kim de­fe­ty­stycz­nym na­sta­wie­niem. – El­l­wood prze­chy­lił głowę. – Henry, stary Cu­th­bert-Smith był idiotą. Praw­do­po­dob­nie wszedł pro­sto pod kulę dla hecy. Nie tak to bę­dzie wy­glą­dało, kiedy my pój­dziemy.

– Nie za­cią­gnę się.

El­l­wood ob­jął ko­lana ra­mio­nami i wpa­try­wał się w Gaunta.

– Non­sens – stwier­dził.

– Nie je­stem prze­ciwny wszyst­kim woj­nom – wy­ja­śnił Gaunt. – Tylko tej. Nie­miecki mi­li­ta­ryzm… jak­by­śmy nie utrzy­mali na­szego im­pe­rium dzięki po­tę­dze mi­li­tar­nej! Dla­czego miał­bym dać się za­bić, bo ja­kiś au­striacki ar­cy­książę zo­stał za­mor­do­wany przez wście­kłego Serba?

– Ale Bel­gia…

– Tak, tak, bel­gij­skie okru­cień­stwa – po­wie­dział Gaunt.

Już wcze­śniej dys­ku­to­wali na ten te­mat. Na­wet urzą­dzili de­batę i El­l­wood po­ko­nał go pię­ciu­set dzie­więć­dzie­się­cioma sze­ścioma gło­sami do czte­rech. El­l­wood wy­grałby każdą de­batę: cała szkoła go uwiel­biała.

– Ale mu­sisz się za­cią­gnąć – stwier­dził El­l­wood. – Je­śli wojna w ogóle jesz­cze bę­dzie trwała, kiedy skoń­czymy szkołę.

– Dla­czego? Bo ty to zro­bisz?

El­l­wood za­ci­snął szczękę i od­wró­cił wzrok.

– Bę­dziesz wal­czył, Gaunt – po­wie­dział.

– Ach tak?

– Za­wsze wal­czysz. Ze wszyst­kimi. – El­l­wood po­tarł pal­cem nie­wiel­kie pła­skie miej­sce na no­sie. Czę­sto tak ro­bił. Gaunt za­sta­na­wiał się, czy miał do niego pre­ten­sje za to, że go ude­rzył. Wal­czyli ze sobą tylko raz. I to nie Gaunt za­czął.

– Nie z tobą – po­wie­dział.

– Υνῶθι σεαυτόν – za­cy­to­wał El­l­wood*.

– Wła­śnie że znam sie­bie! – od­parł Gaunt, rzu­ca­jąc się do przodu, żeby przy­du­sić go po­duszką.

Przez chwilę ża­den z nich się nie od­zy­wał, po­nie­waż El­l­wood wił się i krzy­czał ze śmie­chu, pod­czas gdy Gaunt pró­bo­wał zrzu­cić go z ka­napy. Gaunt był silny, ale El­l­wood szyb­szy, wy­rwał się z uści­sku Gaunta i upadł na pod­łogę, du­sząc się ze śmie­chu. Gaunt zwie­sił głowę przez kra­wędź ka­napy i oparł czoło na czole przy­ja­ciela.

– Za­mie­rzasz wal­czyć w ten spo­sób? – za­py­tał Gaunt, gdy od­zy­skali od­dech. – Mo­co­wać się z Niem­cami na śmierć?

El­l­wood prze­stał się śmiać, ale się nie po­ru­szył. Za­marli na chwilę, czoło przy czole, aż El­l­wood się od­su­nął i oparł głowę na ra­mie­niu Gaunta.

Wszyst­kie mię­śnie Gaunta stę­żały. Od­dech El­l­wo­oda był go­rący. Przy­po­mi­nał mu jego psa, Tro­opera. Może wła­śnie dla­tego zmierz­wił włosy El­l­wo­oda, pal­cami szu­ka­jąc ko­smy­ków, które wy­mknęły się wo­skowi. Od dawna nie gła­dził go po wło­sach. Od pierw­szego roku w Pre­shute, gdy mieli po trzy­na­ście lat, kiedy to zna­lazł El­l­wo­oda we łzach, sku­lo­nego pod biur­kiem.

Ale te­raz byli w kla­sie ma­tu­ral­nej, ich ostat­niej, i pra­wie ni­gdy się nie do­ty­kali.

El­l­wood ani drgnął.

– Je­steś jak mój pies – po­wie­dział Gaunt, żeby prze­rwać cią­żącą mu ci­szę.

Przy­ja­ciel ode­rwał się od niego.

– Dzięki.

– Mó­wię to jako kom­ple­ment. Bar­dzo lu­bię psy.

– Ja­sne. Mam ci coś przy­nieść? Za­czy­nam ra­dzić so­bie z ga­ze­tami, cho­ciaż na­dal zo­sta­wiam ślady zę­bów.

– Nie wy­głu­piaj się.

Przez śmiech El­l­wo­oda prze­bi­jała nuta smutku.

– Wiesz, mnie śmierć Ro­se­ve­are’a i Cu­th­berta-Smi­tha też za­smu­ciła – po­wie­dział.

– O, tak – od­parł Gaunt. – I Stra­kera. Pa­mię­tasz, jak przy­wią­zy­wa­li­ście młod­szych chłop­ców do krze­seł i bi­li­ście ich całą noc?

Mi­nęły lata, od­kąd El­l­wood znę­cał się nad kim­kol­wiek, ale Gaunt wie­dział, że wciąż wsty­dził się tej pło­ną­cej w nim skłon­no­ści do nie­kon­tro­lo­wa­nej prze­mocy. Nie da­lej jak w ostat­nim se­me­strze Gaunt za­uwa­żył, jak pła­cze z wście­kło­ści, gdy prze­grał mecz kry­kieta. Gaunt na­to­miast nie pła­kał, od­kąd skoń­czył dzie­więć lat.

– Stra­ker i ja nie by­li­śmy aż tak okrutni, jak starsi chłopcy byli wo­bec nas – po­wie­dział za­ru­mie­niony El­l­wood. – Char­lie Prit­chard strze­lał do nas śle­pa­kami.

Gaunt uśmiech­nął się lekko, świa­domy, że do­ku­cza El­l­wo­odowi, bo za­wsty­dził się tą za­bawą jego wło­sami. El­l­wood nie­ustan­nie ro­bił ta­kie rze­czy in­nym chło­pa­kom, tłu­ma­czył sam so­bie.

Tak, od­parł we­wnętrzny głos, ale ni­gdy jemu.

– W każ­dym ra­zie nie przy­jaź­ni­łem się ze Stra­ke­rem – do­dał El­l­wood. – Był bru­ta­lem.

– Wszy­scy twoi przy­ja­ciele to bru­tale, El­l­wood.

– Mam tego wszyst­kiego dość. – El­l­wood wstał. – Przejdźmy się.

W trak­cie czasu prze­zna­czo­nego na od­ra­bia­nie za­dań do­mo­wych nie wolno im było wy­cho­dzić z po­koi, więc wy­mknęli się po ci­chu z Ce­me­tery Ho­use, ich szkol­nego domu. Skra­dali się tyl­nymi scho­dami, mi­nęli ga­bi­net, w któ­rym ich wy­cho­wawca, pan Ham­mick, udzie­lał aku­rat sro­giej re­pry­mendy uczniowi z Shell za wy­my­ka­nie się. (Pre­shute było sto­sun­kowo nową szkołą i z chę­cią ko­rzy­stano tu z ter­mi­no­lo­gii sto­so­wa­nej przez star­sze, bar­dziej pre­sti­żowe in­sty­tu­cje: „Shell” dla pierw­szego roku, „Re­move” dla dru­giego, „Hun­dreds” dla trze­ciego, „Lo­wer Si­xth” i „Up­per Si­xth” na ozna­cze­nie przed­ostat­niego i ostat­niego roku).

– To podłe i ha­niebne za­cho­wa­nie, Gos­set. Czy chcesz być podły i ha­niebny?

– Nie, pro­szę pana – wy­ję­czał nie­szczę­sny uczeń.

– Biedny chło­pak – stwier­dził El­l­wood, gdy za­mknęli za sobą tylne drzwi. Ze­szli żwi­rową ścieżką do cmen­ta­rza, od któ­rego po­cho­dziła na­zwa ich domu. – Ci w Shell są wo­bec niego wy­jąt­kowo pa­skudni, tylko dla­tego, że pierw­szego dnia oznaj­mił wszyst­kim, że jest księ­ciem.

– A jest? – za­py­tał Gaunt, prze­cho­dząc obok na­grob­ków i prze­su­wa­jąc po nich opusz­kami pal­ców.

– Tak, ale to coś, co inni po­winni móc sami od­kryć. To tak, jak­bym ja się przed­sta­wiał: „Dzień do­bry, na­zy­wam się Syd­ney El­l­wood i je­stem za­bój­czo przy­stojny”. Nie mnie to mó­wić.

– Je­śli ocze­ku­jesz, że po­twier­dzę twoją próż­ność…

– Na­wet bym o tym nie ma­rzył – stwier­dził El­l­wood, pod­ska­ku­jąc we­soło. – Chyba już od trzech mie­sięcy nie usły­sza­łem od cie­bie żad­nego kom­ple­mentu. Wiem, bo za­wsze je so­bie za­pi­suję i cho­wam do szu­flady.

– Ale z cie­bie paw!

– Cóż, fak­tem jest, że cała klasa prze­śla­duje Gos­seta i jest mi go okrop­nie żal.

Do­tarli do sta­rego, roz­pa­da­ją­cego się klasz­toru, znaj­du­ją­cego się na dru­gim końcu cmen­ta­rza. Za­pa­dał zmrok, ro­biło się co­raz chłod­niej i bar­dziej wil­gotno. Niebo po­ciem­niało, stało się gra­na­towe, a wiatr po­wie­wał ich fra­kami. Gaunt ob­jął się ra­mio­nami. Zi­mowe wie­czory w Pre­shute miały w so­bie coś wy­cze­ku­ją­cego. Moż­liwe, że cho­dziło o kon­trast mię­dzy ma­syw­nymi wzgó­rzami za szkołą, czar­nym la­sem, sma­ga­nymi wia­trem łą­kami, tak ci­chymi – a ha­ła­śli­wymi chłop­cami wra­ca­ją­cymi do Domu. Prze­mie­rza­jąc opu­sto­szałe pola, nie mo­gli się oprzeć wra­że­niu, że są ostat­nimi ży­wymi ludźmi na świe­cie. El­l­wood wy­cho­wy­wał się w ogrom­nej wiej­skiej po­sia­dło­ści w East Sus­sex, ale Gaunt do­ra­stał w Lon­dy­nie. Ci­sza miała w so­bie coś ma­gicz­nego.

– Po­słu­chaj – po­wie­dział El­l­wood, przy­my­ka­jąc oczy i uno­sząc twarz do góry. – Jak się jest ci­cho, można so­bie wy­obra­zić, jak Rzy­mia­nie roz­bi­jają Cel­tów, prawda?

Za­trzy­mali się.

Gaunt nie mógł so­bie ni­czego wy­obra­zić w tej ci­szy.

– Wie­rzysz w ma­gię? – za­py­tał.

El­l­wood mil­czał przez chwilę, tak długą, że gdyby był kimś in­nym, Gaunt już by po­wtó­rzył swoje py­ta­nie.

– Wie­rzę w piękno – od­parł w końcu.

– Tak – żar­li­wie przy­tak­nął Gaunt. – Ja też. – Za­sta­na­wiał się, jak to jest być kimś ta­kim jak El­l­wood, kimś, kto przy­czy­nia się do piękna miej­sca, za­miast je nisz­czyć.

– To wszystko jest formą ma­gii – stwier­dził El­l­wood, idąc da­lej. – Kry­kiet i po­lo­wa­nia, i lody na traw­ni­kach w let­nie po­po­łu­dnia. An­glia jest ma­giczna.

Gaunt miał prze­czu­cie, że wie, co El­l­wood za­mie­rza po­wie­dzieć.

– Dla­tego mu­simy za nią wal­czyć.

An­glia El­l­wo­oda jest ma­giczna, po­my­ślał Gaunt, omi­ja­jąc po­krzywy. Ale to nie praw­dziwa An­glia. Był kie­dyś na East En­dzie, gdzie matka za­brała go, żeby roz­da­wał zupę i chleb ir­landz­kim tka­czom. Nie było tam kry­kieta, po­lo­wań ani lo­dów. Ale El­l­wood ni­gdy nie in­te­re­so­wał się brzy­dotą, pod­czas gdy Gaunt – być może z po­wodu Maud, która czy­tała Ber­narda Shawa i Ber­tranda Rus­sella oraz pi­sała w swo­ich li­stach sza­lone rze­czy na te­mat ko­lo­nii – oba­wiał się, że brzy­dota jest zbyt ważna, by ją igno­ro­wać.

– Pa­mię­tasz wojnę pe­lo­po­ne­ską? – za­py­tał Gaunt.

Z gar­dła El­l­wo­oda wy­do­był się chro­pawy śmiech.

– Szcze­rze, Gaunt, na­prawdę nie wiem, dla­czego się z tobą za­daję. Nie po to zwia­li­śmy z za­jęć, żeby te­raz my­śleć o Tu­ki­dy­de­sie.

– Ateny były naj­więk­szą po­tęgą w Eu­ro­pie, może na­wet na świe­cie. Miały de­mo­kra­cję, sztukę, wspa­niałą ar­chi­tek­turę. Ale Sparta była nie­mal rów­nie po­tężna. Nie tak samo, ale pra­wie. Poza tym miała cha­rak­ter mi­li­tarny.

– Czy to przy­po­wieść, Gaunt? Czyż­byś był Chry­stu­sem?

– I Ateń­czycy wal­czyli ze Spar­ta­nami.

– I prze­grali – stwier­dził El­l­wood, ko­piąc gni­jącą kłodę.

– Tak.

El­l­wood mil­czał przez dłuż­szą chwilę.

– My nie prze­gramy – po­wie­dział w końcu. – Je­ste­śmy naj­więk­szym im­pe­rium, ja­kie kie­dy­kol­wiek ist­niało.
(…)

Alice Winn „In Memoriam”
Tłumaczenie: Anna Halbersztat
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
Liczba stron: 512

Opis: Poruszająca opowieść o zakazanym uczuciu, które rozkwita w cieniu wojennej tragedii. Rok 1914. Po obu stronach frontu Wielka Wojna wciąga w swój wir tysiące młodych mężczyzn. Henry Gaunt, Sidney Ellwood i ich rówieśnicy beztrosko żyją w idyllicznej angielskiej szkole z internatem, a przemoc na froncie wydaje im się odległa i niegroźna. Wieści o bohaterskiej śmierci ich starszych kolegów sprawiają, że wojna staje się dla nich wręcz ekscytująca.

Gaunt, mający niemieckie korzenie, toczy inną batalię – zmaga się z zauroczeniem swoim najbliższym przyjacielem Ellwoodem. Nie ma pojęcia, że Ellwood odwzajemnia jego uczucie. Aby uciec od przytłaczających myśli, Gaunt spełnia oczekiwania rodziny i zaciąga się do wojska. Ellwood podąża jego śladem, niedługo później dołączają do nich inni koledzy. Wkrótce to śmierć staje się ich nieodłącznym kompanem, a wojna okazuje się brutalna i bezlitosna. Czy w okopach, wśród huku wybuchających pocisków i jęków rannych, znajdzie się miejsce na miłość?

graf. Penguin


Tematy: , , , ,

Kategoria: fragmenty książek