Zabójstwo do domu lokalnych artystów. Fragment kryminału „Krzyk czapli” Ann Cleeves

21 listopada 2022

Opublikowany nakładem Czwartej Strony kryminał „Krzyk czapli” to druga część cyklu „Dwie rzeki” Ann Cleeves. Tym razem detektyw Matthew Venn, znany już czytelnikom z książki „Długi zew”, musi rozwiązać zagadkę morderstwa dokonanego w domu lokalnych artystów. Poniżej możecie przeczytać pierwsze dwa rozdziały powieści.

Rozdział pierwszy

Jen wypiła za dużo. Ludzie tłoczyli się w ogrodzie Cynthii Prior, wylegiwali się na trawie, a wokół nich właśnie zapadał zmierzch. Przyjęcie przeniosło się na zewnątrz, gdzie było ciszej i spokojniej. Jen Rafferty czuła zapach skoszonej trawy i wiciokrzewu – intensywny, mocny i słodki. Zafascynował ją rytm migoczących lampek, które Cynthia rozciągnęła wzdłuż wysokiego ceglastego muru i wplotła pomiędzy bluszcz i pnące róże.

Dom Cynthii był właściwie rezydencją otoczoną wysokim murem: spory wolnostojący budynek wychodzący na Rock Park, zaledwie kilkaset metrów od wąskiej szeregówki Jen, ale odległy o lata świetlne pod względem stylu i klasy od jej domu. Jen pochodziła z Liverpoolu i miała wrodzone poczucie klasy. Jej ojciec był dokerem, robotnikiem portowym, a matka nadal jeszcze wykładała towar na półki w supermarkecie.

Choć zapadł już zmrok, powietrze nadal było rozgrzane i ognisko płonęło raczej dla efektu i możliwości podpiekania pianek niż z potrzeby. Nadeszła wczesna fala upałów. Był dopiero koniec czerwca, a już zaczęły się komunikaty o konieczności oszczędzania wody, wspominano o uruchomieniu hydrantów, jeśli pogoda się wkrótce nie zmieni.

W Północnym Devonie zazwyczaj nie brakowało deszczu.

Wcześniej, w domu, dudniła głośna muzyka i pomimo upału odbywały się tańce; Jen kochała taniec i ruszała się jak bogini. Jej mąż tego nie tolerował, ale nie musiała się już przejmować jego zdaniem. Teraz wszyscy wylegli na zewnątrz i Wes, jeden z kumpli Cynthii, grał na gitarze jakąś wolną, klimatyczną melodię. Nikt tak jak on nie potrafił tworzyć nastroju. Kiedy Jen go poznała, leciała na niego jak szalona, ale trzeba przyznać, że leciała na każdego samotnego mężczyznę, na którego wpadła. Akt desperacji. Wes był wiecznie zamyślony, ciemnowłosy i wysportowany – spełnienie marzeń Jen. Jednak po jakimś czasie uznała, że palący trawkę muzyk, mieszkający na wzgórzach z bandą hippisów i dorabiający sobie struganiem dziwnych mebli z drewna, które morze wyrzuciło na brzeg, nie jest najlepszą partią dla kobiety samotnie wychowującej dwójkę nastolatków. Na dodatek dla gliny.

Pod ścianą stał przykryty obrusem, zastawiony stół. Cała Cynthia – obrus świadczył o tym, jaką klasę miała ta kobieta. Ponieważ wszyscy wyszli na zewnątrz, gospodyni wyniosła z domu i poustawiała tam wszystkie butelki z alkoholami, jakby chciała udowodnić światu, że nadal jest zorganizowana i ma wszystko pod kontrolą, choć musiała wypić tyle samo co Jen. Rafferty nalała sobie kolejny kieliszek czerwonego wina i również usiadła na trawie. Zapewniła samą siebie oraz każdego, kto tylko chciał słuchać, że od lat nie była na takiej świetnej imprezie. Od wielu cholernych lat.

Później przy ognisku została już tylko niewielka grupka. Jen rozmawiała z mężczyzną w średnim wieku, jednym z sąsiadów Cynthii. Widziała go już wcześniej w środku, zanim podkręcono muzykę, jak przechadzał się po pokoju i uprzejmie konwersował z innymi gośćmi. Był niewysoki i krępy, wyglądał trochę jak troll z bajki, z tą swoją kwadratową głową i krótkimi nogami oraz szerokim uśmiechem, który sprawiał, że nie wydawał się taki paskudny. Jen nie podobał się w najmniejszym nawet stopniu, ale wszyscy dobrali się już w pary, a ona nie znosiła poczucia, że jest jedyną singielką w grupie. Od czasu rozwodu miała wrażenie, że świat składa się z samych szczęśliwych związków. Zazdrościła nawet tym, którzy nie byli aż tak bardzo szczęśliwi. Ten mężczyzna miał na sobie kraciastą koszulę i spodnie do wspinaczki, lekkie, szybkoschnące. Jen wyobrażała sobie, że może być członkiem jakiegoś klubu wędrowców. Pomyślała, że z zawodu mógłby być księgowym albo prawnikiem. Cynthia była sędzią pokoju1, zasiadała w sądzie niższej instancji i wydawała wyroki w sprawach drobnych przestępców, odmieńców i oferm, których wyłapywała Jen, znała też wielu prawników. Po raz pierwszy spotkały się z Jen właśnie w sądzie. Mimo że pełniły różne funkcje, zawsze się dogadywały. Mąż Cynthii był jakąś szychą w zarządzie lokalnego szpitala, więc ona właściwie nie musiała pracować.

W tej chwili Jen już wiedziała, że wypiła zbyt dużo, ale nie potrafiła przestać. Jej były mąż zawsze powtarzał, że ma skłonności do uzależnień. Wypowiadał te słowa z szyderstwem i nutą politowania, a następnie wymierzał jej kilka razów, po których obwiniał ją, że go sprowokowała.

Zauważyła, że Nigel przez cały wieczór dzierży w dłoni ten sam kieliszek białego wina.

– A więc, Nigelu, czym się zajmujesz? – Zdradził jej już wcześniej swoje imię, nieco przepraszającym tonem, jak gdyby nie było to imię, z którego można być dumnym.

Nigel. Nigel Yeo. Yeo to lokalne nazwisko, co oznacza, że najwyraźniej pochodzi z West Country. Jednak to imię go postarza. Kto w dzisiejszych czasach nazywa swoje dziecko Nigel?

Uśmiechnęła się do niego swoim najbardziej urzekającym uśmiechem. Może i był starszy niż mężczyźni, którymi zazwyczaj się interesowała, i pewnie należał do niezłych nudziarzy, ale rozmowa z nim była i tak lepsza niż samotne siedzenie w kącie. Chociaż Cynthia zawsze powtarzała, że nie powinna się tak bardzo starać i że w końcu spotka właściwego mężczyznę, Jen nie mogła znieść myśli, że będzie samotna do końca życia. Wkrótce jej dzieci wyfruną z gniazda i wyobrażała sobie, jak to będzie wracała z pracy do swojego małego domku, cichego i zimnego jak grobowiec.

– Pracuję w ochronie zdrowia. – Siedział w takiej pozycji, że widziała jego buty. Były dobrej jakości, niedawno wypolerowane.

– O, medyk? – To czyniło go nieco bardziej interesującym. Jen nigdy nie uważała się za snobkę, ale podobał jej się pomysł umawiania się z lekarzem.

– Już nie. – Również się uśmiechnął, zupełnie jakby wiedział, co jej przyszło do głowy, i ponownie uznała, że jest w tym uśmiechu coś uroczego, coś, co rekompensuje ten jego karłowaty wzrost. – Można powiedzieć, że działam na tej samej linii frontu co ty. W pewnym sensie. Choć w tej chwili jestem raczej prywatnym detektywem. Właściwie jest coś, co chciałbym z tobą omówić, ale nie wiem, czy to dobry czas i miejsce. – Przez chwilę wydawał się czymś rozproszony. – Prawdę mówiąc, chyba powinienem się zbierać do domu. – Nigel wstał płynnym ruchem i otrzepał tyłek z trawy.

Całkiem niezły tyłek, nawiasem mówiąc.

Stojąc już, zawahał się.

– Nie masz nic przeciwko, żebym wziął od Cynthii twój numer i zadzwonił do ciebie któregoś dnia?

– Jasne – odpowiedziała Jen. – Żaden problem. – W pierwszej chwili pomyślała, że być może sugeruje randkę i schlebiało jej to, była wręcz podekscytowana, ale wyglądało na to, że miał na myśli coś bardziej formalnego.

– Służbowa komórka mi wystarczy, jeśli nie chcesz podawać mi prywatnego numeru.

Obserwowała go, gdy odchodził, by pożegnać się z Cynthią. Miała absurdalne poczucie osamotnienia i tego, że straciła ważną okazję do nawiązania przyjaźni.

Od tego momentu wieczór stawał się coraz gorszy. Jeszcze przez jakiś czas siedziała samotnie z piwem, wpatrując się w płomienie. Kiedy zobaczyła, że Wes tańczy do melodii, którą nuci, a której nikt poza nim nie słyszy, obejmując ramionami bardzo młodą kobietę, która mogła być w wieku jej córki, podniosła się z trawy i chwiejnym krokiem poszła do domu.

Rozdział drugi

Jen obudziły krzyki jej córki i walenie do drzwi. Poprzedniego wieczoru rozebrała się, ale nie zawracała sobie głowy zmywaniem makijażu; czuła, że tusz do rzęs szczypie ją pod powiekami, i widziała podkład oraz szminkę rozmazane na poduszce. Miała więc udaną noc, ale nie zhańbiła się. Pójście do łóżka w ubraniu zawsze stanowiło zły znak. Budzenie się obok obcego faceta było jeszcze gorsze, ale do tego dochodziło tylko wtedy, gdy jej dzieci gościły w Wirral, u rodziców jej byłego. Nigdy nie upadła tak nisko, by sprowadzać kochanków do domu podczas obecności Elli i Bena.

– Tak, skarbie, wejdź. – Podniosła się do pozycji siedzącej i spojrzała na zegar przy łóżku. Wybiła dziesiąta, ale trwał weekend i nie miała dyżuru, więc nie było powodów do paniki. Poprzedniego wieczoru w drodze z pracy zrobiła nawet zakupy w supermarkecie, więc miała chleb i mleko na śniadanie, a dzieci doskonale wiedziały, gdzie tego szukać. Tak przynajmniej zawsze się pocieszała, gdy poczucie winy, bardziej bolesne niż zgaga, zalewało jej sumienie: że mimo iż poświęcała im tak mało czasu, jej dzieci nie wyrosły na nieudaczników. Jakby bez matki radziły sobie równie dobrze.

Drzwi się otworzyły i weszła Ella. Szesnastoletnia chuda okularnica dobrze się czuła we własnej skórze. Kujonka, zafascynowana nauką, zakochana w podobnym do siebie nerdzie, Zachu, koledze ze szkoły, który potwornie nudził Jen.

– Nie chcesz gdzieś wyjść i się zabawić? – pytała często córkę. Ona sama szybko wyszła za mąż i nie mogła znieść myśli, że jej córka zbyt wcześnie się angażuje.

– Dobrze się bawimy – odpowiadała Ella i znikali w jej schludnym pokoju na poddaszu, nie po to, żeby pić, ćpać i uprawiać zakazany seks, ale po to, by ślęczeć nad zadaniami z chemii albo oglądać jakieś dziwne seriale fantasy na Netflixie.

Tego ranka Ella wyglądała bardzo młodo, nadal była w piżamie, ale całą sobą okazywała dezaprobatę, gdy przemierzała pokój, by podejść do okna i je otworzyć.

– Śmierdzi tu. Potrzebujesz świeżego powietrza. – Jakby to ona była rodzicem.

– No. – Jen zignorowała dudnienie w głowie. – Wszystko w porządku?

– Zostawiłaś na dole telefon. Dzwoni, odkąd wstałam. Matthew Venn.

– Cholera.

Matthew Venn był jej szefem. Najlepszym szefem, jakiego miała, ale nie był specjalnie rozrywkowy. Człowiek z zasadami, którego wciąż prześladowało – jak sądziła Jen – surowe ewangelickie wychowanie. Potrafił okazywać dezaprobatę równie dobrze jak jej córka.

– Wczoraj przed wyjściem włożyłam pranie do suszarki. Mogłabyś je wyjąć, a ja w tym czasie wskoczę pod prysznic?

– Wczoraj był słoneczny dzień. Mogłaś je rozwiesić na sznurku. – I znowu dezaprobata. Elli nie wystarczyło ratowanie matki, chciała również zbawiać świat.

– Wiem, ale po suszarce nie trzeba ich prasować. To oszczędność prądu, nie sądzisz? – Jen zrobiła grymas, o którym wiedziała, że rozśmieszy jej córkę. Taka wymiana zdań była ich rytuałem, a El lubiła się rządzić.

Jen zwlekła się z łóżka i była już w drodze do łazienki. Uruchomiła błagalny ton:

– I mogłabyś też postawić wodę i zrobić kawusię? Kupiłam wczoraj taką porządną.

* * *

Zadzwoniła do Matthew, popijając kawą dwie tabletki para­cetamolu. Ella zrobiła jej też tosty. Nigdzie nie widziała śladu Bena, który w weekendy nie wstawał przed południem. Jen posmarowała tost masłem i dopiero wtedy oddzwoniła do Venna. Jeśli to było wezwanie, kto wie, kiedy będzie miała kolejną okazję, by coś zjeść?

– Wybacz, szefie. Mam wolny dzień i dopiero teraz zobaczyłam, że dzwoniłeś.

– Mamy niewyjaśniony zgon – powiedział Matthew. – Ross i ja jesteśmy już na miejscu. Westacombe. Warsztaty rzemieślnicze na terenie dużego gospodarstwa. – Podał jej kod pocztowy. Nie powiedział „morderstwo”. Zawsze ostrożnie dobierał słowa.

– Będę najszybciej, jak to możliwe. – Jak tylko skończę śniadanie.

– Możesz prowadzić? – Słyszała, że stara się powstrzymać osąd w swoim głosie, ale wiedziała, co myśli: Jeśli wczoraj zabalowałaś, możesz ciągle być pod wpływem.

– Jasne – powiedziała. – Do zobaczenia wkrótce.

* * *

Westacombe leżało przynajmniej w głębi lądu, więc jechała w przeciwnym kierunku niż rzeka turystów. Mieszkała w Północnym Devonie już od pięciu lat i zdążyła przywyknąć do tutejszych wąskich, krętych uliczek, stromych brzegów i żywopłotów, zza których nie widać było nadjeżdżających traktorów i innych pojazdów. Jednak do tej pory jeszcze nie udało jej się przyzwyczaić do letniego natężenia ruchu turystycznego, niekończącego się strumienia wielkich samochodów przewożących dzieci, sprzęt kempingowy i deski surfingowe. Droga pięła się pod górę z dala od wybrzeża i w pewnym momencie, gdy Jen zjechała na pobocze, by przepuścić land rovera z przyczepą dla koni, miała widok na całe ujście dwóch rzek, Taw i Torridge, wpadających do Atlantyku i lśniących w słońcu. To było teraz jej miejsce, lecz nadal tęskniła za Mersey – z jej promami i widokiem z Birkenhead na zdumiewającą panoramę Liverpoolu – z intensywnością, która przypominała żal za utraconą bliską osobą. Klasyczny ckliwy Scouser2, pomyślała. Żyjesz w raju na ziemi, ale nadal ci mało, nadal tęsknisz za domem.

Nawigacja w telefonie pokierowała ją w wąską, jednopasmową uliczkę; nie było tam miejsca nawet na tyle, aby mogły minąć się dwa małe samochody. Na samym środku drogi rosła trawa. Jen skręciła za róg i była na miejscu. Droga prowadziła prosto na podwórko. Stał na nim całkiem spory dom, zbudowany z ciepłej, czerwonej cegły w takim samym kolorze jak ściany Cynthii, ale starszej, miejscami kruszejącej. Miał dwa piętra, a nad nimi jeszcze pokoje na poddaszu, z małymi lukarnami wbudowanymi w dach pokryty ciemnoszarą dachówką. Po jednej stronie dziedzińca stał domek gościnny, a po drugiej duża stodoła. Dalej był rząd mniejszych budynków gospodarczych ze stajennymi drzwiami. Tworzyły jeden kompleks, ale miały różne zastosowania – wszystkie przerobione z oryginalnego domu i zabudowań gospodarczych. Jen wiedziała o tym, bo kiedy wjechała na dziedziniec, zdała sobie sprawę, że już tu kiedyś była. Westacombe było oddalone o niecałe trzy mile od ruchliwej nadmorskiej wioski Instow, ale wydawało się całkowicie odcięte, stanowiło odrębny świat. To właśnie zapamiętała: poczucie, że znalazła się w miejscu nieco magicznym i nie do końca realnym.

Odwiedziła je tylko raz, jednak nie zapomniała o nim. Ta wizyta była dla niej w pewnym sensie występkiem, ale również celebracją wolności, odzyskania kontroli nad swoim życiem. W młodości nigdy nie należała do dzikich i nieodpowiedzialnych dziewczyn i w tamtym momencie była najbliższa nadrobienia tych zaległości. Wes przywiózł ją tutaj w pewną Wielkanoc, kiedy dzieci zostały u dziadków w Hoylake. Jen była spięta i zdenerwowana, niespokojna o to, co rodzice jej byłego nakładą do głów jej dzieciaczków: że będą snuć jakieś niewiarygodne historie o jej braku kompetencji wychowawczych i umiejętności odpowiedniego zajęcia się nimi. Nie żeby Robbie, eksmąż Jen, za którym wcale nie tęskniła, chciał się nimi zajmować na pełen etat. Nigdy nie wystąpił o opiekę nad nimi. Za bardzo kochał swoje nowe życie w roli singla. Ella i Ben nigdy też nie zatrzymywali się w jego wielkim mieszkaniu w starym Albert Dock podczas swoich coraz bardziej nieregularnych wizyt, lecz u Rega i Joan, w ich wiktoriańskiej willi nad brzegiem morza w Wirral. Robbie od czasu do czasu wpadał tam, żeby spotkać się z dziećmi, kiedy pozwalały mu na to praca i życie prywatne. Najczęściej przyjeżdżał na niedzielny lunch. Nic wielkiego nie działo się w jego świecie w porze niedzielnego obiadu, a na dodatek jego matka była dobrą kucharką.

To wtedy Jen poznała Wesa. Cynthia wyciągnęła ją z domu.

– Nie możesz siedzieć samotnie w domu i rozpaczać, kiedy w końcu nie masz na głowie dzieci.

Zabrała Jen do baru na plaży w Instow.

– Będzie jazz na żywo. Przedstawię cię paru osobom.

Właścicielem małego, ciemnego i zatłoczonego miejsca był Szkot w średnim wieku, mężczyzna o imieniu George. Zapowiadał kolejnych muzyków, jakby byli jego najlepszymi przyjaciółmi. Na stołach leżały obrusy w kratkę i stały świece w butelkach. Z sufitu zwisała sieć rybacka. Kiczowato, ale w pewnym sensie pasowało to do tego miejsca. Jen czuła się onieśmielona zarówno muzyką, jak i ludźmi: w przerwach między piosenkami rozmawiali o książkach, których nie czytała, i filmach, których nie widziała. Oczywiste jest więc, że piła za dużo i stała się zbyt głośna i gadatliwa.

Wes był tego wieczoru na widowni, nie występował, ale Jen poznała, że należał do stałych bywalców; znał całą obsługę baru, a George traktował go z pobłażaniem, jak syna, który nieco zboczył z właściwych torów.

Gdy Cynthia i jej koleżanki rozmawiały o powrocie do Barnstaple, Wes wziął Jen za rękę.

– Zostań na ostatniego drinka. Możesz wrócić taksówką.

Spacerowali po plaży w świetle księżyca, a Jen kręciło się w głowie od patrzenia w gwiazdy. Kiedy przyjechała taksówka, pojechali do Wesa, do tego domu, gdzie miał dwa pokoje na poddaszu. Za przejazd zapłaciła oczywiście Jen. Dopiero teraz, kiedy wysiadła z auta, dotarło do niej, że ta niewyjaśniona śmierć może mieć coś wspólnego z Wesem.

Matthew i Ross stali na dziedzińcu w ubraniach i butach rodem z laboratorium kryminalistycznego, ale dało się ich rozpoznać pomimo papierowych kombinezonów i masek. Matthew był wysoki, niemal wojskowej postury, a jego oczy wydawały się szare jak granit. Ross May był chudy jak szczypiorek i nie potrafił ustać w miejscu. Rafferty dołączyła do nich, wzięła kombinezon dla siebie i kiedy się w niego ubierała, odezwała się do Venna:

– Kobieta czy mężczyzna? Byłam tu już kiedyś i znam jednego faceta, który tu mieszka. Albo mieszkał. Mógł się wyprowadzić. Parę lat temu. – Lepiej było dać znać Matthew, jak sprawy się mają, zanim rozpocznie się śledztwo.

– Mężczyzna – odpowiedział Venn. – Jak się nazywał twój przyjaciel?

Jen chciała powiedzieć, że to nie do końca był jej przyjaciel, ale to zabrzmiałoby zbyt obronnie. Poza tym Matthew cenił odpowiedzi wprost.

– Wes – powiedziała. – Wesley Curnow. – Zawahała się przez moment. – Właściwie to widziałam się z nim zeszłej nocy.

Matthew pokręcił głową.

– To nie to nazwisko. – Spojrzał na nią. – Co wiesz o tym miejscu?

Jen wzruszyła ramionami.

– Byłam tu tylko raz.

Tamtego ranka po wspólnie spędzonej nocy zrobił jej śniadanie w dużej, niechlujnej wspólnej kuchni na parterze. Podłoga była wyłożona kamiennymi płytami, upstrzonymi od tłuszczu. Miała kaca. Piła kawę i jadła kanapki z białego chleba z ociekającym tłuszczem bekonem. Przewinęło się tam kilka innych osób, ale nie zwracała na nich uwagi. Całą skupiała na Wesie. Stał boso, w znoszonych dżinsach i luźnej podkoszulce. Nawet mając kaca, była nim oczarowana. Okazał się czułym i troskliwym kochankiem, co stanowiło dla niej nowość. Nawet teraz na wspomnienie tamtej nocy na jej twarzy pojawił się uśmiech.

– To coś w rodzaju komuny artystów. Większość domu zajmuje właściciel, ale wynajmuje parę pokoi na poddaszu twórcom, którzy mają tu też swoje pracownie.

Ross parsknął, zamierzając rzucić jakąś ciętą ripostę na temat artystów i ich komun, ale pomyślał, że lepiej się powstrzymać przy szefie.

Uczył się.

Jen kontynuowała:

– Facet, którego znam, robi meble z odzysku, rzeźby z drewna wyrzuconego na brzeg i tego typu rzeczy. Jest też muzykiem. Jonathan pewnie się już z nim zetknął.

Matthew pokiwał głową. Jonathan, jego mąż, zarządzał ośrodkiem Woodyard, dużym i dobrze prosperującym centrum sztuki w Barnstaple. Obracał się w kręgach bohemy. Woodyard nie był naturalnym środowiskiem Matthew, ale bardzo się starał dogadywać z przyjaciółmi Jona­thana. Być może ze względu na ewangelickie wychowanie Matthew miał trudności z uznaniem za prawdziwą pracę zajęć, które są zabawne, twórcze lub ekscytujące. Wstąpił do policji, ponieważ dawało mu to poczucie obowiązku i wspólnoty, której brakowało mu po opuszczeniu Bractwa. Jonathan czasami naśmiewał się z niego, że traktuje siebie zbyt poważnie.

Wrócił myślami do kolegów.

– Wejdźmy zatem do środka i zobaczmy, co tam mamy.

Jen wepchnęła włosy pod papierowy czepek, założyła maskę i poszła za nim. Rząd budynków gospodarczych został przerobiony na pracownie.

– Kto znalazł naszą ofiarę?

– Jego córka, Eve. Mieszka tu i pracuje. Zajmuje się wyrobem przedmiotów ze szkła. Znalazła go w swojej pracowni dziś o siódmej rano. – Matthew przerwał. – Przyczyna śmierci jest dość oczywista, ale doktor Pengelly jest już w drodze.

Stajenne drzwi prowadziły prosto z dziedzińca do jednego z budynków, długiego, niskiego pomieszczenia. Jen spodziewała się, że będzie tam ciemno i klaustrofobicznie, ale w sporej części dachu zostały zamontowane świetliki, przez które wpadały promienie słoneczne. Panowało tam nieznośne gorąco. Ciepło zdawało się pochodzić z pieca stojącego w rogu. Jen zastanawiała się, dlaczego nikt nie pomyślał o tym, żeby go wyłączyć, ale oczywiście nie wolno było niczego dotykać, dopóki technicy kryminalistyczni nie skończą swojej pracy. Podszedłszy bliżej, zorientowała się, że w piecu nie rozpalono, zatem musiał trzymać ciepło od poprzedniego dnia. Na ścianie znajdowały się wieszaki, z których zwisał rząd długich metalowych rur, stalowa łopata z kwadratowym, pudełkowym zakończeniem oraz łopata o płaskim ostrzu. Na półkach stały urządzenia i przedmioty, które mogłyby uchodzić za narzędzia do zadawania bólu: szczypce i kleszcze, a także kilka palników.

W całym tym miejscu panowała atmosfera sali tortur. Jen pomyślała, że przypomina obraz piekła opisany przez jedną z bardziej pomysłowych zakonnic, która ją uczyła. Mężczyzna leżał na plecach przed posprzątanym stołem warsztatowym, oświetlony przez wpadające przez świetliki promienie słońca. Wszędzie dookoła niego walały się odłamki rozbitego szkła, a jeden, długi i ostry niczym nóż, przebił mu szyję. Była krew. Dużo krwi, rozlanej po całej podłodze i rozpryśniętej na ścianie.

– Wygląda więc na to, że znaleziono go w miejscu, w którym został zabity – zauważył Matthew Venn.

Jen ledwo słyszała słowa szefa.

– Znam go – powiedziała. – A przynajmniej go poznałam. Zeszłej nocy. U Cynthii Prior odbywało się przyjęcie i on tam był. Nazywa się Nigel Yeo. – Zaczerpnęła tchu. – Pracuje dla organizacji, która monitoruje fundusz zdrowia. Coś wspólnego z dochodzeniami. Chciał ze mną porozmawiać, ale powiedział, że to może poczekać.

– Chciał z tobą porozmawiać na gruncie zawodowym? – Drzwi do pracowni były otwarte, a oni stali w progu. Matthew odwrócił się w stronę Jen.

Wzruszyła ramionami.

– Tak mi się wydawało. Ale to było w czasie imprezy. Byłam po kilku drinkach. Wiesz, jak to jest…

Ale Matthew nie wiedział, jak to jest. Pił bardzo niewiele i z pewnością nigdy nie straciłby kontroli. Jen usiłowała wyobrazić go sobie, jak pijany w sztok idzie do łóżka w ubraniu, bo jest zbyt nawalony, żeby się rozebrać, ale ten pomysł wydał jej się zbyt absurdalny. Spojrzała ponownie na ciało, przypominając sobie duszący zapach wiciokrzewu w ogrodzie Cynthii oraz uprzejmy uśmiech tego mężczyzny, i zrobiło się jej słabo.

– Wyglądał na miłego człowieka.

– Jego córka, Eve, jest w kuchni. Jeśli byłaś już tutaj, to wiesz, gdzie to jest. Idź i zbierz wstępne zeznania, dopóki ma wszystko na świeżo w głowie.

Jen potaknęła i wyszła na dziedziniec. Stała przez chwilę i głęboko oddychała. Słońce już grzało. Jednak w kuchni było chłodniej. Na podłodze nadal leżały kamienne płyty, ale wyposażenie, które pamiętała z poprzedniego razu, zniknęło. W kącie stała nowa kuchenka elektryczna, a samo pomieszczenie wydawało się czystsze, schludniejsze. Poza tym niewiele się zmieniło. Przy stole siedziała kobieta – była trochę przed trzydziestką, a może tuż po. Miała na sobie ogrodniczki i pasiasty podkoszulek, a na stopach czerwone sandały. Ku uldze Jen była sama. Ani śladu Wesa.

Kobieta się odwróciła. Nadal płakała. Jen pomyślała, że musiała płakać od wielu godzin – odkąd znalazła ojca.

– Bardzo mi przykro – powiedziała Rafferty. – Poznałam go. Co prawda spotkałam go tylko raz, zeszłej nocy, ale wydawał się bardzo miły.

– Był najlepszy.

– Jestem detektywem. Muszę zadać kilka pytań. W porządku?

Eve pokiwała głową.

– Zanim zaczniemy, może ci coś podać? Herbaty? Kawy? – Jen pomyślała, że sama chętnie napiłaby się kawy. Nadal czuła w głowie pulsujący ból.

– Woda wystarczy, dziękuję.

Jen napełniła dwie szklanki. Nawet prosto z kranu, woda była czysta i zimna.

– Pochodzi z odwiertu. – Eve podniosła na nią wzrok. – Tata mówił, że to najlepsza woda w całym hrabstwie.

– Mieszkał tutaj? – Jen trudno było to sobie wyobrazić. Nigel był bardzo schludny; wyróżniał się na przyjęciu u Cynthii, ponieważ wydawał się taki poważny, godny poszanowania. I była prawie pewna, że Cynthia przedstawiła go jako sąsiada, ale należałoby się upewnić.

Pomimo żalu Eve roześmiała się lekko.

– W żadnym wypadku! Miał dom w Barnstaple. Tam się wychowałam. Ale często mnie odwiedzał.

– A czy twoja matka mieszka tutaj? – Kiedy go poznała, Jen założyła, że mężczyzna jest stanu wolnego, ale istniało większe prawdopodobieństwo, że jednak była jakaś żona. Ktoś kompetentny i troskliwy. Wiedziała, że Matthew by o to zapytał; matka Eve zostałaby poinformowana o śmierci Yeo i ktoś by się nią zajął.

– Mama miała alzheimera – powiedziała Eve. – Zmarła dwa lata temu. – Jej słowa były wyzute z emocji, wypowiedziane twardym tonem. Nie pytaj mnie o to. Nie zniosę tego. Nie teraz.

Jen miała ochotę wziąć kobietę w ramiona.

– Masz rodzeństwo?

Eve potrząsnęła głową.

– Tylko tata i ja. Byliśmy bardzo blisko – zaszlochała. – A teraz zostałam całkiem sama. – Mówiła cicho, ale i tak brzmiało to jak krzyk rozpaczy.

Jen chciała wypytać ją o przyjaciół, o partnera, ale wiedziała, że na tym etapie przyjaciele nie będą jeszcze żadnym pocieszeniem.

– Kiedy spotkałam wczoraj twojego tatę, było już dość późno. Spodziewałaś się jego wizyty?

– Nie wczoraj. Mieliśmy się spotkać rano. Tata pomagał mi w wyrobie szkła. Do większości prac, które wykonuję, potrzebna jest asysta. To wymaga wprawy i praktyki, ale przed śmiercią mamy poprosił o bezpłatny urlop w szpitalu i wziął udział w kursie, żeby móc mi pomagać. I mieć więcej czasu, żeby się nią opiekować. Właśnie takim był ojcem. Mieliśmy się zajmować tym przez cały dzień. Dostałam zlecenie z galerii w Londynie od kogoś, z kim skontaktował mnie Frank, ale terminy są bardzo napięte.

Jen chciała zapytać, kim jest Frank, ale uznała, że to może poczekać.

– Ale teraz nie pracował już w szpitalu?

– Nie, kierował Stowarzyszeniem Pacjentów „Razem”. To swego rodzaju ciało nadzorcze monitorujące lokalne działania NHS3, reprezentujące interesy pacjentów. – Zrobiła pauzę. – Już od jakiegoś czasu chciał rzucić medycynę. Planował spędzać więcej czasu z mamą, a praca zmianowa mu nie odpowiadała. A SPR jest czynne zwykle od dziewiątej do piątej, co daje większą elastyczność. Sam mógł sobie ustalać godziny pracy. – Znowu przerwała. – Mama zmarła akurat w czasie, kiedy został mianowany kierownikiem, ale i tak postanowił opuścić szpital. Powiedział, że to dla niego nowe wyzwanie.

– Masz jakiś pomysł, po co przyjechał wczoraj do Westa­combe? I skąd się wziął w twojej pracowni, nie powiedziawszy ci o tym?

Eve potrząsnęła głową.

– Nie mam pojęcia. Mieliśmy zacząć dość wcześnie. O siódmej trzydzieści. Poszłam tam o siódmej, żeby wszystko przygotować.

Chwila ciszy. Z zewnątrz dobiegały odgłosy wsi, wciąż niezwykłe dla Jen: śpiew ptaków i pobekiwanie owiec.

– Mieszkasz tu i pracujesz? – spytała Jen.

– Tak, mam mieszkanie na poddaszu. Małe. Dwie sypialnie… choć jedna z nich jest tak mała, że nie sądzę, że dałabyś radę tam spać… łazienka i pokój dzienny z małą lodówką i kuchenką w rogu. Dużą kuchnię dzielę z Wesem, innym artystą mieszkającym tutaj. Ale widoki są prze­piękne i dobrze być tak blisko pracowni.

– Kto jeszcze tutaj mieszka?

– Jest nas czwórka lokatorów plus dwoje dzieci. Wes Curnow również ma mieszkanie na poddaszu. Jest jeszcze mniejsze niż moje.

Jen nie dała po sobie poznać, że zna to nazwisko.

– Są jeszcze Sarah i John Grieve’owie i ich bliźniaczki, mieszkają w domku gościnnym po drugiej stronie dziedzińca. John zarządza farmą, a wuj Sarah jest właścicielem tego miejsca. Zajmuje pozostałą część domu.

– Jak się nazywa?

– Francis Ley. – Eve spojrzała na nią. – Mogłaś o nim słyszeć. Ekonomista. Mówimy na niego Frank.

Ach, więc to jest ten Frank, który załatwił jej zlecenie.

Jen potaknęła. Był czas, kiedy nazwisko Leya pojawiało się we wszystkich wiadomościach. Sam nie zabiegał o rozgłos – był wyjątkowo nieśmiały – ale dziennikarze i komentatorzy go uwielbiali. Przewidział krach finansowy, zanim do niego doszło, jakoś go przetrwał i zbił fortunę. Na nieszczęściu innych ludzi, pomyślała Jen. Bankierzy i pieniacze jakimś cudem zawsze bez szwanku wychodzili z tarapatów. Miała to wpajane od dzieciństwa.

– Skąd się tutaj wzięłaś?

– Przez Sarah, która mieszka w domku gościnnym. Dorastałyśmy na tej samej ulicy w Barnstaple i kiedy pracownia i mieszkanie się zwolniły, zasugerowała, żebym spotkała się z Frankiem. Wyglądało na to, że spodobały mu się moje prace, więc się wprowadziłam. – Przerwała na chwilę. – Właściwie był tutaj wczoraj wieczorem. Sporo podróżuje, ale kiedy jest na miejscu, zaprasza nas wszystkich na drinka. Taki rytuał.

– To nie jest jego stałe miejsce zamieszkania?

– Ma mieszkanie w Londynie, ale mówi o sprzedaży. Tu mu się najbardziej podoba. – Głos Eve był ciepły, pełen emocji. Równie dobrze mogłaby mówić o swoim ulubionym wujku.

– Nadal tu jest? – Jeśli tak, Jen pomyślała, że to Matthew mógłby z nim porozmawiać. Potrafił być uprzejmy nawet w stosunku do ludzi, których nie lubił. Ona nigdy tego nie umiała.

– Och, nie wiem. Przypuszczam, że tak. Kiedy rozmawiałam z nim wczoraj wieczorem, nie wspominał o wyjeździe.

– Nie widziałaś go dzisiaj rano? – Jen spodziewała się, że mężczyzna był świadom zamieszania na dziedzińcu, samo­chodów, odzianych na biało techników…

– Nie – odpowiedziała Eve. – Nieczęsto tutaj przychodzi. Nie musi. Używa głównego wejścia do domu, które wychodzi na ujście rzeki, a jego garaż ma osobny wyjazd prosto na drogę. Ja i Wes dostajemy się do naszych mieszkań tylnymi drzwiami i przez kuchnię.

Jen przeprosiła na moment.

– Zaraz wrócę. Obawiam się, że jeszcze nie skończyłyśmy.

Na zewnątrz Sally Pengelly, anatomopatolog, właśnie kierowała się w stronę pracowni. Była niska, pulchna i miała rumiane policzki. Jen słyszała kiedyś, jak pewien elegancki adwokat opisał ją szyderczo jako „anatomo­patolożkę, która wygląda, jakby pracowała na farmie”. Ale choć Sally Pengelly mogła wyglądać jak córka farmera, nie brakowało jej odwagi i bystrości, by często nadstawiać karku. Zespół ją polubił.

Matthew stał na dziedzińcu i patrzył w telefon. Podniósł wzrok i pozdrowił je obie.

– Właścicielem tego wszystkiego jest jeden mężczyzna. – Jen poczekała, aż Sally wejdzie do pracowni. Machnęła ręką na dziedziniec i wszystkie zabudowania, po czym kontynuowała: – Zajmuje duży dom, ale nie jest stałym mieszkańcem. – Ponownie przerwała. – To Francis Ley. – Matthew uniósł brew, ale nic nie powiedział. – Pomyślałam, że może chcesz go złapać, w razie gdyby zamierzał zniknąć – dodała Jen. – Ma osobne wejście po drugiej stronie budynku.

– Skończyłaś już z córką?

– Nie, jest bardzo zdenerwowana. Była blisko z ojcem, a matka zmarła dwa lata temu. Muszę być delikatna. – Kolejna pauza. – Nie spodziewała się ojca wcześniej niż o wpół do ósmej rano. Wygląda na to, że robił za jej asystenta przy wyrobie szklanych dekoracji. Nie potrafi wyjaśnić, dlaczego miałby pojawić się tutaj wcześniej dzisiaj lub wczoraj późnym wieczorem.

Venn potaknął.

– Podejrzewam, że mógł przyjechać, żeby spotkać się z jednym z pozostałych lokatorów. Musimy sprawdzić ewentualne powiązania. Albo mógł się umówić z Leyem. Dowiem się, co facet ma do powiedzenia. Jeśli nadal jesteś zajęta, chętnie sam się z nim zobaczę.

Odwróciwszy się w stronę kuchni, Jen się uśmiechnęła. Dokładnie na taką odpowiedź liczyła.
(…)
_
Przypisy (wszystkie pochodzą od tłumaczki):

1. Sądy pokoju są urzędami o dość długiej tradycji w niektórych państwach zachodniej Europy, np. w Wielkiej Brytanii czy Belgii, oraz w Stanach Zjednoczonych. W krajach tych sędzia pokoju orzeka w sprawach dotyczących wykroczeń, niedużych przestępstw oraz rodzinnych i sąsiedzkich konfliktów. Jest to urząd sprawowany przez niezawodowego sędziego wyznaczanego przez społeczeństwo drogą wyborów powszechnych.

2. Scouser – mieszkaniec Liverpoolu.

3. NHS – National Health Service – wspólna nazwa dla trzech z czterech systemów służby zdrowia w Wielkiej Brytanii finansowanych ze środków publicznych, odpowiednik polskiego NFZ.

Ann Cleeves „Krzyk czapli”
Tłumaczenie: Elżbieta Pawlik
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Liczba stron: 464

Opis: W Północnym Devonie trwa upalne lato, a wybrzeże zapełnia się turystami. Detektyw Matthew Venn zostaje nagle wezwany do domu lokalnych artystów. Trafia tam na misternie upozorowane morderstwo – doktor Nigel Yeo został śmiertelnie ugodzony odłamkiem jednego z rozbitych wazonów swojej córki, która zajmuje się ręcznym wytwarzaniem szkła. Yeo na pierwszy rzut oka nie wydaje się typem człowieka, który mógłby paść ofiarą zbrodni. Był zwykłym urzędnikiem i kochającym ojcem. Sprawy dodatkowo się komplikują, gdy detektyw odkrywa bliskie relacje łączące córkę zmarłego z jego mężem, Jonathanem. Sprawa zaczyna niebezpiecznie ocierać się o prywatne życie śledczego. Gdy dochodzi do kolejnego zabójstwa, Matthew Venn wie, że przyjdzie mu zmierzyć się nie tylko z mordercą, ale też z kłamstwami powtarzanymi w samym sercu jego społeczności.


Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek