Wstrząsający reportaż o ludobójstwie birmańskiej mniejszości. Przeczytaj fragment książki „Najważniejszy wrzesień świata” Marka Rabija

13 listopada 2019


Pogranicze birmańsko-bangladeskie jest sceną, na której rozgrywa się dramat Rohingów – muzułmańskiej mniejszości w Birmie, której władze konsekwentnie odmawiają prawa istnienia. W 2018 roku reporter Marek Rabij poleciał tam, by spotkać się z ludźmi, który skryli się przed czystkami w największym obozie dla uchodźców na świecie. Z rozmów, które przeprowadził, zrodził się wstrząsający reportaż „Najważniejszy wrzesień świata”, który ukazał się nakładem Wydawnictwa W.A.B. Poniżej możecie przeczytać fragment książki.

I. Święto ofiarowania

Widziałem pociski. Wiem, wiem, to niemożliwe. Ale ja, Kamal Hussein, klnę się, że na tle nieba widać było wyraźnie przelatujące kule, jak cieniutkie czarne kreseczki. Próbuję sam sobie tłumaczyć, że leżałem wówczas twarzą do ziemi i że nie da się zobaczyć lecących pocisków. Ale wiem też, że sam siebie próbuję oszukać, bo przecież je widziałem.

O czym myślałem, leżąc na polu? Chyba o niczym. Nie pamiętam ani jednej klarownej myśli. Przylgnąłem do ziemi. Dopiero po kilku dniach w mojej głowie, to znaczy w pamięci, odtworzyło się wspomnienie tamtych chwil. Niemal jak film. Zdawałem sobie sprawę, że wszystko widziałem, słyszałem i czułem wcześniej, tylko wtedy nie zdążyłem, a raczej nie zdołałem tego ułożyć w opowieść z początkiem i końcem.

Nadal próbuję to poukładać. Na przykład gulir mhara, wystrzały. Chciałbym przyporządkować je do obrazów, które zapamiętałem. Słyszę płacz dziecka, jakieś krzyki poprzedzające huk wystrzałów, a zaraz po nim plusk. Ciało dziesięciolatka, który nie waży pewnie trzydziestu kilo, padając, wydaje równie donośny odgłos co ciało rosłego mężczyzny.

Pytasz, dlaczego nagle wspominam o dziesięciolatku? Nie wiem. W pierwszej chwili chciałem powiedzieć, że z daleka widziałem, jak go zabijają, ale tego również nie jestem już pewny. Przecież ciało zabitego dziecka powinno osiąść mięciutko w błoto jak w kołyskę, niezauważalnie dla kogoś, kto kilkaset metrów dalej, na skraju pola, sam udaje martwego. Z takiej odległości nie powinienem słyszeć nic prócz wystrzałów, może więc moja głowa po prostu za dużo sobie wyobraziła? Dzisiaj nie umiem odróżnić tego, co zobaczyłem naprawdę, od tego, co tylko wyczułem przez skórę, wychwyciłem wyostrzonym do granic bólu słuchem i wywęszyłem nosem, który w tamtej chwili zdolny był wyłowić pojedyncze ziarenka obcego zapachu, choć tkwił nieomal wbity w błoto.

Może w takiej sytuacji napięte do granic możliwości zmysły splatają się w jakiś warkocz i jeden wspomaga albo wręcz zastępuje drugi? Może da się w ten sposób widzieć dotykiem i czuć wzrokiem, skoro można też bać się żołądkiem?
 
 
Kamal niespodziewanie przerywa opowieść. Spluwa energicznie przez drzwi, po czym kuca na schodkach przed szałasem, ułożonych z kilku worków ziemi oznakowanych niebieskim logotypem UNHCR, Wysokiego Komisarza ONZ do spraw Uchodźców. Ostre światło wpycha się do środka chaty i ciemny zarys szczupłej sylwetki Kamala Husseina niemal rozpływa się w popołudniowej jasności. Przez chwilę mam wrażenie, że mężczyzna płacze, lecz wszystko zagłuszają wrzaski okolicznych dzieciaków, które wiedzione ciekawością zebrały się przed chatą, żeby przekrzykiwać się jedynym znanym sobie angielskim wyrażeniem.

How are you?
How are you?
How are you?
How are you? ? ryczy małoletni tłumek za ścianą z foliowych płacht rozpiętych na bambusowych kratownicach. W zastygłej pozie, z dłońmi wciśniętymi pod pośladki i ze szpiczastą brodą siedzący w drzwiach Kamal przypomina w tej chwili demony na frontonach buddyjskich świątyń; może z tą różnicą, że na jego twarzy zapewne nie widać wyrazu mściwej satysfakcji, który tajscy, birmańscy lub kambodżańscy rzeźbiarze nadają często tamtym bóstwom. Za nic nie chcę przerywać mu tej intymnej chwili słabości, choć zarazem obawiam się, że nie zechce kontynuować opowieści. Siedzę więc bez słowa po turecku na klepisku dusznej chaty Kamala Husseina, pot zalewa mi oczy, na mokrej od potu kartce notesu długopis nie chce zostawiać już śladów, dzieci przed domem nie przestają krzyczeć how are you, słońce wlewa się do środka, a Kamal tkwi na zewnątrz. Nie wiem, ile czasu mija, aż wreszcie wstaje, poprawia węzeł utrzymujący lungi1 na wychudzonych biodrach i ponownie zasiada przede mną i tłumaczem w pozie, która przypomina siad płotkarski: z jedną nogą zgiętą po turecku, drugą wyprostowaną jak do skoku.

? Nasza wieś nazywała się Tula Toli. Po birmańsku Min Gyi ? rozpoczyna stłumionym głosem. ? W rzeczywistości tworzyły ją trzy wioski, które z czasem połączyły się w jedną dużą miejscowość. Ponad trzysta pięćdziesiąt domów tam stało, w tym kilkanaście porządnych, z grubych bali i z drewnianą podłogą. Wiele chat kryło się w cieniu okazałych palm arekowych, one dawały nie tylko cień, lecz także orzechy na paan2. Koło mojego domu rosły cztery stare chlebowce o grubych pniach, na których dzieci sąsiadów wieszały ozdoby. Dalej widać było gęste mangowce i sporo bananowców. No i bambusy. Rosły prawie wszędzie. Wystarczyło wyjść parę kroków przed dom i już miało się materiał do budowy.

Glebę też mieliśmy żyzną. Nie brakowało czystej wody. Mieszkaliśmy przecież w zakolu rzeki, która opływała wieś z trzech stron. Nurt był miejscami bardzo silny, a w lipcu, kiedy w porze deszczowej pada najmocniej, rzeka rozlewała się szerzej i nanosiła kolejne warstwy piasku na szczyt cypla, gdzie stała wieś. To miejsce zwaliśmy więc Piaskami, trochę na wyrost, bo ziemia położona dalej od koryta rzeki nadawała się przecież do uprawy ryżu. Moje pole było na prawym skraju cypla. Kiedy się na nie patrzyło od strony wsi, sąsiadowało z niewysoką skarpą, jej szczyt porastały duże drzewa. Za nimi stały już pierwsze domy.

W środę 30 sierpnia 2017 roku Kamal jak co dzień zajął się pracami rolnymi. Na polu było sporo błota po deszczu, który padał prawie całą noc, najcenniejsze rzeczy mężczyzna zostawił więc na skraju ścieżki zawinięte w koszulę i przystąpił do pracy w samych lungi. W pewnym momencie koszulowe zawiniątko zaczęło dzwonić.

? Możesz mi nie wierzyć, ale od razu pomyślałem, że dzieje się coś złego ? zapewnia.

Nie, to nie były tylko złe przeczucia, te uporczywe myśli, które kąsają podświadomość jak gera3. Kiedy zadzwonił telefon, Kamal ponownie zobaczył obrazy sprzed dwóch dni, gdy w tłumie mieszkańców Tula Toli stał nad brzegiem rzeki. Sterczeli tak kilka godzin, a wiatr niósł nad wodą smród spalenizny, zwęglone drobiny ryżowego siana, którym kryto dachy, i odgłosy wystrzałów. Na drugim brzegu ginęła wieś Dual Toli.

? Przez gęste nadbrzeżne zarośla i pas drzew nie dało się zobaczyć prawie niczego poza dymem i pojedynczymi językami ognia, ale wiedzieliśmy, że tam są nasi, Rohinga. Co do oprawców też nie było wątpliwości.

Birmańskie wojsko od tygodni kręciło się w okolicy w siłach zauważalnie większych niż zazwyczaj. Raz żołnierze wkroczyli nawet do Tula Toli. Zwołali posiedzenie starszyzny, oznajmili, że szukają ARSA, partyzantów Rohińskiej Armii Wyzwolenia Arakanu, poszwendali się między budynkami, jakby coś liczyli. Kazali dać znać, gdyby w okolicy pojawili się obcy, po czym odjechali.

Jedna z wiosek Rohingów spalona przez birmańskie wojsko.

Niecałe dwa tygodnie po tamtej wizycie niemal cały północny Arakan stanął w ogniu. W ataku partyzantów na jeden z okolicznych posterunków 25 sierpnia zginąć miało dwunastu policjantów, armia zaś natychmiast, jakby od dawna się do tego szykowała, wzięła się za palenie rohińskich miejscowości. Wieś po drugiej stronie rzeki była jedną z wielu, które płaciły za rzekome konszachty z partyzantką. Tula Toli stała niecały kilometr dalej, ale tu przecież, jak twierdził Kamal, nikt nie sprzyjał ani nawet nie widział separatystów z ARSA. Po sąsiedzku, niespełna kilometr na południowy zachód, w sporej osadzie mieszkali zresztą arakańscy buddyści, od których partyzanci na pewno woleli trzymać się z daleka. Obie społeczności, muzułmańska i buddyjska, w żmudnym, wieloletnim procesie nauczyły się sąsiadować ze sobą w miarę bezkonfliktowo i nikt, a zwłaszcza nikt w Tula Toli, nie był zainteresowany naruszeniem tej delikatnej międzywyznaniowej równowagi. Nawet sołtys Tula Toli był rakhine4.

I tamtego dnia buddyjski sołtys obszedł o świcie wszystkie domy z żarliwym apelem, żeby nie prowokować wojskowych. Nie uciekać, bo pomyślą, że mieszkańcy mają coś do ukrycia. Nie brać pod dach uciekinierów z Dual Toli, bo nuż żołnierze dojdą do wniosku, że to pomagają sobie partyzanci. Wojsko zapewne będzie musiało ukarać także Tula Toli, ale jeśli się ich nie sprowokuje, spalą najwyżej dwa, trzy domy. W gruncie rzeczy nie ma się więc czego bać. Dlatego większość ludzi została, nawet jeśli po tym, co spotkało Dual Toli, poczuli strach. Od kilku dni wśród Rohingów rozchodziły się przecież informacje o kolejnych wsiach spalonych przez wojsko. Na Facebooku pojawiły się pierwsze zdjęcia ciał i nagrane z ukrycia sceny egzekucji. Mimo to ludzie nadal mieli wątpliwości. Może to tylko plotki lub celowa dezinformacja? Zdjęcia i nagrania mogły przecież pokazywać wydarzenia sprzed wielu lat. W rzeczywistości nikt po prostu nie chciał dostrzec prawdy. Łatwiej było tłumaczyć sobie własne obawy wyobraźnią podtruwaną kolejnymi aktami przemocy. Nie pierwszy raz żołnierze wkraczali przecież do wsi Rohingów. Wejdą i teraz, splądrują domy jak zwykle, pobiją mężczyzn, jak mają w brutalnym zwyczaju, ale przecież nie zrobią nic więcej, choć może rozsądniej będzie nie wypuszczać córek z ukrycia, żeby nie kusić licha. Nie. Opowieści o całych wsiach puszczonych z dymem i o dziesiątkach trupów znajdowanych potem pośród ruin musiały być z pewnością przerysowane.

? A zatem, jak już mówiłem, wystrzały ? przypomina sobie Kamal. ? Wystrzały usłyszałem jako pierwsze, zanim jeszcze ze wsi dobiegły krzyki. Opodal był kiedyś posterunek, żołnierze od czasu do czasu trenowali tam strzelanie. Nauczyłem się wtedy odróżniać strzały z pistoletu od salw z karabinu. Te drugie brzmiały jak warknięcie dużego psa, takie niecierpliwe i pełne energii. Stojąc na polu, nagle usłyszałem serię podobnych warknięć i w tym samym momencie coś uderzyło mnie od tyłu w udo tuż nad kolanem, z taką siłą, że padłem na ziemię.

Wojsko wspomagane przez gwardię graniczną wkroczyło do Tula Toli 30 sierpnia około ósmej rano, odcinając mieszkańcom drogi ucieczki traktami prowadzącymi na północ i północny zachód. Po drugiej stronie wsi było zakole rzeki. Około dwustu mundurowych z bronią automatyczną i wyrzutniami rakietowymi5, wspomaganych przez kilkudziesięciu cywilów, z których część również była uzbrojona, bez wyjaśnień ani ostrzeżeń zasypało miejscowość pociskami. Kilku żołnierzy dowódcy zawczasu wysłali na drugi kraniec miejscowości, zapewne po to, by z flanki ostrzeliwali mieszkańców próbujących uciekać w stronę rzeki. To właśnie oni trafili Kamala.

? Gdy próbowałem się podnieść i sięgnąć do rany, w oddali zauważyłem dwóch ludzi w mundurach i z karabinami, idących brzegiem skarpy w moim kierunku. Przywarłem więc z całej siły do ziemi i skupiłem się na tym, żeby opanować nogę, która od postrzału wpadła w drgawki. Na udzie, kilka centymetrów nad kolanem, miałem ranę wielkości dużego jaja ? opowiada mężczyzna, raz za razem zerkając w stronę drzwi. ? Nie pamiętam, czy od razu bolało. W tamtym momencie chyba bardziej się bałem, że się wykrwawię. Ten przeklęty telefon nadal dzwonił i byłem właściwie pewny, że za chwilę wojskowi go usłyszą, pójdą za dźwiękiem i wtedy mnie dobiją. Doczołgam się do wody, pomyślałem, i spróbuję ukryć wśród krzaków, które porastały tutaj brzeg. Ale wtedy przypomniałem sobie, że teren za wsią opada lekko w stronę rzeki i żołnierze, którzy stali wtedy jakieś dwieście metrów ode mnie, na pewno zauważyliby stamtąd, jak pełznę po polu. Gorączkowo myślałem, co robić. Telefon dzwonił jeszcze przez jakiś czas. Żołnierze na szczęście zniknęli mi z oczu. Leżałem teraz na brzuchu, z głową zwróconą na bok w stronę Dual Tuli, w tej pozycji mogłem zobaczyć tylko kawałek terenu przy skarpie i część Piasków. Więcej słyszałem. Z naszej wsi nadal dobiegały wrzaski, pojedyncze wystrzały i terkot karabinów. Jacyś ludzie chyba biegli stamtąd w kierunku rzeki, ale tego pewny nie jestem, bo obraz zaczął mi się rozmywać. Odgłosy też dobiegały coraz słabiej. Pamiętam, że zastanawiałem się, czy to błoto pomazało mi oczy i zatkało uszy, czy może nadchodzi śmierć. Poczułem jeszcze straszny żal do losu, że mój koniec będzie tak marny, i straciłem przytomność.

Połączenia, które tak denerwowały Kamala, pochodziły od jego przerażonej żony Hasiny. Atak zastał ją na podwórku. Ukryła się w ogródku za chatą i stamtąd próbowała dodzwonić się do męża. We wsi wojsko i pogranicznicy strzelali do każdego, kto znalazł się w zasięgu wzroku. Część mieszkańców zabarykadowała się w domach, ale żołnierze nie zamierzali tracić czasu i wrzucali do środka granaty. Kilka domostw trafili pociskami z wyrzutni rakietowych, fetując każde trafienie okrzykami triumfu.

Nie sposób ustalić, ile osób poniosło śmierć w pierwszych kilkudziesięciu minutach ataku. Napastnicy osiągnęli w każdym razie założony cel: większość mieszkańców Tula Toli w panice rzuciła się na południe, w stronę Piasków, gdzie szybko zdali sobie sprawę, że znaleźli się w pułapce. Kilkadziesiąt osób, pewnych swoich umiejętności pływackich, dotarło na drugi brzeg. Ukryci w zaroślach, obserwowali rozwój sytuacji.

Kamal tkwił w tym czasie nieruchomo na skraju swojego pola, to tracąc, to odzyskując przytomność. Niedotleniony mózg płatał mu figle i rysował kreski pocisków na niebie albo mieszał wspomnienia z dźwiękami dobiegającymi do jego uszu. W obrazku z dzieciństwa, w którym na podwórku rodzinnego domu jako chłopiec bawił się z ukochanym psem, zwierzę nagle zaczęło szczekać głosem krzyczącej kobiety.

? Nagle poczułem smród spalenizny. ? Mężczyzna najwyraźniej dociera w opowieści do momentu, gdy brakuje mu sił na ukrywanie emocji. Siedzi teraz wyprostowany jak struna, z głową lekko odchyloną, a pełne łez oczy wpatrują się w bambusową powałę szałasu. ? Potrzebowałem chwili, żeby się ponownie zorientować, gdzie jestem i co się dzieje dokoła, a ten ohydny zapach prowadził mnie ku świadomości jak po sznurku. W końcu pojąłem, że nadal leżę na polu, twarzą w stronę Dual Toli. Może ze dwieście metrów ode mnie kilku żołnierzy z karabinami pilnowało mężczyzn kopiących w rozmokłej ziemi. Zza linii drzew rosnących na skarpie wiatr niósł kłęby gęstego dymu. Wyglądało to złowrogo, jakby płonęła już cała Tula Toli, nie kilka domów. Przeklęta noga rwała mnie niemiłosiernie. Chwilami dosłownie gryzłem ziemię, żeby nie krzyczeć z bólu, dlatego nie od razu zrozumiałem, po co robią te wykopy. To stało się jasne w chwili, gdy zaczęli przynosić w pobliże dołów zakrwawione zwłoki. To były ciała ludzi z naszej wsi. Wszystkie wylądowały w rowach.

Leżący na ziemi Kamal nie mógł widzieć, że w tym samym czasie inni żołnierze wspomagani przez uzbrojonych cywilów przeczesują piaszczysty cypel w zakolu rzeki. Tyraliera zbrojnych postaci przemierzała niespiesznie Piaski w poszukiwaniu mieszkańców Tula Toli ukrytych za kępami roślinności lub zagrzebanych w kałużach niczym żółwie. Mężczyźni i chłopcy ginęli na miejscu od kul albo maczety. Kobiety z małymi dziećmi żołnierze zapędzali na północny skraj cypla. Tłum przerażonych babć, matek i córek gęstniał z minuty na minutę, aż stał się widoczny także dla Kamala.

? Właśnie tam, a może we wsi, wśród płonących budynków, albo już w rowach, byli moi bliscy. Żona, syn, synowa, troje wnucząt. Tymczasem ja udawałem martwego. Leżałem plackiem na tym przeklętym polu, choć powinienem doczołgać się do nich, położyć się obok i umrzeć razem z nimi. Ale nie byłem w stanie tego zrobić. Zawsze myślałem, że w życiu nie ma dla mnie nic ważniejszego od rodziny, a teraz tuliłem się do błota i biłem z przeznaczeniem, tylko że nie o rodzinę, a o jeszcze jedną minutę życia. Gdyby mnie ktoś wtedy spróbował podnieść, przegryzłbym mu chyba gardło ze strachu i wściekłości, choć jednocześnie niczego nie pragnąłem bardziej, niż dołączyć do bliskich.
 
 
Szczupłym ciałem Kamala wstrząsa płacz. Otwór drzwi wypełniają niemal w całości zdziwione twarze dzieciaków, które przestały nawet hałasować, zwabione szlochami dorosłego. Mężczyzna potrzebuje kilku minut, by dojść do siebie.

W końcu bierze głęboki wdech.

? Zobaczyłem dziewczynę, może szesnastoletnią, w jaskrawożółtej ournie7. Prowadzona przez żołnierzy, przyciskała do piersi malutkie dziecko. Kiedy mijali rowy, jeden z nich wyrwał jej dziecko. Próbowała mu je odebrać, ale przewrócili ją i skopali, któryś przycisnął butem jej szyję do ziemi, a ten, co trzymał niemowlę, sięgnął po maczetę i dwoma uderzeniami, takimi, jakimi otwiera się orzechy kokosowe, rozpłatał mu głowę.

Nie wiem, co potem zrobili z tamtą dziewczyną w żółtym. Zemdliło mnie ze strachu i znowu straciłem przytomność.
(…)
_
Przypisy:
1. lungi ? bardzo wygodna hybryda spodni i spódnicy, noszona powszechnie w tej części Azji przez gorzej sytuowanych mężczyzn, a czasem także kobiety.
2. Inaczej betel. Używka popularna w tej części Azji, zwłaszcza wśród ubogich mieszkańców.
3. Gatunek skolopendry występujący w tej części świata, jej ukąszenie wywołuje gwałtowną i niezwykle bolesną reakcję alergiczną, często kończącą się nawet śmiercią wskutek wstrząsu anafilaktycznego.
4. Tutaj: buddystą.
5. Tłumacz nazwał ten rodzaj uzbrojenia rocket launcher, przyjmuję więc, że chodziło o ręczne wyrzutnie rakietowe typu RPG, zwłaszcza że Rohingowie opisali kształt pocisków jako podobny do kwiatu bananowca.

Marek Rabij „Najważniejszy wrzesień świata”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 240

Opis: Wstrząsający reportaż o najbardziej prześladowanej mniejszości świata. We wrześniu 2017 roku represje wobec ludu Rohinga przybrały kształt starannie zaplanowanej i przeprowadzonej z zimną krwią czystki etnicznej, w których śmierć poniosło co najmniej dwadzieścia pięć tysięcy osób, a setki tysięcy zmuszono do ucieczki. Marek Rabij, autor głośnego reportażu „Życie na miarę. Odzieżowe niewolnictwo” oraz dziennikarz „Tygodnika Powszechnego”, na początku 2018 roku poleciał do Bangladeszu, gdzie przy granicy z Mjanmą w największym obozie dla uchodźców na świecie wegetuje dziś blisko milion ocalałych z pogromu Rohingów. W kolejnych miesiącach wracał tam jeszcze kilkakrotnie, by dokładniej przyjrzeć się warunkom w obozach i wysłuchać kolejnych opowieści. „Najważniejszy wrzesień świata. Kronika niezauważonego ludobójstwa na Rohingach” to ułożony z tych relacji reportaż będący kroniką ludobójstwa, któremu świat jesienią 2017 roku przyglądał się z zaciekawieniem przez zaledwie kilka tygodni, zanim jego uwagę przykuło co innego.

fot. uchodźców: Seyyed Mahmoud Hosseini / Tasnim News Agency / Wikimedia Commons

Tematy: , , , ,

Kategoria: fragmenty książek