Wizja niedalekiej przyszłości wg Margaret Atwood. Przeczytaj fragment powieści „Oryks i Derkacz”

27 stycznia 2017


12 stycznia, nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka, do księgarń powrócił „Oryks i Derkacz”, czyli pierwszy tom trylogii MaddAddam autorstwa Margaret Atwood. Ceniona kanadyjska autorka przenosi nas do nieodległej przyszłości, kreując przedziwny, a mimo to w pełni wiarygodny świat, który wygląda znajomo, a zarazem przerasta nasze wyobrażenia. Polecamy fragment książki.

1

Mango

Yeti budzi się przed świtem. Leży bez ruchu, nasłuchuje nadciągającego przypływu, fali za falą przelewających się nad rozmaitymi barykadami, słabo, słabiutko, w rytmie bicia serca. Bardzo chciałby wierzyć, że nadal śpi.

Na wschodzie pojawia się szarawa mgła, teraz zabarwiona martwym różanym blaskiem. Dziwne, że ten kolor nadal wygląda delikatnie. Odcinają się od niego ciemne sylwetki przybrzeżnych wież, niesamowicie górując nad różem i błękitem laguny. Krzyki ptaków, które tam gniazdują, i odległy ryk oceanu na namiastce raf z zardzewiałych części samochodów, potłuczonych cegieł i innego gruzu niemal przypominają wakacyjny gwar.

Z przyzwyczajenia spogląda na zegarek ? koperta z nierdzewnej stali, polerowana aluminiowa bransoleta; nadal lśni, choć już nie działa. Teraz nosi go tylko jako talizman. Zegarek pokazuje jedynie pustą tarczę: godzinę zero. To go przyprawia o dreszcz przerażenia, ten brak oficjalnego czasu. Nikt nigdzie nie wie, która godzina.

? Uspokój się ? mówi do siebie. Bierze kilka głębokich wdechów, drapie rany po ukąszeniach, ale nie tam, gdzie najbardziej swędzi, nie chce zerwać strupów: posocznica to ostatnie, czego mu potrzeba. Potem przygląda się ziemi pod sobą w poszukiwaniu fauny: wszędzie spokój, żadnych łusek ani ogonów. Lewa ręka, prawa noga, prawa ręka, lewa noga, powoli schodzi z drzewa. Po strzepnięciu gałązek i kory owija się brudnym prześcieradłem niczym togą. Na noc zawiesił autentyczną replikę czapki baseballowej Red Soxów na gałęzi, dla bezpieczeństwa; zagląda do środka, wytrząsa pająka, nakłada czapkę.

Idzie kilka metrów w lewo, sika w krzakach.

? Głowy do góry ? mówi do koników polnych, które z terkotem odskakują przed moczem.

Później okrąża drzewo i z dala od swojego zwyczajowego urynału, po przeciwnej stronie, grzebie w schowku, który naprędce zbudował z kilku betonowych płyt i owinął drucianą siatką, by go zabezpieczyć przed myszami i szczurami. Ukrył tam parę mango w plastikowej torbie, puszkę Bezmięsnych Koktajlowych paróweczek Smuklana, cenne pół butelki szkockiej ? nie, raczej jedną trzecią ? oraz ofoliowany baton energetyczny o smaku czekoladowym, ściągnięty z osiedla mieszkalnych przyczep, miękki i lepki. Waha się, czy go zjeść ? być może już żadnego nie znajdzie. Trzyma tu także otwieracz do puszek i właściwie nie wiadomo po co szpikulec do lodu; jeszcze sześć butelek po piwie, ze względów sentymentalnych i jako pojemniki na świeżą wodę. A także okulary przeciwsłoneczne, nakłada je teraz. Brakuje jednego szkła, ale lepszy rydz niż nic.

Otwiera plastikową torbę: to już ostatnie mango. Dziwne, zapamiętał, że ma ich więcej. Do środka wcisnęły się mrówki, chociaż bardzo starannie związał torbę. Już biegają mu po ramionach, te czarne, a także te okropne, małe i żółte. Zdumiewające, jak dotkliwie potrafią kąsać, zwłaszcza żółte. Strząsa je.

? Ścisłe przestrzeganie codziennych rytuałów umożliwia utrzymanie wysokiego morale i zachowanie zdrowia psychicznego ? mówi głośno.

Ma wrażenie, że to cytat z książki, jakaś zapomniana, napuszona wytyczna, którą napisano, by pomóc europejskim mieszkańcom kolonii w prowadzeniu takich czy innych plantacji. Nie przypomina sobie, żeby kiedykolwiek czytał coś podobnego, to jednak o niczym nie świadczy. W resztkach jego mózgu kryje się mnóstwo luk, tam gdzie niegdyś była pamięć. Plantacje kauczuku, plantacje kawy, plantacje juty. (Czym była juta?) Kazano im nosić hełmy tropikalne, przebierać się na kolację, nie gwałcić tubylców. Nie bratać się z miejscowymi kobietami. Czy też, ujmując to inaczej?

Zakład, że się bratali. Dziewięć razy na dziesięć.

? W świetle łagodzących ? mówi.

Przyłapuje się na tym, że stoi z otwartymi ustami i próbuje sobie przypomnieć resztę zdania. Siada na ziemi i gryzie mango.

Szczątki

Po białej plaży, pełnej sproszkowanego koralu i połamanych kości, wędruje grupa dzieci. Pewnie pływały, nadal są mokre i lśniące. Powinny bardziej uważać ? kto wie, od czego się roi na lagunie? Są jednak nieostrożne, w przeciwieństwie do Yeti, który nie zanurzy w wodzie palca nawet nocą, gdy słońce nie może go dopaść. Poprawka: zwłaszcza nocą.

Przygląda im się z zazdrością, a może to tęsknota? Niemożliwe, w dzieciństwie nigdy nie pływał w morzu, nigdy nie biegał nago po plaży. Dzieci badawczo lustrują okolicę, podnoszą jakieś szczątki; po krótkiej debacie biorą jedne przedmioty, ciskają precz inne; ich skarby lądują w podartym worku. Prędzej czy później ? bez pudła ? odnajdą go tam, gdzie siedzi opatulony w stęchłe prześcieradło, obejmując łydki i ssąc mango, w cieniu drzewa ze względu na niemiłosierne słońce. Dla dzieci ? gruboskórnych, odpornych na promienie ultrafioletowe ? Yeti jest stworzeniem ciemności, mroku.

Już idą.

? Yeti, o Yeti ? intonują.

Nigdy nie podchodzą zbyt blisko. Czy to z szacunku, czy też dlatego, że śmierdzi?

(Faktycznie śmierdzi, dobrze o tym wie. Jest obrzydliwy, zalatuje, cuchnie jak mors ? tłuszczem, solą, rybą ? nie, żeby kiedykolwiek wąchał takie stworzenie. Widział jednak zdjęcia).

Otwierając worek, dzieci pytają chórem:

? O Yeti, co znaleźliśmy?

Podnoszą przedmioty, wyciągają przed siebie, jakby oferowały je na sprzedaż: kołpak, klawisz pianina, kawałek bladozielonej butelki po napoju gazowanym, wypolerowany przez ocean. Plastikowy pojemnik po tabletkach BłogoPlus, kubełek po kurczakiści, też pusty. Myszka komputerowa, albo raczej jej resztki, z długim drucianym ogonkiem.

Yeti ma ochotę wybuchnąć płaczem. Co może im powiedzieć? Nie zdoła wyjaśnić, czym są, lub raczej były, te tajemnicze przedmioty. Dzieci jednak na pewno odgadły, co powie, gdyż zawsze powtarza to samo.

? To przedmioty z dawnych czasów. ? Stara się mówić łagodnie, lecz z dystansem. Krzyżówka pedagoga, proroka i życzliwego wujaszka. Takiego tonu powinien używać.

? Zranią nas? ? Dzieci czasem znajdują puszki z olejem silnikowym, żrące rozpuszczalniki, plastikowe butelki po wybielaczach. Minipułapki z przeszłości. Uważają go za specjalistę od potencjalnych wypadków: gorących płynów, szkodliwych oparów, trującego pyłu. Dziwnych bólów.

? Te nie ? mówi. ? Te są bezpieczne.

W tym momencie tracą zainteresowanie, worek dynda. Nie odchodzą jednak, stoją, gapią się. Przeszukiwanie plaży to tylko pretekst. Przede wszystkim chcą popatrzeć na niego, bo tak bardzo różni się od nich. Często proszą, żeby zdjął okulary i znowu je założył. Pragną zobaczyć, czy naprawdę ma dwoje oczu, czy też troje.

? Yeti, o Yeti ? śpiewają bardziej do siebie niż do niego.

Dla nich jego imię to tylko dwie sylaby. Nie wiedzą, co to jest Yeti, nigdy nie widziały śniegu.

Jedna z zasad Derkacza głosiła, że nie wolno wybrać imienia, jeśli nie istnieje jego odpowiednik ? choćby wypchany, choćby szkielet. Żadnych jednorożców, żadnych gryfów, żadnych mantykor ani bazyliszków. Te zasady nie mają już jednak zastosowania i Yeti z gorzkim zadowoleniem przyjął swoje imię. Yeti, Człowiek Śniegu ? nie wiadomo, czy prawdziwy, majaczący gdzieś na obrzeżach śnieżycy, małpokształtny człowiek albo człekokształtna małpa, tajemniczy, nieuchwytny, znany jedynie z plotek i odbitych przodem do tyłu śladów stóp. Podobno górskie plemiona tropiły go i zabijały, gdy tylko nadarzyła się taka okazja. Krążyły plotki, że po ugotowaniu i upieczeniu podawano go na wystawnych ucztach; było to tym bardziej podniecające, jak przypuszcza Yeti, że balansowało na krawędzi kanibalizmu.

Dla swoich obecnych celów skrócił imię. Teraz jest tylko Yeti. Zatrzymał Człowieka Śniegu dla siebie, swoją własną tajemną włosiennicę.

Po chwilowym wahaniu dzieci kucają w półkolu, dziewczęta i chłopcy razem. Kilkoro młodszych brzdąców nadal przeżuwa śniadanie, zielony sok spływa im po brodach. To okropne, jak niechlujni stają się wszyscy, gdy brakuje luster. Mimo to, te dzieci są niezwykle atrakcyjne, każde nagie, każde doskonałe, każde o innym kolorze skóry ? czekoladowym, różowym, beżowym, maślanym, kremowym, miodowym ? i każde z zielonymi oczyma. Estetyka Derkacza.

Wpatrują się pytająco w Yeti. Pewnie mają nadzieję, że do nich przemówi, ale dzisiaj nie jest w nastroju. W najlepszym wypadku pozwoli im z bliska obejrzeć swoje okulary albo błyszczący zepsuty zegarek, albo czapkę baseballową. Podoba im się czapka, lecz nie rozumieją jej przeznaczenia ? zdejmowane włosy to przecież nie włosy ? a jeszcze nie wymyślił stosownej opowiastki.

Przez chwilę milczą, gapią się, zastanawiają. W końcu najstarsze zaczyna.

? O Yeti, powiedz nam, co za mech rośnie na twojej twarzy?

Inne dzieci intonują:

? Prosimy, powiedz, prosimy, powiedz! ? Bez trącania się łokciami, bez chichotów. Pytanie jest poważne.

? Pióra ? mówi.

Zadają to pytanie co najmniej raz w tygodniu. Zawsze udziela tej samej odpowiedzi. Nawet w tak krótkim czasie ? ile, dwa miesiące, trzy? stracił rachubę ? zdołali zgromadzić zbiór legend czy też przypuszczeń na jego temat: „Yeti był kiedyś ptakiem, ale zapomniał, jak się lata, i reszta jego piór wypadła, więc mu zimno i potrzebuje drugiej skóry, dlatego musi się owijać. Nie: jest mu zimno, bo jada ryby, a ryby są zimne. Nie: owija się, bo brakuje mu jego męskiej rzeczy, nie chce, żebyśmy to zobaczyli. Dlatego nie pływa. Yeti ma zmarszczki, bo kiedyś mieszkał pod wodą i pomarszczyła mu się skóra. Yeti jest smutny, bo jego rodacy wygnali go z morza i został całkiem sam”.

? Ja też chcę mieć skrzydła ? mówi najmłodsze dziecko.

Próżna nadzieja: ludziom, Dzieciom Derkacza, nie rosną już brody. Sam Derkacz uważał brody za irracjonalne; irytowało go też golenie, usunął więc taką konieczność. Chociaż nie u Yeti, rzecz jasna: dla niego już za późno.

Teraz wszyscy mówią jednocześnie.

? Yeti, o Yeti, my też możemy mieć pióra?

? Nie ? odpowiada.

? Dlaczego nie, dlaczego nie? ? śpiewa dwoje najmniejszych.

? Chwileczkę, spytam Derkacza. ? Wyciąga zegarek ku niebu, obraca go na przegubie, a następnie przykłada ucho do tarczy, jakby nasłuchiwał. Zafascynowane śledzą każdy jego ruch. ? Nie. Derkacz się nie zgadza. Nie będzie skrzydeł. Wynocha, szczyle.

? Szczyle? Szczyle? ? Spoglądają na siebie, a potem na niego. Popełnił błąd, powiedział coś, czego nie da się wytłumaczyć. Nie uważają szczania za nic zdrożnego. ? Co to znaczy szczyle?

? Odejdźcie!

Macha na nie prześcieradłem, więc się rozpraszają, biegną po plaży. Nadal nie wiedzą, czy się go bać, i do jakiego stopnia. Nic nie wiadomo o tym, żeby skrzywdził dziecko, ale nie do końca go rozumieją. Trudno przewidzieć, jak się zachowa.
(…)

Margaret Atwood „Oryks i Derkacz”
Tłumaczenie: Małgorzata Hesko-Kołodzińska
Wydawnictwo: Prószyński
Liczba stron: 424

Opis: Fascynująca wizja przyszłości. Śmiercionośna zaraza zgładziła ludzkość. Yeti usiłuje przetrwać w świecie, w którym być może jest ostatnim człowiekiem. Nie potrafi uwierzyć w śmierć swojego najlepszego przyjaciela Derkacza i ukochanej ich obu, pięknej Oryks. Dlaczego świat się rozpadł? Dlaczego przeżyły tylko zielonookie Dzieci Derkacza? W poszukiwaniu odpowiedzi wyrusza w wędrówkę przez bujny gąszcz, który porasta tereny wielkiego miasta, opustoszałego w wyniku prowadzonych przez potężne korporacje niebezpiecznych, niekontrolowanych eksperymentów z inżynierią genetyczną.

Tematy: , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek