Wielka Brytania szykuje się do Brexitu i rozprawy z emigrantami. Fragment nominowanej do Bookera powieści „Jesień” Ali Smith

5 września 2020

Wydawnictwo W.A.B. opublikowało pierwszą książkę z głośnego czterotomowego cyklu „Pory Roku” autorstwa cenionej szkockiej pisarki Ali Smith. „Jesień” to opowieść o 30-letniej Elisabeth Demand, która odwiedza w domu opieki swojego wiekowego przyjaciela, pana Glucka. Poznając historię ich przyjaźni, jesteśmy też świadkami aktualnych wydarzeń – w tym czasie Wielka Brytania głosuje za opuszczeniem Unii Europejskiej. Książka Ali Smith to medytacja nad światem, który trawiony jest podziałami. Autorka wskazuje na znaczenie sztuki i literatury jako środków komunikacji w momencie, gdy dialog między różnymi grupami społecznymi dobiega końca. „Jesień” została uznana za pierwszą „powieść po Brexicie” poruszającą kwestie, które wpłynęły na decyzję wyborców. Poniżej możecie przeczytać fragment książki, dzięki której autorka po raz czwarty w karierze znalazła się w finale Nagrody Bookera.

Matka Elisabeth jest w tym tygodniu w dużo lepszym humorze – dzięki Bogu. Odebrała e-mail z informacją, że dostała się do programu telewizyjnego Złota aukcja, którego uczestnicy, zwykli zjadacze chleba, stają w szranki z celebrytami i ekspertami: mając określoną kwotę do wydania, przetrząsają sklepy ze starociami i starają się wybrać przedmioty, które na aukcji uzyskają najwyższą cenę. Jest tak, jak gdyby u wrót życia jej matki zjawił się archanioł Gabriel, klęknął, skłonił głowę i oznajmił: w sklepie pełnym rupieci, gdzieś wśród tysięcy porzuconych, popsutych, niemodnych, zaśniedziałych, wielokrotnie zmieniających właścicieli, dawno utraconych i zapomnianych rzeczy kryje się coś o dużo większej wartości, niż ktokolwiek podejrzewa, a osobą, której powierzamy odnalezienie tego wśród odpadów czasu i historii, jesteś ty.

Elisabeth siedzi przy kuchennym stole, a matka puszcza jej stary odcinek Złotej aukcji, żeby pokazać, czego się będzie od niej oczekiwać. Tymczasem Elisabeth myśli o swojej podróży tutaj, a przede wszystkim o hiszpańskiej parze z kolejki na postoju taksówek przed dworcem.

Z bagażami u stóp wyglądali, jakby właśnie przyjechali na urlop. Ludzie w kolejce za nimi coś do nich krzyczeli. Co krzyczeli? Żeby wracali do domu.

To nie Europa – krzyczeli. – Wracajcie do Europy.

Ludzie stojący w kolejce przed Hiszpanami byli mili; próbowali zażegnać kryzys, pozwalając parze z Hiszpanii wziąć najbliższą taksówkę. Elisabeth jednakowoż wyczuła, że ten przelotny incydent jest tylko ułamkiem czegoś wulkanicznego.

Tym właśnie jest wstyd, myśli.

Tymczasem na ekranie wciąż jest późna wiosna i rupiecie z przeszłości są coś warte. Jest dużo ujęć, na których widać jadące samochody z wcześniejszych dziesięcioleci. Trzeba się często zatrzymywać na poboczu i martwić dymem dobywającym się spod masek starych automobili.

Elisabeth zastanawia się, co powiedzieć matce o Złotej aukcji.

Ciekawe, jaką starą limuzyną ty się będziesz rozbijać.

Nie będę, bo zwykli uczestnicy programu nie dostępują tego zaszczytu – odpowiada matka. – Tylko celebryci i eksperci. To oni nimi nadjeżdżają. My już jesteśmy na miejscu i na nich czekamy.

Dlaczego nie dadzą się wam przejechać? – pyta Elisabeth. – To oburzające.

Nie ma sensu poświęcać czasu antenowego ludziom, o których nikt nie słyszał, i pokazywać, jak wożą tyłki zabytkowymi autami – wyjaśnia matka.

Elisabeth zauważa, jak pięknie wygląda trybula leśna na poboczach wiejskich dróg w tym starym odcinku Złotej aukcji, który ogląda na VoD, nakręconym w Oxfordshire i Gloucestershire, jak twierdzi matka, w zeszłym roku. Trybula leśna dostojnie prezentuje swe trucicielskie wdzięki, gdy celebryci (Elisabeth nie ma pojęcia, kim są ani dlaczego są celebrytami) kręcą się po poboczu. Jedna z tych osób śpiewa popowe piosenki z lat siedemdziesiątych i opowiada, jak to kiedyś była właścicielem złotego datsuna. Druga gwiazda wspomina poufale czasy, kiedy statystowała w filmie Oliver!. Zabytkowe auta przemierzają Anglię, dymiąc; za ich oknami trybula jest wysoka, zroszona kroplami deszczu, silna, zielona. Pojawia się incydentalnie. Ta incydentalność jest – Elisabeth łapie się na tej myśli – głęboką deklaracją. Trybula leśna ma własny język, język, którego nikt z programu ani z twórców programu nie zna ani nie zauważa, że jest używany.

Elisabeth wyciąga telefon i robi notatkę. Może to zalążek przyszłego wykładu.

Potem uzmysławia sobie, że prawdopodobnie niedługo nie będzie miała ani pracy, ani okazji do wygłaszania wykładów.

Odkłada telefon rozświetlonym ekranem do blatu. Myśli o swoich studentach, którzy w tym tygodniu kończą studia, mając przed sobą te wszystkie kredyty do spłacenia i przyszłość w przeszłości.

Samochody w programie zatrzymują się przed magazynem gdzieś na prowincji. Dużo ujęć z wysiadaniem. W drzwiach magazynu celebryci i eksperci spotykają się z dwoma zwykłymi uczestnikami programu, którzy są ubrani w odpowiednio dobrane dresy, żeby pokazać, że są zwykłymi śmiertelnikami. Wszyscy ściskają sobie dłonie. A potem ruszają w różne strony na obchód magazynu – celebryci, eksperci i śmiertelnicy.

Jedna ze zwykłych uczestniczek programu kupuje za trzydzieści funtów starą kasę sklepową. Nie działa, ale jej białe i czerwone klawisze błyszczące na wybrzuszonej powierzchni przypominają jej, mówi, mundur dziadka, który w latach sześćdziesiątych pracował w kinie jako bileter. Szybkie przejście na gwiazdę, która dostrzegła kilka puszek na datki w kształcie małych figur naturalnych rozmiarów – psów i dzieci – stojących razem przy drzwiach magazynu jak gromadka wiejskich maluchów z przeszłości lub z jakiejś wizji science fiction, gdzie zderzają się ze sobą przeszłość i przyszłość. Kiedyś takie puszki stawiano przed sklepami, żeby można było wrzucać do nich drobne, wchodząc do sklepu lub wychodząc. Są tam: jaskraworóżowa dziewczynka z misiem, zaniedbany chłopiec pomalowany głównie na brązowo, trzymający w rękach coś, co wygląda jak stara skarpetka, jaskrawoczerwona dziewczynka ze słowem „dziękuję” wyrytym na piersi i z szyną na nodze, spaniel z dwoma szczeniakami, o błagalnym spojrzeniu szklanych oczek. Mają zawieszone na szyi małe puszki ze szparami na monety i dodatkowe otwory w głowach.

Ekspertka mocno się ożywia. Wyjaśnia przed kamerą, że ubrany na brązowo chłopiec puszka, z organizacji charytatywnej Barnardo’s, jest z całego zestawu najstarszy. Wskazuje, że typografia na podstawie, na której stoi chłopiec, pochodzi sprzed lat sześćdziesiątych minionego stulecia i że widniejący tam wierszyk – „Wrzuć Grosik, on Cię o Życie prosi” – jest sam w sobie reliktem dawno minionych czasów. Potem puszcza oczko do kamery, mówiąc, że gdyby to zależało od niej, wybrałaby mimo wszystko spaniele, bo na aukcjach przedmioty w kształcie psów zawsze się cieszą powodzeniem, a ubrany na brązowo chłopiec, chociaż jest zabytkiem, prawdopodobnie nie pójdzie za tyle, za ile powinien, chyba że byłaby to aukcja internetowa.

Nie mówią tylko – wtrąca matka – i może nie mówią, bo nie wiedzą, skąd się wzięły takie puszki, otóż na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku po dworcach kolejowych i innych miejscach chodziły żywe psy z takimi właśnie puszkami zawieszonymi na szyjach, żeby ludzie mogli wrzucać do nich drobne. Na cele charytatywne.

Aha – mówi Elisabeth.

Te psy puszki, jak ta tutaj, były wzorowane na prawdziwych stworzeniach – ciągnie matka. – Ale to jeszcze nie wszystko. Po śmierci tych zwierząt czasem oddawano je do wypchania, a potem trafiały na dworzec, tam, gdzie pracowały za życia. Więc szło się na dworzec, a tam siedział sobie Reks albo Maks, martwy, wypchany, ale wciąż z puszką na szyi. I stąd, jestem pewna, wzięły się te puszki na datki w kształcie psów.

Elisabeth jest lekko poruszona. Uprzytamnia sobie dlaczego: otóż lubi sobie wyobrażać, że jej matka nie ma o niczym większego pojęcia. Tymczasem zawodnicy na ekranie wysypują się przez drzwi podekscytowani zestawem kubków z nadrukowanymi zasadami polityki fiskalnej Abrahama Lincolna. Poza magazynem, na zielonych nieużytkach, za głowami prezenterów pojawia się motyl, mały biały grymaśnik przelatujący z kwiatu na kwiat.

I w zdumiewająco dobrym stanie – mówi gwiazda.

Hornsea, tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty czwarty – recytuje jej matka. – Marzenie kolekcjonera.

Połowa lat siedemdziesiątych, Yorkshire – mówi ekspert, który je kupił. – Na podstawie wyraźny stempel fabryczny Hornsea, seria z amerykańskimi prezydentami, znak orła. W Hornsea rozpoczęto produkcję w tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym, po wojnie, piętnaście lat temu wkroczył tam komornik, ale w latach siedemdziesiątych produkcja kwitła. Przede wszystkim rzadko widuje się siedem takich w komplecie. Marzenie kolekcjonera.

A nie mówiłam? – mówi matka. Tak, ale ty już oglądałaś ten odcinek. Toteż nic dziwnego, że wiesz, skąd pochodzą – stwierdza Elisabeth.

Wiem. Chodziło mi o to, że się uczę. Chodziło mi o to, że t e r a z wiem, czym są.

I powiedziałabym, że na aukcji najbardziej uważałabym na nie – mówi pierwsza ekspertka spoza kadru, gdy kamera pokazuje stare, obtłuczone puszki na datki, a jeden ze zwyczajnych uczestników programu potrząsa dziewczynką z szyną na nodze, by sprawdzić, czy wciąż są w niej monety.

Nie mogę już tego oglądać – oznajmia Elisabeth.

Dlaczego?

Wystarczy mi to, co obejrzałam. A obejrzałam całkiem sporo. Dziękuję. Super, że wystąpisz w tym programie.

Matka przysuwa sobie laptopa, żeby pokazać Elisabeth jedną z gwiazd, z którą będzie występować w tym samym odcinku.

Na ekranie wyświetla się zdjęcie kobiety w wieku sześćdziesięciu kilku lat. Jej matka wymachuje laptopem.

Patrz! – woła. – Niesamowite, co?

Nie mam zielonego pojęcia, kto to jest – stwierdza Elisabeth.

No przecież to J o h n n i e! Z Dzieciaków z budki!

Kobieta po sześćdziesiątce najwyraźniej występowała w telewizji, gdy matka Elisabeth była dzieckiem.

Po prostu nie mogę w to uwierzyć – ekscytuje się matka. – Nie wierzę, że osobiście poznam Johnnie. Gdyby tylko żyła twoja babcia. Szkoda, że nie mogę jej o tym powiedzieć. Szkoda, że nie mogę o tym powiedzieć dziesięcioletniej sobie. Moje dziesięcioletnie ja padłoby z wrażenia. I nie tylko ją poznam. Wystąpię z nią w programie. Z Johnnie.

Matka odwraca do Elisabeth laptopa z filmem na YouTubie.

Widzisz? – mówi.

Dziewczyna w wieku około czternastu lat w kraciastej koszuli i z włosami związanymi w kucyk tańczy układ w studiu telewizyjnym upodobnionym do londyńskiej ulicy i tancerz, który jej partneruje, przebrany jest za budkę telefoniczną, więc wygląda to dosłownie tak, jakby z dziewczyną tańczyła budka telefoniczna. Budka porusza się dosyć sztywno jak na tancerza i dziewczyna też się usztywniła, dostosowując kroki do ruchów partnera. Dziewczyna jest wesoła, ciepła, sympatyczna, a przebrany tancerz dość udanie odgrywa rolę tańczącej budki. Na ulicy zamiera ruch i wszyscy przyglądają się tańczącym. Po chwili przez otwarte drzwi budki wysuwa się jak zaczarowany wąż słuchawka na kablu, dziewczyna bierze ją do ręki, przykłada do ucha i taniec się kończy, gdy wypowiada słowo „halo”.

Ja nawet pamiętam, jak oglądałam ten odcinek – mówi matka Elisabeth. – W naszym salonie. Kiedy byłam mała.

Rety – rzuca Elisabeth.

Matka zaczyna oglądać od początku. Elisabeth prześlizguje się wzrokiem po stronie gazety w telefonie, żeby być na bieżąco z olbrzymimi jak zwykle zmianami, które dokonały się w ciągu ostatniej półgodziny. Klika w artykuł z nagłówkiem „Spójrz mi w oczy: głosuj za odejściem”. Organizatorzy kampanii popierającej brexit konsultują się z telewizyjnym hipnotyzerem. Elisabeth przewija i przegląda ekran. Moc wpływu. Mogę cię uszczęśliwić. Hipnotyczna opaska na żołądek. Pomoc w projektowaniu reklam do mediów społecznościowych. Niepokoisz się? Martwisz? Czy to nie czas? Oglądanie telewizyjnych relacji równie hipnotyczne. Fakty nie działają. Połącz się z ludźmi na poziomie emocjonalnym. Trump. Jej matka po raz kolejny odtwarza czterdziestoletni układ choreograficzny; znów rozbrzmiewa wesoła muzyczka.

Elisabeth wyłącza telefon i idzie do przedpokoju po płaszcz.

Wychodzę na trochę – informuje.

Matka, nie odklejając wzroku od ekranu, kiwa głową i macha ręką. Oczy jej błyszczą: prawdopodobnie od łez.

Śliczna pogoda dzisiaj.

Elisabeth przechodzi przez miasteczko, zastanawiając się, czy te puszki na datki w kształcie dzieci, skoro psy były wzorowane na prawdziwych zwierzętach, też wzorowano na prawdziwych żebrakach, tych małych nędzarzach z szynami na nogach i puszkami na szyjach. Ciekawe, czy kiedykolwiek rozważano pomysł, żeby wypchać prawdziwe dzieci i ustawić je na dworcach.

Gdy mija dom, na którym wciąż widnieje WRACAJCIE i DO DOMU, zauważa, że ktoś jaskrawymi kolorami dodał JESTEŚMY JUŻ W DOMU DZIĘKUJEMY i domalował obok drzewo, a pod nim rządek czerwonych kwiatów. Na chodniku przed domem leży mnóstwo kwiatów, prawdziwych, w folii i papierze, więc wygląda to trochę tak, jakby niedawno wydarzył się tu jakiś wypadek.

Robi zdjęcie namalowanego drzewa i kwiatów. Potem przechodzi przez boisko i trafia na pola za miasteczkiem, myśląc o trybuli leśnej, o namalowanych kwiatach. Przypomina się jej obraz Pauline Boty, ten pod tytułem Pozdrowienia dla Jean-Paula Belmonda. Może jest tu zalążek wykładu, niezależnie od tego, czy będzie miała pracę, coś o wykorzystaniu koloru jako języka, naturalne a estetyczne użycie koloru, dzika radosna barwność na fasadzie domu w smutnych czasach a efekt obrazu takiego jak ten namalowany przez Boty, gdzie dwuwymiarowy obiekt jest zwieńczony zmysłowym kolorem, otoczony odcieniami oranżu, zieleni i czerwieni tak czystymi, jak gdyby trafiły na płótno prosto z tubki, i nie tylko kolorem, ale i hipotetycznymi płatkami, przywodzącą na myśl waginę różaną formacją na kapeluszu nad wizerunkiem Belmonda, jak gdyby napierała na niego spektakularnie i jednocześnie w podobny sposób wynosiła go do góry.

Trybula leśna. Namalowane kwiaty. Czyste nierozcieńczone czerwienie Boty w przeobrażonym wizerunku. Gdyby połączyć to wszystko, co się otrzyma? Coś pożytecznego?

Przystaje, żeby zrobić notatkę w telefonie: zapamiętanie i obecność, zapisuje.

Po raz pierwszy od dłuższego czasu czuje się sobą.

spokój w zetknięciu z energią/
sztuczność z naturalnością/
energia elektryczna/
żywe srebro/

Podnosi wzrok. Zauważa, że dzielą ją tylko metry od ogrodzenia wokół terenu publicznego, przewody pod napięciem.

Ogrodzenie podwoiło się, odkąd je ostatnio widziała. Jeśli jej wzrok nie myli, nie jest to jedno ogrodzenie, lecz dwa równoległe.

Rzeczywiście: za pierwszą warstwą siatki i za starannie wyrównanym terenem pomiędzy nimi, jakieś trzy metry dalej, wznosi się druga identyczna siatka zabezpieczona u góry takim samym odrażająco banalnym drutem kolczastym. To drugie ogrodzenie również jest podłączone do prądu i gdy Elisabeth idzie wzdłuż obydwu, wrażenie jest lekko epileptyczne, gdy druciane romby siatki migają tuż obok.

Robi zdjęcie telefonem. Potem pstryka kilka fotek chwastom odrastającym we wzruszonej glebie wokół jednego z metalowych słupków. Rozgląda się. Powrót chwastów i kwiatów następuje wszędzie.

Pokonuje wzdłuż ogrodzenia jeszcze prawie kilometr, gdy dogania ją czarny SUV toczący się po płaskiej przestrzeni między dwiema warstwami siatki. Mija ją i zatrzymuje się. Milknie silnik. Gdy Elisabeth zrównuje się z samochodem, w oknie opuszcza się szyba. Wychyla się mężczyzna. Elisabeth pozdrawia go skinieniem głowy.

Piękny dzień – mówi.

Tu nie można spacerować – oznajmia mężczyzna.

Właśnie że można.

Znowu posyła mu skinienie i uśmiecha się. Nie zatrzymuje się. Słyszy za sobą, że samochód rusza. Dojechawszy do niej, kierowca nie wyłącza silnika, jedzie w tym samym tempie, w jakim porusza się ona. Wystawia głowę przez okno.

To teren prywatny – informuje.

Nie – rzuca Elisabeth. – To teren publiczny. Teren publiczny, jak sama nazwa wskazuje, nie jest prywatny.

Przystaje. Pojazd z rozpędu jedzie dalej. Kierowca wrzuca wsteczny.

Proszę zawrócić do szosy – woła przez okno, cofając. – Gdzie pani auto? Musi pani wrócić tam, gdzie pani zaparkowała.

Nie mogę – oświadcza Elisabeth.

Dlaczego? – pyta kierowca.

Nie mam samochodu – odpowiada Elisabeth.

Znów zaczyna iść. Kierowca zwiększa obroty silnika i wyprzedza ją. Kilka metrów przed nią zatrzymuje się, wyłącza silnik i otwiera drzwi. Staje obok pojazdu, gdy Elisabeth zbliża się do niego.

Łamie pani przepisy – mówi.

Jakie? – pyta Elisabeth. – I czego według pana się dopuściłam? Bo z mojej perspektywy to pan wygląda jak w więzieniu.

Mężczyzna odpina kieszeń na piersi i wyjmuje telefon. Podnosi go, jakby chciał jej zrobić zdjęcie lub zacząć ją filmować. Elisabeth wskazuje kamery na słupkach ogrodzenia.

Nie macie już dość materiału? – pyta.

Jeśli natychmiast nie opuści pani tego terenu, zostanie pani siłą usunięta przez ochronę.

A p a n nie z ochrony? – dziwi się Elisabeth.

Wskazuje na logo na kieszeni, z której wyciągnął telefon. Z napisem SA4A.

Czy to ma się kojarzyć z szafą, czy z sofą? – drwi Elisabeth.

Pracownik SA4A zaczyna coś pisać w telefonie. To jest trzecie ostrzeżenie. Ostrzegam panią po raz ostatni, że jeśli natychmiast pani stąd nie odejdzie, podjęte zostaną odpowiednie kroki. To jest nielegalne wtargnięcie na teren prywatny.

W przeciwieństwie do legalnego wtargnięcia? – ironizuje Elisabeth.

…gdziekolwiek wokół obiektu następnym razem, gdy będę tędy przejeżdżał…

Jakiego obiektu? – pyta Elisabeth.

Spogląda na ogrodzony obszar i widzi tylko łąkę. Nie ma ludzi. Nie ma budynków. Jest tylko ogrodzenie, a za nim łąka.

…prowadzić do skierowania przeciwko pani zarzutów – kontynuuje mężczyzna – co może się wiązać z przymusowym zatrzymaniem i pobraniem danych osobowych oraz próbek DNA.

Więzienie dla drzew. Więzienie dla kolcolistu, dla much, dla bielinków kapustników, dla modraszków malczyków. Izba zatrzymań dla ostrygojadów.

Właściwie po co jest to ogrodzenie? – chce wiedzieć Elisabeth. – Czy nie wolno panu mi tego zdradzić?

Mężczyzna wbija w nią martwe spojrzenie. Wystukuje coś w telefonie, po czym wyciąga go przed siebie, żeby ją sfotografować. Elisabeth uśmiecha się przyjaźnie jak wtedy, gdy ktoś nam robi zdjęcie. Potem odwraca się i znowu zaczyna iść wzdłuż ogrodzenia. Słyszy, jak mężczyzna do kogoś dzwoni i coś mówi, a potem wsiada do samochodu i cofa się między siatkami. Słyszy, jak odjeżdża w przeciwnym kierunku.

Pokrzywy nic nie mówią. Nasiona w kłoskach traw nic nie mówią. Białe kwiatki na czubkach łodyg, nie wie, jak się nazywają, na swój świeży sposób nic nie mówią.

Jaskry nic nie mówią wesoło. Kolcolist nic nie mówi niespodziewanie, jasnożółte nic, gładkie, miękkie, delikatne na tle niemego zielonego nic jego kolców.
(…)

Ali Smith „Jesień”
tłumaczenie: Jerzy Kozłowski
wydawnictwo: W.A.B.
ilość stron: 304

Opis: Ponad stuletni Daniel Gluck mieszka w domu spokojnej starości. Trzydziestoletnia Elisabeth Demand, która w dzieciństwie wbrew woli swej matki zaprzyjaźniła się z mieszkającym wówczas po sąsiedzku Danielem, teraz czuwa przy łóżku śpiącego starca, rozmyślając o ich dziwnej relacji, która ukształtowała ją na całe życie. Daniel we śnie przeżywa własne wspomnienia, a w tle tych dwóch pełnych wymownych detali reminiscencji Wielka Brytania szykuje się do Brexitu i rozprawy z emigrantami. To pierwsza i od razu niezwykle znacząca powieść, która mierzy się z nową rzeczywistością społeczną Wielkiej Brytanii i reszty Europy.

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek