Węgierski marzyciel żeglujący po czasoprzestrzeni. Przeczytaj przedpremierowo fragment książki „Wszystkie kobiety Sindbada” Gyuli Krúdyego
17 marca Państwowy Instytut Wydawniczy opublikuje kolejny przekład próz węgierskiego pisarza Gyuli Krúdyego pt. „Wszystkie kobiety Sindbada”. Tytułowy Sindbad to alter ego autora stworzone w 1911 roku. Bohater jest melancholijnym, pogrążonym w marzeniach żeglarzem, który przemierzał niezwykłą czasoprzestrzeń o cechach schyłkowej monarchii austro-węgierskiej. Kobiety są sensem jego istnienia – marzeniem, pragnieniem i nieskończoną opowieścią, w której każda z nich odgrywała wyjątkową rolę, co trafnie zostało ujęte w posłowiu Elżbiety Cygielskiej: „Sindbad pogardził polityką, był bowiem przekonany, że pisarz, którego zadaniem jest przekazanie narodowi samych tylko najszlachetniejszych uczuć i najważniejszych prawd, powinien zawsze mówić o rzeczach wiecznych: o jesieni, o honorze, o fatum albo o kobietach, które – zepsute czy nabożnie czyste ’ trzymają jednak w ramionach sens życia”. I Gyula Krúdy pisze o kobietach. Łącznie powstało około stu opowiadań sindbadowskich. Tom zapowiadany przez PIW stanowi obszerny wybór z tego dorobku dokonany przez tłumaczki Annę Górecką i Elżbietę Cygielską.
Gyula Krúdy jest jednym z najlepszych węgierskich modernistów tworzących na przełomie XIX i XX wieku. W swoich utworach splatał rzeczywistość z oniryzmem, budując nostalgiczny, słodko-gorzki obraz odchodzącej epoki. Stały bywalec kawiarni, spelunek i domów schadzek; uczestnik pojedynków, beneficjent romansów. Własne przeżycia mieszał z fikcją literacką, malując liryczny portret Budapesztu, który, jego zdaniem, odszedł raz na zawsze po wybuchu I wojny światowej. Polskim czytelnikom znany jest już z „Miasta uśpionych kobiet” oraz zbioru opowiadań węgierskich modernistów o tytule „Halandża”.
Poniżej możecie przeczytać przedpremierowo fragment „Wszystkich kobiet Sindbada”.
Sindbad czuł się jednak nieco rozczarowany, że przewodnik pielgrzymki chce go oddać w ręce karczmarki, prowadzi go do rzekomej mistrzyni gulaszu, a takie przyglądają się zębom i klatce piersiowej, zanim zaczną w kuchni swoje czary-mary… Trzeba wszak przyznać, że tutejsza karczmarka naprawdę znała się na rzeczy, zrobiła taki sos do wołowego gulaszu, że Sindbad zaczął błogosławić piekarzy potrafiących upiec wielki rumiany bochen chleba. Nawiasem mówiąc, karczmarka okazała się krzepką, szeroką w biodrach kobietą, która i chorego potrafi sama w łóżku obrócić. Minę miała kwaśną jak kiszony ogórek, ale w oczach bardzo obiecujący błysk, który sugerował, że tu nocą bosa zjawa w samej koszuli krąży po domu i poprawia gościom pierzyny wzdęte od snu. Sindbad skłaniał się już ku temu, by za namową przewodnika przekonać się, czy w gościnnym pokoju zajazdu też będą go dręczyć zjawy i dzikie, upiorne, zalatujące trumną sny, ale syn Sindbada nie dopuścił do tego.
– W końcu ojciec przyjechał tu po to – powiedział ten trzeźwo myślący młody człowiek – żeby się wyleczyć za pomocą takich czy innych szamańskich sposobów. Karczmarek było już dość, one tylko popsuły ojcu zdrowie. Chyba ojciec nie zamierza dokonać żywota w tej przydrożnej czardzie? Ojciec potrzebuje spokoju i wygód, zamiast przez pół nocy czekać, aż żandarm opuści czardę, a zjawa naciśnie klamkę do pokoju gościnnego.
Sindbad pokręcił głową.
– A gdyby jednak było mi pisane zostać na stare lata karczmarzem w tym świętym miejscu? To miałbyś coś przeciw temu?
– Niech tata nie kombinuje – odparł syn Sindbada. – Ta kobieta ma na pewno różnych znajomków, którym byłoby nie w smak, że jakiś starzec wyleguje się u niej do woli, podczas gdy im wolno co najwyżej wystawać pod okapem. Chce tata dostać kosę pod żebro?
Przewodnik jako człowiek żyjący po bożemu nie mógł umawiać się z owdowiałą karczmarką w innych celach niż ten, że będzie jej przyprowadzał gości, by się u niej stołowali, nie wtrącał się więc do sprzeczki ojca z synem. Zamyślony przewracał niebieskimi oczami, czekając, aż spór dobiegnie końca. Postawna wdowa stała zaś w drzwiach kuchni wyzywająco podparta pod boki i rzucała na starego Sindbada powłóczyste znaczące spojrzenia, jakby był co najmniej starostą albo zamożnym handlarzem win.
– Jak ojciec nie zostawi w spokoju tej grubej baby, to powiem księżom! – zagroził syn. – Skoro już za wszelką cenę chce się ojciec żenić, to niech weźmie jakąś porządną, cnotliwą wiejską kobietę.
– Do diabła! – wykrzyknął Sindbad. – Nieomal stoję nad grobem, a ty ośmielasz się dawać mi rady w damskich sprawach. – I już ruszał w kierunku spoglądającego nań z triumfem białego fartucha.
Wtedy w przewodniku obudziło się poczucie misji.
– Cała pielgrzymka pójdzie na marne – powiedział. – Musisz, synu, spać pod gołym niebem, jeśli chcesz, by diabły cię nie dopadły.
– Diabły – wymamrotał pod nosem Sindbad, gdy już wreszcie przestał słyszeć za plecami szelest heblowin niesiony nocnym wiatrem i szedł wolno gościńcem w stronę klasztoru, odprowadzany przez syna i przewodnika. – Czy diabły w ogóle istnieją?
– Ma się rozumieć, że istnieją – zapewnił przewodnik. – Ale tutaj nie odważą się przyjść za nami.
Letnia noc, a w jej objęciach pątniczki, które w swych prostych snach zamieniły się w krzewy, krzaki i sięgające ziemi listowie wierzb. Przewodnik jak stary gajowy prowadził Sindbada między śpiącymi kobietami, które oblegały brzeg fosy, cieniste miejsca pod drzewami, co zdawały się mieć kapelusze naciągnięte na oczy, zarośla tworzące miłe gniazdka, wilgotne od potu prześcieradło łąki. Gwiazdy patrzyły na pątniczki przez liście drzew i wybierały te, którym chciały zesłać szczęśliwy, spokojny sen. Niczym drżące westchnienie przemknął nietoperz, jakby się zrodził tej nocy z czyjejś bolesnej przeszłości. Gdzieś na baszcie pohukiwała sowa, nie pozwalając spać nieszczęśnikom, którzy nigdy nie potrafią z przedsionka snu dotrzeć dalej, do ostatniej, najpiękniej zdobionej komnaty… Zawsze tylko widzą, jak w drzwiach do niego zjawiają się wąsaci gońcy w uniformach, a tam czekają już gotowe na wielkie pranie balie, dzieże i garnki, jakby miało się w nich wyprać całe ich życie.
Jedna z kobiet leżała na brzegu fosy jak przykryty serwetą, rosnący na drożdżach bochen chleba, który czeka, aż na szybie okiennej zacznie bzyczeć poranna mucha… Inna była wygięta we śnie jak rogal czy sierp księżyca, jej talia przypominała smakowity kołacz, który kusi wędrowca, by po raz pierwszy popełnił kradzież. Trzecia, staruszka, leżała pod krzakiem i nawet w tę parną letnią noc oddychała zamglonym zimowym zmierzchem, kiedy to łodyga słonecznika rzucona na ognisko wydziela ciężki, duszący zapach. Czwarta płożyła się na trawie jak szerokolistne zielsko, pod którym kryją się jaszczurki, chrabąszcze i żaby. Piąta była jak krzew róży ukryty pod ziemią przez troskliwego ogrodnika z obawy przed mrozem, a śniła sny, których on nigdy nikomu nie wyjawi. Szósta, śpiąc, przypominała pusty worek, w którym został tylko ślad zapachu. Siódma otworzyła usta, jakby się jej śniło dzieciństwo, gdy za nauczycielką musiała powtarzać głoskę A. Ósma zacisnęła łydki, jakby się bała, że podczas snu wśliźnie się w nią mysz albo żaba. Dziewiąta chrapała tak, jak w zimową noc chrapie człowiek, któremu się wydaje, że ktoś dobija się do drzwi, biegnie więc, by otworzyć, i stwierdza, że obudziło go własne chrapanie. Dziesiątej udało się wreszcie chwycić za ogon diabła, który przybrał postać pokrzywy. Tę właśnie przewodnik obudził paroma szturchnięciami. Była to stara kobieta. Spojrzała w górę ze złością, jakby czarci brat wtargnął w jej sen akurat w chwili, gdy miała skończyć ze złym: urżnąć mu łeb jak kurczakowi.
– Posłuchaj – powiedział przewodnik – to ten pan, który nie może spać, ukołyszcie go, każda dostanie po dwa forinty.
Spojrzenie kobiety wróciło z zaświatów, siedząc w kucki, uniosła się lekko jak sroka gotowa odfrunąć i wysunęła spod lichej spódnicy nogi, których chyba nikt dotąd nie oglądał.
– Połóżcie się, panie – powiedziała głosem wciąż jeszcze dochodzącym z krainy snu. – A niebawem zaśniecie.
Sindbad posłuchał bez namysłu. Położył się na ziemi i błogo przeciągnął. Kobieta zmierzyła wzrokiem leżącego mężczyznę.
– Niech pan od razu da te dwa forinty.
Sindbad wręczył staruszce dziesięcioforintową monetę, na co ta osobliwie, niemal nie wstając, okucała, obleciała jak owad krążący od rośliny do rośliny śpiące wokół kobiety. Co im powiedziała? Tego mężczyzna i tak by nigdy nie pojął. Pewne jest tylko, że te zaczęły się ruszać, siadać, wyciągnięte nogi zginały, podkurczone prostowały, drapały się, ziewały, mruczały i zbliżały się do Sindbada, który z zapartym tchem śledził je, na wszelki wypadek udając sen.
Najpierw po jego prawej stronie położyła się kobieta, która we śnie musiała być dojrzałą tarczą słonecznika zazdrośnie strzegącą przed szpakami swych wonnych olejków… Głęboko westchnęła i znów zapadła w sen zagrzebana w spódnicach. Tymczasem z lewej strony przycisnęła do jego łydki bosą stopę jakaś młódka; Sindbad stwierdził tylko, że dziewczyna ma równie dziwną posturę co grube wróble mieszkające pod okapami krytych trzciną młynów, gdzie konie chodzą w jarzmie. Potem rozmaite stare kobiety zaczęły się zbliżać ku niemu tak podstępnie, jakby wśród nocy ruszyły na niego krzewy pokrzyw. Rozłożyły się wokół Sindbada na trawie niczym ciepłe, wyjedzone przez mole bekiesze. Pięć kobiet i postaci, które mniej czy bardziej kobiety przypominały, obsiadło leżącego Sindbada. Na pewno dałyby radę spuścić manto śpiącemu mężczyźnie, gdyby przyszło mu na myśl coś nieprzystojnego. Ale Sindbadowi nic takiego w głowie nie postało. Patrzył na swoją staruszkę, która siedząc w kucki i obejmując rękami kolana, zaczęła mamrotać coś monotonnym szeptem, a wtedy kilka leżących w półśnie kobiet głęboko jęknęło, głęboko westchnęło… Stara pątniczka snuła pod murami klasztoru opowieść, Sindbad zaś z powagą patrzył w gwiazdy. Wreszcie zamknął oczy i próbował sobie przypomnieć, od której z dawnych znajomych słyszał tę historię. Pątniczka opowiadała o diabłach, które nocną porą chodzą po świecie.
(…)
Gyula Krúdy „Wszystkie kobiety Sindbada”
Tłumaczenie: Elżbieta Cygielska, Anna Górecka
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Liczba stron:
Opis: Gyula Krúdy (1878-1933) to wciąż żywa legenda węgierskiej literatury. Powieściopisarz, nowelista, publicysta, który zostawił po sobie kilkadziesiąt tomów zróżnicowanej pod względem tematycznym, lecz wyjątkowo spójnej, jeśli chodzi o styl, prozy. Krúdy stworzył swoje alter ego, publikując w roku 1911 pierwsze opowiadania sindbadowskie. Napisał ich około stu; niniejszy tom stanowi obszerny wybór z tego dorobku. Przez całe życie snuł historię melancholijnego, pogrążonego w marzeniach Węgra, którym był jego Sindbad, żeglujący po osobliwej czasoprzestrzeni, noszącej cechy schyłkowej c.k. monarchii.
Węgierskiego Sindbada poznajemy w momencie, gdy już przemierzył świat, lecz nie urzekły go egzotyczne krainy, bo – „gdy pływał po najpiękniejszych morzach, mając nad głową najciemniejsze chmury i najczerwieńsze żagle, nie widział nic oprócz kąpiącej się przy brzegu córki rybaka”. I właśnie tę córkę rybaka postanawia po latach odwiedzić; ją, a może wszystkie „sto siedem kobiet”, które – jak mniema czy raczej tylko się łudzi – tchną w niego nowe życie. Pierwsza podróż wiedzie Sindbada do fertycznej Anny, szarookiej i skłonnej do śmiechu. Podróż druga do ciemnowłosej, lekko zezującej Irmy. Trzecia prowadzi do niewinnej Lenke. Czwarta do Amalii o włosach barwy kasztanów…
Sindbad gonił za chimerą. „Lubił wszystko, co było kłamstwem, iluzją, zmyśleniem, fabułą – gdybyż tak choć raz mógł w różowym trykocie pohuśtać się na trapezie! – być organistą w książęcym pałacu czy spowiednikiem w jezuickim kościele! Wziętym ginekologiem w Peszcie lub młodym nauczycielem na żeńskiej pensji! Nocną lampką w Sacré Coeur czy inicjałem w tekście modlitwy, którą kobiety odmawiają w intencji ukochanych, u franciszkanów. Szybą, przez która przesyła się pocałunki, świętym obrazkiem pod poduszką, jedwabną wstążką u gorsetu i zakazanym poetą, którego wiersze kobiety czytują ukradkiem” – czytamy w książce.
fot. Wikimedia Commons
Kategoria: fragmenty książek