W okopach I wojny światowej. Przeczytaj fragment nominowanej do Bookera powieści „Tak daleko od domu” Sebastiana Barry’ego
Po wydaniu powieści „Tysiąc księżyców” i „Czas starego Boga” oficyna ArtRage kontynuuje przybliżanie nam prozy irlandzkiego pisarza Sebastiana Barry’ego. „Tak daleko od domu” to opowieść o młodym mężczyźnie, który w czasie I wojny światowej zgłasza się na ochotnika do walki przeciwko Niemcom w szeregach Królewskiego Pułku Fizylierów Dublińskich. Tymczasem w jego rodzimym Dublinie narastają inne napięcia, które przerodzą się w Powstanie wielkanocne. Premiera książki zapowiedziana jest na 31 marca, a poniżej możecie przeczytać jej fragment.
Niedługo potem i tak wrócili na front, zniechęceni – a zniechęceni dlatego, że przejęli ze dwadzieścia jardów okopów, gdzie dotąd siedzieli jacyś smętni Francuzi, trzeba zaś powiedzieć, że ci to mieli dziwne wyobrażenie tego, jak powinien wyglądać porządny okop. Przynajmniej dali im tu jednak porządne szpadle i regulaminowe wojskowe szczotki druciane do zdzierania gliny, która przywierała do butów niczym grudy toffi.
Głupotą było zanadto hałasować w okopie. W tym rejonie od linii wroga dzieliło ich komfortowe trzysta jardów, więc nie było sensu budzić ich tam, przypominać, że mają pewne obowiązki. Łopata Williego Dunne’a cichutko ścinała nierówne ściany wykopu. Urobek wyrzucało się wygodnie za siebie, dla ulepszenia zaplecza, wału spiętrzonej ziemi chroniącego przed niespodzianym ostrzałem z tyłu. Część ziemi szła też do worków, które układało się od czoła w solidne przedpiersie. Na dole robili ławeczkę strzelecką, żeby człowiek mógł sobie na niej stanąć i w miarę sensownie prażyć w ziemię niczyją czy też, w najgorszym przypadku, czekać przy drabinie, aż przyjdzie rozkaz do ataku.
Zaraz po prawej mieli Algierczyków. Ci przez większość dnia śpiewali piękne obce pieśni, a nocą Willie słuchał, jak wciąż gadają i się śmieją, jakby wiecznie czymś podekscytowani.
Nie minęło dużo czasu, a okop zaczął wyglądać całkiem znośnie.
– No, i tak, kurwa, lepiej – oznajmił nabożnie szef kompanii.
***
Więc porobili to wszystko, a potem siedzieli w tym ulepszonym okopie, durniejąc jak bokserzy na starość. Nieszczęsny ludzki umysł płata różnie figle, bywało, że człowiek potrafił zapomnieć, jak się nazywa i po co w ogóle tu jest, a przecież jeszcze trzeba było zdzierżyć nieustającą gadaninę armat. Nierzadko zdarzało się Williemu zapomnieć, który to dzień tygodnia.
A potem przyszedł inny dzień. Wszyscy popili sobie herbaty, było też mnóstwo pierdzenia po grubej żółtej fasoli, którą doniesiono im gdzieś koło południa. Jak zwykle po jedzeniu, zaczęli popatrywać po sobie z myślą, że to całe St. Julian to nawet nie najgorsze miejsce, w którym przyszło im tkwić. Takie złudzenie zesłane przez pełne żołądki.
W wysokich trawach od rana szeleścił wietrzyk. Wszędzie rosły takie żółto kwitnące rośliny, każda z setką drobnych kwiatuszków. Gąsienice je uwielbiały. Były tu miliony gąsienic, w tym samym odcieniu żółci co te kwiatki. Cały żółty świat.
Kapitan Pasley siedział w swojej nowej ziemiance i wypełniał formularze. Trzeba się było rozliczyć z każdej jednej rzeczy, którą dostali i która od nich wychodziła. Z rzeczy i ciał. Kapitan Pasley musiał też oczywiście czytać wszystkie listy, które słali do domu, więc je czytał, psiakość, słowo po słowie. Czasem przy lekturze miał wrażenie, że to przecież może serce pęknąć – niektóre z tych żołnierskich listów miały w sobie okropny smutek. A oni nawet nie chcieli pisać na smutno, przez co ich starania, by brzmieć mężnie i radośnie, były podbarwione melancholią. Jednak trzeba było to zadanie wykonać. Niektórzy pisali te listy urzędowo, jak jakiś biskup, inni próbowali opisać to, co im chodziło po głowach, jak ten młody Willie Dunne. Ot, ciekawostka.
Żółtą chmurę jako pierwszy zauważył Christy Moran, bo stał na ławce strzeleckiej z tym swoim nieporęcznym lusterkowym wihajstrem, rozglądając się po cichej ziemi niczyjej. Wietrzyk wzmógł się nieco, targał kosmykami zapuszczonych włosów, wystającymi tu i tam spod czapki sierżanta. Nie był to już zatem wietrzyk, lecz wiatr, dął z całą siłą w czapkę Christy’ego Morana i jego lusterko, ale to nie było nic wyjątkowego.
Wyjątkowa była za to ta dziwna, zabarwiona żółcią chmura, która pojawiła się nagle i znikąd, jak mgła na morzu. Ale tak naprawdę to wcale nie jak mgła: Moran wiedział, psiakrew, jak wygląda mgła, Boże drogi, przecież się urodził i wychował nad morzem, w jebanym Kingstown. Przez parę sekund obserwował ją w lusterku, wytężając oczy, wytężając mózg, żeby to pojąć. Była może czwarta po południu, spokojnie jak nie wiadomo co. Nawet armaty teraz ucichły. Gąsienice roiły się na żółtych kwiatkach.
***
A tam, gdzie przeszła ta chmura, umierała trawa. Choć może tak się tylko sierżantowi wydawało: na chwilę opuścił lusterko, przetarł szybkę względnie czystym rękawem. I hyc je do góry. Chmura nie wyglądała na zbyt grubą, ale rozpościerała się szeroko jak okiem sięgnąć. Christy Moran nie miał już teraz wątpliwości, że widzi w tym żółtym dymie poruszające się sylwetki. To pewnie jakiś sposób maskowania natarcia, pomyślał sobie, jakiś nowy patent na prowadzenie wojny.
– A byś tak ściągnął kapitana – zawołał do O’Hary. – Dobra, chłopcy, przygotować mi się. Dawajcie tu z karabinami. Cekaem, dajcie ognia tam w tę cholerną chmurę.
Więc obsługa kaemu skoczyła do vickersa, jak zawsze do podawania taśmy Joe McNulty i Joe Kielty, ludzie z Mayo i do tego kuzyni, jak się przyznali, zgłosili się do wojska wbrew woli swoich ojców, i kule sypnęły się z terkotem, chłodnicowy dolewał wody, żeby się lufa nie przegrzewała, celowniczy klęczał sztywno, spodziewając się, że w każdej chwili mogą odstrzelić mu dekiel.
Bardzo dziwne jednak było to natarcie. Kapitan Pasley wyszedł z ziemianki, stanął zadumany obok Christy’ego Morana, który dał sobie spokój z lusterkiem i wspinał się na palce na ławeczce strzeleckiej, taki był zdezorientowany.
– Co my tu mamy, sierżancie? – zapytał kapitan Pasley.
– Choćby mi łeb mieli urwać, nie mam pojęcia – odparł Christy Moran. – Nic, tylko ta jebitna chmura może z pięćdziesiąt jardów od nas, wiatr ją pcha w naszą stronę. Ale na mgłę mi to nie wygląda.
– Może to dym z jakichś ogni, co je palą szwaby.
– Możliwe.
– Widzieliście, żeby w tym podchodzili?
– Tak mi się wydawało, panie kapitanie. Ale chyba jednak nikogo w tym nie ma. Żadnych krzyków, żadnych jęków. Cicho jak w żłobku, kiedy wszystkie bobasy posnęły.
– Dziękuję za raport, sierżancie. Kompania, przerwać ogień.
Algierczycy po prawej byli nieco bardziej wysunięci, tam okop lekkim łukiem biegł naprzód. Teraz już wszyscy Irlandczycy stali na ławeczce strzeleckiej, na całej długości odcinka, chyba z tysiąc pięćset chłopa odsłaniających twarze przed tą nieznaną anomalią pogodową, czy co to tam było. Zadzwoniono do dowódcy, poinformowano go o zdarzeniu, ale nie przyszedł mu do głowy żaden spójny rozkaz, który mógłby wydać – zalecił tylko czujność i żeby strzelać do każdego, kto próbowałby się podkraść.
Nie było żadnej nawały ostrzegawczej, ten gęsty dym nie wyglądał szczególnie groźnie. Na swój sposób był wręcz piękny, żółć jakby się w nim kotłowała, zapadała się w każdy lej na swojej drodze, a potem wynurzała, by sunąć wraz z główną masą oparu. Za ich plecami wciąż śpiewały ptaki, ale te, które dotąd odzywały się z przedpola, zamilkły. Kapitan Pasley zdjął czapkę, podrapał się po łysiejącym ciemieniu, założył ją z powrotem.
– Nie mam pojęcia – mruknął. – Jak mgła w Londynie, tylko gęstsza.
Gruby wąż rolującej się żółci sięgnął przedpiersi odcinka Algierczyków daleko po ich prawej i nagle doleciały stamtąd dziwne dźwięki. Żołnierze kłębili się tam chaotycznie, jakby rzucili się na nich niewidzialni napastnicy i dźgali bagnetami bez pohamowania. Źle to brzmiało. Przybysze z kolonii ryczeli już w głos, były też inne, przerażające krzyki, jakby ta niewidzialna horda dusiła ich tam kolejno. Irlandczycy nie mogli oczywiście zajrzeć do samego okopu, ale wyobrażali sobie, jaka tam trwa rzeź. Ci z wiejskich okolic myśleli pewnie o pukach i zagonach elfów, bo tylko takie opowiadane przy ogniu baśnie z dzieciństwa wydawały się pasować do tych mrocznych dziwów. Od strony porażonych Algierczyków niosły się straszliwe lamenty. Teraz tamci gramolili się już przez zaplecza okopu, jakby uciekali ku tyłom. A dym wciąż sunął naprzód.
– To ten dym – stwierdził kapitan Pasley. – Coś jest nie tak z tym dymem, panowie.
W starym domu Dunne’ów w Wicklow było siedem kominków, dwa czy trzy miały przewody kominowe szczelne jak pordzewiałe wiadra, więc kiedy się w nich napaliło, dym szedł do sypialni na piętrze. I był paskudny, ale przed nim ludzie nie uciekali jak spłoszone bydło, tak jak ci nieszczęśnicy z Algierii, którzy teraz nie wiedzieć czemu zdzierali z siebie mundury, tarzali się po ziemi i wyli – wyli, tylko tak można to było określić.
Do Fizylierów Dublińskich dym dotarł od prawego skraju, najbliżej Algierczyków. I stało się dokładnie to samo. Żołnierzy opętał totalny lęk przed tym mrocznym, iście piekielnym czymś, co pełzło naprzód, a trawa pod tym zdawała się skwierczeć, ptaki milkły, ludzie przeistaczali się w wyjących opętańców. Instynktownie rzucili się okopem w lewo, jak każdy w takich okolicznościach, nagle robiąc tłum na sąsiednim odcinku, tak że ci zajmujący tam stanowiska myśleli przez moment, że oto zza zakrętu wyszedł na nich atak. Wtedy oni z kolei pomknęli w panice do sąsiedniej sekcji, a ponieważ zygzak okopu układał się tylko nieco pod kątami do linii dymu, żołnierze musieli poruszać się odpowiednio szybciej, żeby przed nim umknąć. Wkrótce już trzeci i czwarty sektor były beznadziejnie zamotane i zalał je dym. W nagłym żółtawym mroku rozbrzmiały okropne odgłosy, chór beznadziejnych krzyków.
O’Hara zaczął już wspinać się na zaplecze okopu, powstrzymał go dopiero wrzask Christy’ego Morana. Szef kompanii spojrzał na kapitana. Twarz kapitana Pasleya przybrała odcień obranego ziemniaka i była też podobnie wilgotna.
– Muszę zadzwonić do dowództwa, zapytać, co robić. Cóż to może być za diabelstwo?
– Na to nie ma czasu – stwierdził sierżant. – Mogę pozwolić żołnierzom na odwrót, panie kapitanie?
– Toż nie mam żadnych rozkazów na taką okoliczność – odparł kapitan Pasley. – Kazano nam utrzymać tę pozycję. Koniec i kropka.
– Przed tym dymem niczego pan nie utrzyma, panie kapitanie. Lepiej cofnąć się do linii odwodów, tak czy inaczej. To jest jakieś paskudztwo, zabójcze.
Nie mogli jednak kontynuować tej rozważnej dyskusji, bo dym zaczął zstępować z przedpiersi może o dwadzieścia kroków dalej, niczym dziesiątki, setki sunących palców, a smród był tak ohydny, że Willie Dunne złapał się za brzuch. Joe McNulty zwalił się ze stanowiska cekaemu, palce wczepiał w swoje gardło z hrabstwa Mayo niczym pies, co połasił się na trutkę na szczury.
– Spierdalamy stąd – oznajmił Christy Moran.
– Dobra – ustąpił kapitan. – Ja tu zostanę na placówce, sierżancie.
– Na chuju pan może zostać, za jebanym przeproszeniem, panie kapitanie. Idziemy.
Willie Dunne i jego towarzysze wspięli się na zaplecze i wszyscy ruszyli po zrytej ziemi, potykając się gęsto. Aż dziw brał, że szli tak górą, poza okopem, na normalnym poziomie świata. Od prawej z dymu wypadały zjawy żołnierzy, brnęły z wyciem naprzód, padały na kolana jak ci tam śmieszni w wodewilach, co udawali, że są duszeni, a przecież to własne dłonie mieli przy szyi. Teraz nie było już mowy o odwrocie, o zachowaniu szyku; żołnierze, którzy nie zawadzili o dym, pruli na łeb na szyję w kierunku, w którym mieli nadzieję znaleźć bezpieczeństwo. Po paruset jardach dotarli do jednej z wysuniętych baterii, artylerzyści bez słowa odczytali zgrozę na ich twarzach i zaraz zaczęli krzyczeć, szarpać, popychać, żeby jak najprędzej podprowadzić konie, zaprzodkować armaty i zabrać je stamtąd, bo oddanie dział wrogowi byłoby straszliwą katastrofą. Skończyło się jednak na chęciach, bo gdy zobaczyli te dziesiątki, setki porażonych ciągnące ku nim jak obłąkańczy atak wroga, artylerzyści też nawiali, nic innego nie dało się zrobić. Każdy, kto został w tyle, posmakował dymu, zaraz czuł w gardle drapiące, ryjące szpikulce i już było po nim. Z rzadka się zdarzało, że z tego mroku ktoś wybiegał na pozór nietknięty, umykając jeszcze żwawiej, skoro udało się ocalić życie. Całe zryte pole zasłane było porzuconymi karabinami, jakby doszło tu do uczciwej bitwy.
Willie Dunne uciekał jak inni. Przed nimi było przewężenie, parę tygodni temu o ten odcinek terenu toczyły się walki, żołnierze musieli gramolić się na drogę biegnącą nasypem, żeby w ogóle posuwać się naprzód. To, oczywiście, rodziło dziki strach, że ucieczka stanie się niemożliwa, a ten parszywy dym wciąż nadciągał od tyłu. Żołnierze wchodzili w wodę stojącą w kraterach, próbowali przepłynąć na drugi brzeg, a tam ni cholery nie byli w stanie wyjść na suchy ląd. Tu nie było miejsca na czyny cnotliwe, na akty pomocy, każdy musiał ratować własną skórę.
Teraz wymieszały się już chyba trzy czy cztery bataliony: niedobitki Algierczyków, trochę regularnych żołnierzy francuskich, oczywiście Fizylierzy Dublińscy, ale też chłopaki z jakichś pułków z Lincolnshire, tych najwyraźniej wygoniło z lewej. Wszystkich gnał ten sam nieodparty impuls: uciekać z tego miejsca anonimowej śmierci. Gdyby toczyła się tu porządna bitwa, żaden z nich nie uciekłby z placu boju. W okopach walczyliby do krwi ostatniej, godząc się na to, przeklinając własny los. Ale tu gnała ich ta siła czegoś im nieznanego, każąc się przepychać, wiać z rzężeniem przed tym długim, długim, jakże długim potworem o żółtej skórze.
Przy drodze pojawili się już jacyś oficerowie, w zdumieniu i chaosie usiłujący nakłonić żołnierzy, by zawrócili. Nie mieli pojęcia, co się dzieje, widzieli tylko ludzi, którzy – tak to wyglądało – dopuścili się masowej dezercji. Taka paniczna ucieczka była sprawą niesłychaną, chyba że ktoś przeżył ten straszliwy odwrót od Mons do Marny w pierwszych miesiącach wojny. Bataliony odwodowe musiały dojść do wniosku, że szwaby dokonały jakiegoś katastrofalnego przełamania frontu, choć to byłoby jeszcze większą zagadką, bo nikt nie otrzymał żadnego meldunku wskazującego na taki przebieg zdarzeń, nie słyszeli ani nie doświadczyli zmasowanej nawały artyleryjskiej. Co więcej, rozpaczliwie wycofujących się żołnierzy nie goniły nawet kule.
Teraz, zdawało się, już wszędzie czuć było ten smród, ale osłabiony. Wpełzał w każdy zakamarek, każdą kryjówkę pod słońcem, w oczy i uszy, w mysie i szczurze dziury.
Jednak w końcu niebezpieczeństwo ustało. Ludzie padali tam, gdzie dobiegli, zlani potem, już wcześniej znużeni, a teraz dodatkowo wyczerpani tym szaleńczym kłusem na przełaj przez zryte pola. Na Williego Dunne’a zstąpiło zmęczenie tak otchłanne, że zaległ tam, gdzie padł, osuwając się jeszcze głębiej, w sen bez snów.
Ocknął się w świecie na żółto. Najpierw pomyślał, że nie żyje. Był wczesny ranek, żołnierze wciąż przyświecali sobie pochodniami i latarkami. Drogą na tyły maszerowały sznury ludzi, twarze mieli dziwne, każdy prawą dłoń trzymał na prawym ramieniu człowieka przed sobą, czasami i po czterdziestu w takiej kolumnie. Willie ze zgrozą wspomniał Objawienie świętego Jana, zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem i pechem nie dożył niewiadomej daty końca świata żywego.
Twarze tamtych były wymazane czymś żółtawym i tłustym, ich mundury także stały się dziwnie, nieprzyjemnie żółte, cała połać świata wokół została na nowo przepalona i zniszczona. Nawet liście na drzewach, dzień wcześniej takie świeże, zwiędły na łodyżkach i obracały się teraz smętnie na tych naturalnych zawiasach, nie płynęła już od nich ta zwyczajna, kojąca melodia przydrożnych topoli, tylko lepki, głuchy, metaliczny szelest, jakby każdą kroplę soku tych drzew zastąpiła jadowita trucizna.
Minęły dwa dni, zanim na tym porażonym kawałku Flandrii udało się przywrócić wojenną normalność. Powiadano, że przez pierwszy dzień na odcinku siedmiu mil nie było w okopach ani jednego żołnierza. Bataliony rezerwowe podciągnięto najszybciej, jak tylko się dało, a ci, co przeżyli, wrócili na pierwszą linię, poszukując swoich plutonów, do których mogliby wrócić. Willie Dunne mało że był przerażony, to jeszcze w dwójnasób rozstrajała go myśl, że pozostał sam w tym całym tłumie mężczyzn o ponurych twarzach. To wtedy właśnie czuł się na tym świecie mikry – stworzenie bez znaczenia. Pragnął swojego sierżanta, swojego kapitana, swoich kolegów z jednostki, tak jak małe dziecko pragnie domu, niechby i najbardziej tymczasowego. Głupio mu było z tym uczuciem, ale co poradzisz.
Powoli wracał tą samą drogą, którą pogonił go strach, i nikt nie odezwał się do niego choćby słowem. Wkrótce wszędzie wokół widział trupy, oddziały pogrzebowe pracowicie zakładały dla nich szybkie cmentarzyki. Willie minął to nieszczęsne przewężenie, topielców unoszących się w zalanych kraterach twarzami w dół, i choć bał się tego, co tam znajdzie, zmusił nogi, by zaniosły go nad krawędź ich okopu. Mimo wszystko po trosze spodziewał się, że zastanie swoich kumpli przycupniętych tam spokojnie, popijających herbatę, przemykających się do latryny na szybkie sranie, może ktoś będzie na służbie wartowniczej, ktoś by śpiewał. Zobaczył jednak tylko wykop przeistoczony w banalną jamę śmierci.
Rów był pełen ciał, wyglądały Williemu jak dziesiątki, wiele dziesiątków posągów z parku, takich, jakie można oglądać na przykład w Humewood, gdzie kiedyś pracował jego dziadek, tylko zwalonych na stos niczym pozostałości jakiegoś przepadłego imperium, nieznanych myślicieli, senatorów, poetów, unoszących ręce w wymownych gestach, kamiennych ciał nie wiedzieć czemu na wpół przyodzianych w mundury tej nowoczesnej wojny. Twarze mieli powykrzywiane niczym diabły w książeczkach umoralniających, jak oblicza ludzi naprawdę upadłych, potępionych, przeklętych. Ich rysy stężały w potwornych snach, jak gdyby – zdjęci najstraszliwszymi koszmarami – wciąż je przedstawiali, nawet w tej śmierci podłej jak żadna inna. Usta mieli obwiedzione, oblepione zielonym śluzem, niczym dawni irlandzcy najmici, nędzarze – powiadano, że przymuszeni skrajnym głodem rwali i jedli nawet pokrzywy z pola. Wokół wciąż utrzymywał się, sam w sobie odrażający, ślad tego morderczego smrodu.
A po przeciwnej stronie otchłani okopu, na ławeczce strzeleckiej – zupełnie nagi, z częściami munduru porozrzucanymi wokół niczym płatki zerwane z kwiatu, o twarzy podobnie jak inne tutaj na wieki wykrzywionej w ostatniej udręce, ten przyzwoity człowiek, który nie chciał opuścić stanowiska, zarzuconego teraz zwłokami Algierczyków i Irlandczyków pospołu, ów człowiek, który wiedział, ile ciężkiej roboty jest przy wapnowaniu – kapitan Pasley.
– Boże, przyjmij jego duszę – mruknął Willie Dunne.
A potem znalazł innych: John Williams, Joe Clancy, Joe McNulty… tuzin albo i więcej ludzi połączonych z nim jakąś więzią, której nie umiał porządnie opisać. Żal targał nim aż do żołądka, żałość paliła go też w oczy, jakby i ona była jakimś rodzajem gazu. Nie wiedzieć czemu, czuł potworny wstręt i obawiał się, że zaraz zrzyga się jak kot. W tym wstręcie krył się też impet wściekłości, który już zupełnie go rozstroił. Willie Dunne zawrócił i podreptał jak staruszek, żeby stanąć głupio nad zwłokami kapitana.
Pośród zabitych wędrował też ksiądz Buckley, chodził od głowy jednego nieboszczyka do drugiego, sam krztusił się resztkami tego dymu. Wiedzieli już, że to był parszywy gaz wypuszczony przez tych parszywych szwabów, żeby ich tu wytracić – powiadano, że konwencje wojenne zabraniają czegoś takiego. Żaden generał, żaden żołnierz nie mógłby czuć dumy z takiego dzieła; żadna istota ludzka nie zdołałaby czerpać radości z udanego doprowadzenia do tych śmierci w udręce. Ojciec Buckley mamrotał coś pospiesznie przy każdej parze niesłyszących uszu – jakby gorąco pragnął uwzględnić ich wszystkich w szeregach zbawionych, poprowadzić, szczególnie w tak kompletnie spaskudzonej sytuacji, być może aż do raju.
– To ty, Willie? – zapytał ksiądz Buckley, podchodząc do ciała kapitana Pasleya.
– Ano ja, proszę księdza – odparł Willie.
– Widziałeś kiedyś smutniejszy widok?
– Ano nie, proszę księdza.
– A kto to jest ten człowiek tutaj? – zapytał ksiądz.
– To kapitan Pasley, z Tinahely.
– Ależ oczywiście, Willie. – I kapelan uklęknął przy nagiej postaci. Nie próbował niczym jej nakryć, może w uszanowaniu tej prostoty zniszczonej istoty ludzkiej. – Ciekawe, jakie wyznanie miał wpisane w książeczce.
– Chyba nie był katolikiem, proszę księdza. Ci więksi farmerzy z Wicklow najczęściej trzymają z Kościołem Irlandii.
– Pewnie masz rację, Willie.
Ojciec Buckley podsunął się bliżej na kolanach. Nie da się oczywiście przyjąć ostatniej spowiedzi od człowieka, któremu odebrano głos. Musiał być jednak jakiś skromny rytuał, który jeszcze dało się odprawić, bo kapelan mamrotał coś cicho, śpiewnie.
– Znasz jego rodzinę, tam w Wicklow? – zapytał po chwili, wstając niezgrabnie.
– Farmę bym pewnie poznał, która to. Chyba mówią na nią Górka. Mówił, ile tam mieli roboty. Chyba kochał ten tam ichni kawałek ziemi. Mój dziadek to ich na pewno zna.
– A co, twój dziadek też jest tam farmerem?
– Był zarządcą w majątku Humewood. Teraz ma już sto dwa lata. Zna całą tamtejszą okolicę.
– No, Willie, gdyby cię tam przypadkiem zaniosło, mógłbyś podejść do nich i powiedzieć, jak zginął? Nie o tym okropnym końcu. Ale żeby wszyscy wiedzieli, że postanowił zostać, żeby nikt nie powiedział, że się wycofał bez rozkazu.
– Jeśli tam będę, to tak właśnie im powiem, proszę księdza, bo tak właśnie było.
– Tak jest… A ty? Jak ty się czujesz?
Stali tam zupełnie beztrosko, właściwie nie myśląc nawet o bezpieczeństwie. Wiedzieli, że dziś Niemcy nie będą strzelać. Christy Moran uznał, że nawet nimi wstrząsnęły skutki działania gazu. Jest im wstyd, mówił, i dadzą pochować poległych. Ta wyżarta gazem straszliwa wyrwa w ich linii, przez którą, jak powiadano, w sztabie generał darł się i klął, w żaden sposób nie została przez wroga wykorzystana. Niemcy nie próbowali wyzyskać zdobytej przewagi. Tak jakby pośród pełnych korców tragedii, które przyniosła wojna, ten jeden czyn był niczym głaz, nie do poruszenia żadną ludzką siłą. Wszyscy byli zadziwieni, zatrwożeni.
– A ty, Willie? Jak ty się czujesz? – zapytał ponownie kapelan, nie doczekawszy się odpowiedzi.
Chciał dodać, że Willie najboleśniej odczuje śmierć swojego pierwszego kapitana, że potem będzie już łatwiej, ale jakoś tego nie zrobił.
Willie nie potrafił znaleźć użytecznych słów, by ułożyć z nich odpowiedź. A chciał coś odrzec, choćby po to, żeby nie wyjść na nieuprzejmego czy nieokrzesanego.
I stali tak o krok od siebie na tym łez padole, jeden pytał drugiego, jak się czuje, ten drugi pierwszego, jak ten się czuje, jeden nie miał pojęcia, co to właściwie za świat, na którym żyli, i drugi tak samo. Teraz jeden kiwał drugiemu głową w geście zrozumienia bez zrozumienia, mówienia bez mówienia. Ten drugi odpowiadał kiwnięciem, nie wiedząc nic. Nic nie wiedząc o tym nowym świecie ostateczności i zadziwiającej trwogi, skrajności unicestwienia i kumulacji niedoli. Ojciec Buckley nie znał już niczego poza smutkiem, podobnie jak Willie Dunne w ów dzień żałoby.
Z pułku Williego zginęło pięciuset ludzi albo i gorzej.
Kiedy tak stali, z niebios sypnął się dziwny, gęsty deszcz. Bębnił, zaiste bębnił, w ich człowiecze barki.
(…)
Sebastian Barry „Tak daleko od domu”
Tłumaczenie: Tomasz S. Gałązka
Wydawnictwo: ArtRage
Liczba stron: 308
Opis: Porywająca powieść o I wojnie światowej i powstaniu wielkanocnym. W 1914 roku osiemnastolatek Willie Dunne opuszcza Dublin, swoją rodzinę i ukochaną Grettę, którą planuje poślubić. Zaciąga się do wojska, by niosąc pomoc Belgii, stawić czoła Niemcom na froncie zachodnim w szeregach Królewskiego Pułku Fizylierów Dublińskich. We Flandrii czeka go orgia przemocy i niewyobrażalna groza, a przy życiu trzymają go tylko listy od bliskich, towarzysze broni i Dostojewski.
Willie, lojalny syn policjanta, praktycznie nieświadom napięć politycznych narastających w Irlandii podczas jego nieobecności, wraca z frontu na urlop. Jego ojczyzna już za chwilę pogrąży się w bratobójczej walce. Młodzieniec znajduje pocieszenie jedynie w bliskich, wie jednak, że wkrótce musi wrócić do pułku i walczyć do samego końca w wyniszczającej wojnie.
Sebastian Barry z właściwym sobie wdziękiem i pisarskim mistrzostwem oddaje zmagania Williego, a także przytłaczające skutki wojny.
Kategoria: fragmenty książek