banner ad

Trzy pokolenia kobiet i słynny poeta w powieści „Strzyżyk woleoczko”. Przeczytaj fragment nowej książki laureatki Bookera Anne Enright

11 października 2024

Nakładem Wydawnictwa Filtry ukazała się nowa powieść laureatki Bookera z 2007 roku, Anne Enright. „Strzyżyk woleoczko” to opowieść o słynnym irlandzkim poecie, który porzuca chorą żonę i dwie młode córki, co odbije się echem w życiu jego wnuczki. Książka w tłumaczeniu Kai Gucio i Piotra Siemiona jest już dostępna w księgarniach, a poniżej przeczytacie fragment.

Russell T. Hurlburt, psycholog z Nevady, bada wzorce myślenia. W 2009 roku pewna młoda kobieta, Melanie, dostała od niego urządzenie, które w losowych momentach emitowało sygnał dźwiękowy, ona zaś za każdym razem miała notować wszystko, co przychodziło jej wówczas do głowy, a później relacjonowała Hurlburtowi te zdarzenia mentalne.

Trzeciego dnia eksperymentu, w chwili gdy chłopak pytał ją akurat o ubezpieczenie, Melanie usiłowała przypomnieć sobie słowo „periodontolog”. Czwartego – zapragnęła właśnie ponurkować. Szóstego zaś wybierała ze zlewu płatki kwiatów, a w jej głowie rozbrzmiewało echo frazy „całkiem długo”.

Zdaniem doktora Hurlburta życie wewnętrzne, które rozgrywa się w naszych umysłach, przybiera bardzo zróżnicowane formy. „Z moich badań wynika, że wiele osób nie potrafi myśleć obrazami, innym z kolei tworzenie ruchomych, wielobarwnych wizji przychodzi z łatwością”. U niektórych w życiu wewnętrznym mogą dominować mowa, doznania fizyczne lub emocje, u innych natomiast „myślenie niesymboliczne”, które wyraża się czasem w postaci niewerbalnych pytań, takich jak: „Zjeść kanapkę z szynką czy pieczeń?”.

Uważam, że to szalenie użyteczny i intrygujący eksperyment. Nikt nie domaga się wyjaśnień, nikt ich nie podaje. Melanie myśli tak, jak myśli, i już. Być może jej umysł podąża poetyckimi ścieżkami bez żadnej konkretnej przyczyny, gdy kobieta stoi nad zlewem pełnym zwiędłych płatków i z upodobaniem wsłuchuje się w rozbrzmiewające w jej głowie słowa „całkiem długo”, choć ktoś inny zobaczyłby zużyte torebki herbaty i stwierdził: „Życie mi się sypie”.
 
 
Ciekawe, co w tym samym czasie myślał jej chłopak.

Powinniśmy się ubezpieczyć!
czy:
Dlaczego ona nie zwraca na mnie uwagi?
czy:
O mój boże, jej piersi.
czy:
Muszę wykupić polisę na tę sukę, zanim ją zabiję.
czy:
Zmiana ubezpieczyciela pozwoli na znaczną obniżkę kosztów. Może kiedy zrobię arkusz kalkulacyjny, to ona zobaczy zarówno potencjalne ryzyko, jak i oszczędności.
czy:
Kiedy mówię o ubezpieczeniach, to nie muszę myśleć o swojej erekcji.
Kiedy mówię o ubezpieczeniach, to nie muszę myśleć, jakie grosze zarabiam i że ten cały system dyma człowieka na każdym kroku.
Kiedy mówię o ubezpieczeniach, nie muszę myśleć o śmierci, co najwyżej w kontekście pożytków.
Jestem pożytecznie zakochany i kocham być pożyteczny.
Chcę, żeby było miło, chcę, żeby było „tak”.
Chcę umrzeć teraz, w dodatku w jej ramionach, ciągle tego chcę.

 
Bez żartów, chłopak Melanie myśli rzecz jasna o futbolu. Ponieważ tak właśnie odpowie mężczyzna, jeśli go zapytasz, o czym myśli. I taki mężczyzna oczywiście mówi prawdę. Niemniej pod tym futbolem… Drzemie tam coś jeszcze, jakaś wielka stara jaszczura wysuwa jęzor. Gdzieś pod tym wszystkim. Opuszka prawego kciuka pobolewa, czaszka delikatnie mrowi. A pod tym mrowieniem, poza tym mrowieniem – otwór. Szczelina. Miejsce. Przestwór błękitnego nieba na jakiejś odległej planecie (to w końcu chłopiec, pamiętaj), gdzie wschodzą i zachodzą trzy księżyce.

A on przejął piłkę, biegnie z piłką, ma ją, udało się! Przyłożenie! Tak! Pod futbolem myśli: Pokazałem im! Tysiące mężczyzn jak jeden mąż podrywa się z plastikowych siedzisk na stadionie – „Tak!”.

Melanie tymczasem ssie koronę zębową, która chyba odrobinę się poluzowała, a ten odgłos przyprawia jej chłopaka o katusze, podobnie jak wszystkie fizjologiczne dźwięki, zwłaszcza wydawane przez inne osoby, zwłaszcza dobywające się z ich ust. Chłopak Melanie jest bardzo wyczulony na języki i ślinę innych ludzi, a czasami również psa, gdy ten wylizuje się w nocy. Najgorsze są jabłka. To tak, jakby cudze mlaskanie i chrupanie odbywało się w jego mózgu – bez poszanowania granicy między jego życiem wewnętrznym a światem wokół. To jak otwarta napaść, nieledwie tortury – podczas gdy on próbuje uporać się z pocztą. Próbuje uporać się z tym cholernym ubezpieczeniem.

Ale wiesz.

Melanie i jej chłopak. Życzę im jak najlepiej. Ona sprawia wrażenie marzycielki, on to istny skarb, dba o ich bezpieczeństwo. A z czasem – z czasem – oboje dowiedzą się dokładnie, co myśli drugie.

On myśli:
miękkie
ten zapach

Ona myśli:
całkiem długo
 
 
Nie idziemy tą samą ulicą co osoba tuż obok. Możemy jedynie powiedzieć tej osobie, co widzimy. Możemy wskazywać różne rzeczy i próbować je nazywać. Jeśli nam się to uda, ktoś bliski może popatrzeć na świat inaczej. Możemy się spotkać.

Kiedy zaczęłam się nad tym zastanawiać, zainteresowała mnie empatia, zupełnie jakby stanowiła rozwiązanie (bo tak jest! tak jest!) niemal każdego problemu. Rozmyślałam o płci i empatii, religii i empatii, o tym, jak empatia zyskuje na ewolucji. Miałam w głowie ogromny piękny tort z napisem: „Odczuwanie cudzego bólu”, i kroiłam go to tak, to owak, ponieważ sądziłam, że emocje tworzą między ludźmi pomost, uczucia pozwalają zapomnieć o odległości, współczucie to gaz, który jedna osoba wdycha, a druga wydycha. Empatia! Całkiem jak stapianie ze sobą.

Możemy się zespolić w jedno, wiesz? Możemy się połączyć. Możemy płakać na tych samych filmach. Ty i ja.

Ale niektórzy nie potrafią zrobić tej – dość skomplikowanej – rzeczy. Zostaje szczelina.

Teraz myślę, że od drugiej osoby oddziela mnie prawdziwa szczelina, że każdą istotę ludzką oddziela od innej pewna przestrzeń. I nie ma w tej przestrzeni nic strasznego. Zdarza się, że tę pustkę pozwalają pokonać emocje. Potrzeba czegoś innego albo czegoś najpierw. O to właśnie chodziło Russellowi T. Hurlburtowi, gdy opisywał rozmaite doświadczenia umysłowe. Ludzie są różni i myślą w różny sposób. Teraz sądzę, że najlepiej opisuje to słowo „tłu­maczenie”.
 
 
Sporo czasu upłynęło, zanim udało mi się osiągnąć ten stan szczęśliwej odrębności. Kiedy byłam mała, wydawało mi się, że wszyscy jesteśmy tacy sami. Ja miałam zdolności telepatyczne i ty tak samo, ale fajnie. Wszyscy stanowiliśmy jedność. W końcu jednak z przykrością uświadomiłam sobie, że to nieprawda, i poczułam się bardzo samotna.

Ale posłuchaj:

Ta dziewczyna, która urodziła dziecko w toalecie i nawet nie wiedziała, że jest w ciąży? Jak to możliwe? – pytamy, ona na pewno to wyparła. Żyła w biedzie.

To jedna dziewczyna.

Jest jeszcze druga – ta odczuwa ból nie tylko przed porodem i w jego trakcie, nie tylko przed miesiączką i podczas jej trwania, ale także w czasie owulacji. Dziewczyna, która czuje, jak jajeczko wpada do jajowodu. Mittelschmerz – ma to nazwę po niemiecku, więc z całą pewnością istnieje. W szkole znałam jedną taką. Czuła wszystko. Tydzień przed okresem rozpraszała ją na lekcjach tkliwość piersi, cztery, trzy, dwa dni przed miesiączką – skurcze żołądka, a kiedy w końcu zaczynała krwawić, pojawiał się cały komplet atrakcji. Co miesiąc trwało to bite dziesięć dni. Jedna trzecia jej życia. Tampony się nie mieściły. Podpaski nie wystarczały. Mdlała. Zostawiała plamy. Brała żelazo w tabletkach. Kładła się do łóżka, a jej matka mówiła: ojej. Opowiadała też, że w takich chwilach marzyła, żeby ściągnąć majtki i usiąść na ziemi, bo dzięki temu miałaby pewność, że wszystko, co się z niej wylewa, jakoś się tam wchłonie. Była to Maya, moja przyjaciółka – nieustannie dręczyły ją rozmaite boleści, a jednak zazwyczaj zbywano ją, lekceważono i dawano jej do zrozumienia, że myli się co do samej siebie, co do własnych odczuć. Wydaje mi się, że tak właśnie działa ból. Za jego sprawą czujesz, jakby cię posądzano o to, że go sobie wymyślasz.

Nawet to, jak otwierasz usta, by powiedzieć: to boli.

Mówisz: to we mnie tkwi. Ten ból. Spróbuj sobie wyobrazić, jakie to uczucie. Tyle że ja sobie tego nie wyobrażam. Na tym polega różnica między nami.

Maya na pewno by wiedziała, że jest w ciąży, ot co. Raczej nie zdumiałby jej widok dziecka wychodzącego z niej po dziewięciu miesiącach kopania jej po trzewiach i uciskania pęcherza. Myślałam, że to niestrawność! Maya by tak nie powiedziała. Od niej słyszelibyśmy raczej: Aaaaaaaa! I to przez okrągłe dziewięć miesięcy.

Aaaaaaa!

Niektórzy ludzie mają durne ciała. Inni zaś hałaśliwe, gadatliwe albo z lekka stuknięte; ciała, które nieustannie składają oświadczenia i dzielą się nowinkami. O nie, coś swędzi!

Aaaaaaaa!

Ja na swoje ciało nie narzekam. Zawsze mogłam w nim normalnie żyć i funkcjonować. Wiadomo, patrzę w lustro i myślę: co jest? Ale cała reszta – seks, jedzenie, dźwięki, te sprawy? Nigdy nie miałam z tym problemu. Jem. Biegam. Uwielbiam biegać. To dla mnie jak latanie.

W taki oto zawiły sposób chciałam powiedzieć, że w wieku dwudziestu dwóch lat zakochałam się i kompletnie mnie to zaskoczyło. Zupełnie jakby to delikatne stworzonko przez cały czas we mnie drzemało, kopało i się wierciło, a ja nie miałam o tym pojęcia.

Aaaaaaaa!

Mówię „zakochałam się”, gdyż tak z technicznego punktu widzenia należałoby określić to, co się wydarzyło. Nie istniała żadna szczelina, nie było potrzeby tłumaczenia. Czułam się zrozumiana, zespolona. I to doznanie wprawiało mnie w euforię.
 
 
Rok po studiach stawiałam pierwsze kroki w dorosłym świecie i umiałam być, chciałabym o tym pamiętać. Moje ciało nie było uśpione. Umiałam cieszyć się seksem, jeść, upijać się i trzeźwieć, dotykać siebie, dotykać drugiej osoby. Wiedziałam, jak tańczyć, trochę odpłynąć i prowadzić głębokie, kretyńskie rozmowy; zdarzały mi się przesłodkie noce z jakąś dziewczyną, która mi się podobała, albo nieco trudniejsze i zagmatwane spotkania z chłopakami, za którymi zazwyczaj nie przepadałam – prawdę mówiąc, w tym drugim wypadku w grę wchodziła swego rodzaju antagonistyczna relacja. Seks z facetem zawsze kojarzył mi się trochę z walką, można było ucierpieć albo zdać sobie sprawę, że doznało się krzywdy, gdy dopadał człowieka kac. Trudno powiedzieć, co się wtedy czuło. (Czy jestem masochistką? Och, nie pamiętam). Ale tak naprawdę pod względem emocji to właśnie dziewczyny potrafiły wyprowadzić mnie z równowagi, zwłaszcza jeśli okazywały mi chłód i pogardę, co zresztą od początku mnie w nich pociągało. Ale tak to już jest.
 
 
W czasach studiów w Trinity miałam świetną ekipę, poznaliśmy się chyba już piątego dnia. Przez piękny trawnik, po którym nie powinno się nawet chodzić, przemknął na ­rowerze chłopak w długim płaszczu i z byroniczną (jak sam to określił) fryzurą, a my, czyli ja, Lily i Shona, patrzyłyśmy na niego – był to Malachy, ewidentny gej, ewidentny wesołek – a potem usiadł tuż obok nas i wszyscy wiedzieliśmy już, co teraz zrobić.

Jego ojciec działał w branży nieruchomości, więc Malachy miał klitkę w centrum miasta, którą demolowaliśmy stopniowo przez pierwszy rok studiów, choć mnie najbardziej podobały się nie tyle imprezy i zarwane noce, ile raczej to, że po przebudzeniu czekało na nas śniadanie, a po nim nic szczególnego – mogliśmy po prostu się obijać i palić cienkie skręty. Tuż zanim całkiem odlecieliśmy, wszystko nabierało ogromnego sensu. Wiedzieliśmy, jak odzyskać swoją przyszłość ukradzioną przez tych, co w przeszłości rozpieprzyli nam planetę – albo uznawaliśmy, że już po nas i nic na to nie poradzimy. Różnie, raz tak, raz tak. Czerpaliśmy siłę z marzeń o tym, że ludzkość pokona własną głupotę, a w szczególności że my pokonamy „zapóźność” naszych czasów.

Ćwir ćwir.

Czasami, mocno już upalona, zanurzałam się w śpiewie ptaków dochodzącym z zimozielonych drzew za oknem Mala. Sześć ogromnych sosen o rdzawych pniach i rozłożystych gałęziach – budynek trzeba było zaprojektować dookoła nich. Każda kosztowała dewelopera po trzy mieszkania. Przyroda jako muzeum. Drzewa budziły w nas wyrzuty sumienia, gdy tak wylegiwaliśmy się bezczynnie w betonowym pudełku, wypełnionym innymi przeszklonymi pudełkami niczym plaster miodu, oglądaliśmy wolność ptaków wśród gałęzi i wsłuchiwaliśmy się w szum wiatru.

Wydawało mi się, że mogę z nimi rozmawiać.

Piu piu

Pik pik

Kłałała

Kraaaa
(…)

Anne Enright „Strzyżyk woleoczko”
Tłumaczenie: Kaja Gucio, Piotr Siemion
Wydawnictwo: Filtry
Liczba stron: 336

Opis: Philip McDaragh był znakomitym poetą, ale mężem i ojcem fatalnym. Roztaczał czar, uwodził i rozkochiwał, a potem porzucał, by szukać natchnienia w ramionach kolejnych kobiet i w innych miejscach.

Nell nigdy nie poznała swojego dziadka, ale uległa urokowi jego wierszy, a te zdają się powodować jej życiem. I to dwojako: każą dziewczynie opuścić rodzinny dom i szukać swobody, miłości oraz literackiego spełnienia w wielkim świecie, a zarazem nieuchronnie prowadzą z powrotem do tego domu – siedziby Terry i Carmel, jej babki i matki. I – jak się okazuje – także jej własnej, przynajmniej w sensie emocjonalnym, bez względu na to, jak bardzo starałaby się to zmienić.

„Strzyżyk woleoczko” to znakomita powieść o sile poezji i rodzinnych więzi, a także o ich splątaniu. O powołaniu, miłości, zdradzie i zadawaniu bólu. O bolączkach samotnego rodzicielstwa i o tym, co przychodzi najtrudniej – o wybaczeniu. Mistrzowski język tej książki, już okrzykniętej na Wyspach i w Stanach Zjednoczonych wydarzeniem, sam pełen jest poezji. Ale autorka wplata w narrację także liryki staroirlandzkie. Na potrzeby polskiej edycji przełożył je Piotr Siemion, który w dorobku tłumacza ma między innymi wiersze irlandzkiego noblisty Williama Butlera Yeatsa.


Tematy: , ,

Kategoria: fragmenty książek