Trzy i pół godziny od uznania Johna Doe za zmarłego on się porusza. Fragment powieści „Żywe trupy” George’a A. Romero i Daniela Krausa

24 maja 2024

W 1968 roku George A. Romero zrewolucjonizował kino grozy swoim filmem „Noc żywych trupów”. Obraz ten jest uważany za kamień milowy dla współczesnych filmów, seriali, komiksów i powieści o zombie. W kolejnych dekadach reżyser rozwijał koncepcję w kolejnych filmach, myślał też o napisaniu powieści, w której nie musiałby ograniczać się budżetem i borykać się z innymi utrapieniami filmowców. Romero przystąpił do pracy nad książką, nie zdążył jej jednak ukończyć przed śmiercią. Zadanie to jego spadkobiercy powierzyli Danielowi Krausowi. Efekt w postaci znakomitej powieści „Żywe trupy” znajdziecie w księgarniach nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka, a poniżej przeczytacie jej fragment.

I oto był tam: John Doe patrzący na Luisa Acocellę. Pod opadającymi powiekami oczy trupa były zmętniałe od wydzieliny. Tęczowki, niegdyś barwy czarnej kawy, zmieniły odcień na ­latte za sprawą jakiegoś wewnętrznego „mleka”. Luis przechylił całe ciało w bok, jakby badał zamiary spuszczonego ze smyczy psa, a nieboszczyk podążył za nim wzrokiem. Ruch był nierówny — ale w sumie nic w tym dziwnego, z wysuszonych oczodołów wyciekała szklista ciecz.

— Czy to…? — Charlie spojrzała na Luisa. — Acocella. Luisie. Czy to…?

Nie odpowiedział, ponieważ niezależnie od tego, jak mog­łoby brzmieć pytanie Charlie, odpowiedź brzmiałaby zarazem — „absolutnie tak” i „za cholerę nie”. John Doe jednak zareagował. Trup odwrócił głowę w stronę Charlie. Jeszcze więcej krwi, chłodnej i gęstej, wyciekło z otworu jego szyi. Białe oczy nieboszczyka były teraz zwrócone na nią. Było w nich coś miękkiego i łagodnego jak w zasnutych bielmem ślepych oczach starego psa; ale z drugiej strony wydawały się twarde i niewzruszone jak głaz.

Dłoń Luisa ponownie poruszyła się instynktownie, tym razem nie, by wykonać znak krzyża, ale aby dotknąć zestawu słuchawkowego. Cokolwiek się działo, trzeba to było zarejestrować. Jefferson Talbot mógł wygrać wybory na głównego koronera, ale to Luis Acocella zajmie się tym przypadkiem tak jak należało. Poza tym robiąc to, mógł ocalić swe zdrowie psychiczne. Wcis­nął przycisk.

— John Doe się porusza. — Jego głos wydawał się cichy i odległy. — Mam tu na myśli Johna Doe przywiezionego do kostnicy i biura koronera San Diego ze szpitala pod wezwaniem Świętego Michała Archanioła 23 października. Upłynęły cztery… — Sprawdził w segregatorze i z lubością skupił się na wygodnych rubrykach i polach do wypełnienia. — Prawie cztery i pół godziny upłynęły od ustalonego czasu zgonu i… — Spojrzał na zegarek. — Trzy i pół godziny od uznania Johna Doe za zmarłego. Witalne organy zostały wyjęte. Ale on się porusza. Powtarzam: John Doe się porusza, i to w całkiem przemyślany, zamierzony…

Trup uniósł prawą rękę w stronę Charlie.

Pierwsze wrażenie na widok tego gestu, jakie przepełniło Luisa i które miało towarzyszyć mu aż do końca, to że nie zawierał on w sobie żadnych groźnych przesłanek. Nie zapowiadał niczego niebezpiecznego. John Doe obudził się i w pierwszym odruchu wyciągnął rękę przed siebie. Kto mógł powiedzieć, po co? Poszukując jakiegoś kontaktu, pomocy, bezpieczeństwa. Jednak jego prawy mięsień naramienny, który najpierw padł ofiarą kuli, a następnie skalpela Charlie, nie był w stanie dokończyć tego gestu. Ręka opadła bezwładnie. Zginacze dłoni pracowały bez zarzutu. Palce zacisnęły się, rozluźniły i znów się zacieśniły. Ten znak wydał się diametralnie odmienny. Radykalny i zdecydowany. To nie była tęsknota wyrażona uniesieniem w górę otwartej dłoni. Te palce zaciskały się w szpony, by chwytać i szarpać, a wrażenie to potęgowały jeszcze połamane, pożółkłe paznokcie Johna Doe. Jakkolwiek pragnął Charlie w tamtych ­pierwszych sekundach, teraz pożądał jej w całkiem inny sposób. Jego na wpół przymknięte oczy odwróciły się w jej stronę, a ona cofnęła się o krok, patrząc na wózek z narzędziami chirurgicznymi. Luis usłyszał, jak Charlie wyjmuje swój PM40 z leżącej na wózku tacy. Mimo iż jej pobladła twarz i drżąca dłoń mogły świadczyć o przerażeniu, kobieta, zdaniem Luisa, nie wpadła w panikę. Trzymała skalpel przy boku. To dobrze, choć nie spodobało mu się, w jaki sposób patrzyła na Johna Doe i jego zaciskające się palce. To był wyraz twarzy kobiety, którą na obrzeżach sali balowej poprosił do tańca mężczyzna o trującym, zabójczym dotyku.

Mów dalej, upomniał sam siebie. Wcisnął przycisk przy zestawie słuchawkowym.

— Czytałem o przypadkach — ciągnął — kurczenia się mięśni. I drgawek. Ale tu mamy do czynienia z przypadkiem cztery i pół godziny po ustalonym zgonie. Ręka i głowa… poruszają się zgodnie. To jest…

— Wiem, co to jest — ucięła Charlie. — Ten człowiek gapi się na mnie.

— Ale to… jakiś absurd.

— Umieść to w swoim raporcie — rzekła Charlie.

Trup spróbował usiąść. Rzecz jasna, nie mógł; cięcie igrekowe pozbawiło mięśni brzucha wszystkich sił. Mimo to denat nie ustawał w wysiłkach. Obwisłe fałdy rozpłatanego brzucha zadrgały pod warstewką zasychającej, krzepnącej krwi. Mięsień pośladkowy wielki, rozpłaszczony na stole, naprężył się. John Doe lekko się zakołysał, z boku na bok, sprawdzając swą równowagę. Wyglądał jak niemowlę, niewinne i ambitne, które po raz pierwszy usiłuje przewrócić się na bok.

Ta świadomość weszła w umysł Luisa równie gładko jak ostrze skalpela. Pomyślał o Rosie, która na pewno była teraz w łóżku, i o anielskim uśmiechu malującym się na jej śpiącym obliczu. Była kiedyś w ciąży, wydarzenie to celebrowali z lekkomyślnym entuzjazmem, aż do czasu jej poronienia. Rosa zadzwoniła do niego do pracy, by powiedzieć, że nie czuje się dobrze. Zamiast pojechać do domu, zasugerował, aby zadzwoniła na oddział ginekologiczno­ położniczy. Niedługo po tym, jak skończyli rozmawiać, poroniła w łazience na piętrze. Potem starannie posprzątała, aby nie zobaczył ani jednej kropelki krwi. Przeprowadzone później badania wykazały, że Rosa cierpiała na schorzenia natury ginekologicznej, które sprawiły, że w jej przypadku donoszenie każdej ciąży wiązało się z ogromnym ryzykiem. Luis zapewnił Rosę, że to nic takiego, ale czasami, gdy musiał pójść do łazienki w środku nocy, zaspanymi oczyma nieomal dostrzegał poroniony płód ich dziecka, ukryty w wannie, za sedesem, w szafce na ręczniki, który w jakiś sposób przetrwał tam, żywiąc się odpadkami i czekał na dogodny moment, by zostać włączonym do ich rodziny.

Przez chwilę John Doe był tym właśnie ponownie narodzonym dzieckiem, choć tym razem działo się to na oczach Luisa, który mógł na to jakoś zaradzić. Gdyby tylko jego dienerka zeszła mu z drogi, mógłby przycupnąć obok trupa, położyć dłoń uspokajającym gestem na jego wyprężającym się ciele, wyszeptać słowa otuchy, przeprosiny, cokolwiek było trzeba.

— Charlie, cofnij się — rzekł Luis.

Nie odrywała wzroku od trupa, a jej dłoń mocno ściskała skalpel.

— Rutkowski — wysyczał. — Cofnij się.

I znów, jak w przypadku tamtego poronienia, zwlekał zbyt długo. Kołysząc się, John Doe osiągnął dostateczny rozpęd, by jego tors przesunął się po kałuży jego własnych płynów ustrojowych i zwalił się ze stołu. To był paskudny, bluźnierczy upadek, z wymachującymi, sztywnymi kończynami, kołyszącymi się ­genitaliami i kurtyną rozpłatanej klatki piersiowej, falującej przez całą drogę w dół. John Doe wylądował na wznak, przy wtórze głośnego plaśnięcia i posoki, która zbryzgała nogi Charlie.

Dienerka cofnęła się, wolną ręką sięgając po wózek z narzędziami chirurgicznymi. Ręce i nogi trupa wciąż się poruszały jak odnóża przewróconego na grzbiet chrząszcza.

— Nie jest martwy — rzuciła Charlie. — Co ja zrobiłam?

— On jest martwy — oznajmił Luis.

— Wyjęłam mu wnętrzności! — zawołała. — Co ja narobiłam?

— Upuściłaś jego serce na pieprzoną podłogę! — zawołał Luis. — On nie żyje! Nie żyje!

Czy próbował przekonać samego siebie? A może ludzi, którzy mogliby słuchać tego nagrania? Spuścił wzrok. Serce, płaskie jak portmonetka, leżało pół metra dalej. Pod wpływem nagłego impulsu kopnął je, aby udowodnić Charlie, że to, co mówiła, to jakieś szaleństwo. Kopnięty organ uronił parę krwawych łez i odbił się od boku Johna Doe. Zwróciło to uwagę trupa. Doe uznał, że Charlie była teraz irytująco daleko. Leżąc przy nogach stołu, nieboszczyk miał lepszy punkt podparcia i udało mu się przewrócić na brzuch. Zaczął pełznąć przed siebie pomimo rozpłatanego brzucha. Moje dziecko, pomyślał w przypływie szaleństwa Luis. Już raczkuje.

John Doe podciągał się naprzód, zapierając się na przemian to jednym, to drugim łokciem i jakoś dawał radę, pomimo rozciętego barku.

— Czego to coś chce? — rzuciła błagalnie Charlie.

Luis uznał to pytanie za całkiem trafne. Ponieważ trup czegoś jednak chciał i pragnął tego namacalnie, dojmująco. Luis wyobraził sobie przechodniów po strzelaninie, pomyślał o tym, jak niewiele obchodziły ich kwestie życia i śmierci i jak szybko powracali do otępiającego blasku ekranów swoich ulubionych gadżetów oraz o tym, że oni, a także on sam, tak naprawdę nie pragnęli niczego rzeczywistego. Trup sprawił, że pragnienie na powrót zawitało do tego świata i to z mocą kafara; jego pragnienie, by się do nich zbliżyć, i ich na nowo rozbudzona wola przetrwania.

Kończyny Johna Doe, pokryte płynami, które wyciekły z ciała podczas autopsji, walczyły o zachowanie przyczepności. Trup podpełzł bliżej do Charlie, która sprawiała wrażenie, jakby nie była w stanie wykonać nawet najmniejszego ruchu.

— Stój — rozkazała.

Trup się nie zatrzymał. Jego szczęki rozwarły się. Po brodzie spłynęła krwawa ślina. Podźwignął się do przodu. Jego kręgosłup wygiął się, a Luis zaczął się zastanawiać, czy wyjęcie narządów wewnętrznych i usunięcie żeber może doprowadzić do całkowitego rozpadu szkieletu. Ale nie teraz — przynajmniej jeszcze nie, bo lewa ręka Johna Doe pochwyciła tenisówkę Charlie.
(…)

Romero George A. Romero, Daniel Kraus „Żywe trupy”
Tłumaczenie: Robert P. Lipski, Mariusz Warda
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Liczba stron: 870

Opis: Przerażająca opowieść grozy i hołd złożony geniuszowi makabry. Para lekarzy patologów zostaje zaatakowana przez martwego mężczyznę, który… nie do końca jest martwy. Epidemia zombie szybko rozprzestrzenia się na cały kraj. Czarnoskóra nastolatka na Środkowym Zachodzie toczy bój ze świeżo zmartwychwstałymi przyjaciółmi i rodziną. Na lotniskowcu żywi marynarze ukrywają się przed martwymi, a wśród nich pojawia się samozwańczy prorok głoszący religię śmierci. Zaraza ma oczyścić ludzkość. W studiu telewizyjnym ocalały prezenter kontynuuje nadawanie, podczas gdy jego ożywieni koledzy próbują go pożreć. W Waszyngtonie pracownica federalna cierpliwie monitoruje rozwój epidemii, by pomóc w jej zwalczeniu.

Ocaleni postanawiają podążyć na mityczną północ, według pogłoski prawie wolną od zarażonych… Jednak wszędzie wokół grasują nieprzeliczone hordy zombie, a i wśród ludzi powstają bezwzględne bandy łupieżców. Ci, którzy ocaleli, stają się łupem zarówno dla żywych, jak i martwych…

fot. archiwum Daniela Krausa, nicolas genin/Wikimedia Commons


Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek