Skrzyżowanie filmów Pedra Almodóvara z „Lubiewem” Michała Witkowskiego. Przeczytaj fragment powieści „Kurewny” Camili Sosy Villady
Opublikowane przez Wydawnictwo Filtry „Kurewny” Camili Sosy Villady to lektura dla wszystkich, którzy uwielbiają filmy Pedra Almodóvara czy „Lubiewo” Michała Witkowskiego. Na kartach powieści śledzimy losy grupy transpłciowych prostytutek, żyjących na marginesie konserwatywnego społeczeństwa w Córdobie (Argentyna). Poniżej możecie przeczytać sam początek książki.
Noc w parku jest mroczna, mroźna i nieprzenikniona. Wiekowe drzewa, z których właśnie opadły liście, zdają się błagać o łaskę z niebios, aby mogły przeżyć. Grupka wywłok robi obchód w cieniu bezlistnych gałęzi. Poruszają się, jakby były jednym ciałem, jednym zwartym stadem i jednym zwierzęcym żywym organizmem. Luj podjeżdża samochodem, zwalnia i kiedy wybierze konkretną lasencję, macha na nią, by podeszła. A ona podchodzi. I tak jest co noc.
Park Sarmienta leży w samym sercu miasta. Ogromne zielone płuco z ogrodem zoologicznym i wesołym miasteczkiem. Nocami dziczeje. Wywłoki czekają pod osłoną gałęzi albo na chodniku, obnosząc swe wdzięki u wrót tej czeluści, pod pomnikiem Dantego, patrona alei. Co noc wypełzają z piekła, żeby zaprowadzać wiosnę – z piekła, o którym nikt się nawet nie zająknie.
W grupce jest ciężarna laska, jedyna w tym towarzystwie biologiczna baba. Inne, by być kobietami, musiały się przeobrazić. Pośród wywłok z parku to ona odstaje, ta, która jest w ciąży. Ma taką zabawę: chwyta panienki za krocza, jakby chciała je przyłapać. Teraz też jedną capnęła, na co wszystkie w brecht.
Zimno, nie zimno: pochód nie ustaje. Piersiówka whisky przechodzi z ręki do ręki, kokaina z bibułek trafia po kolei do każdego nosa, niektórych wielkich, bo naturalnych, innych malutkich, bo po operacji. To, czego nie masz z natury, możesz zdobyć w piekle. Tu, w parku przy centrum miasta, ciało wywłoki zyskuje swe wdzięki.
Ciotka Encarna uczestniczy w tym sabacie z dzikim entuzjazmem. Od koki aż ją roznosi. Czuje, że jest wieczna, nie do zdarcia niczym antyczne kamienne bóstwo. Jednakże coś przyciąga jej uwagę, odrywa ją od koleżanek. Wzywa z ciemności. Wśród alkoholowych śmiechów zaprawianych whisky laną w uszminkowane usta, wśród trąbienia samochodów, którymi zjeżdżają amatorzy przelotnego szczęścia w ramionach wywłoki, Ciotka Encarna wychwytuje pewien odgłos, którego źródłem jest ktoś całkiem inny niż znane już nam postaci.
A dziewczyny robią swoje i kontynuują obchód, nieprzejęte Ciotką. W głowie jej się miesza ostatnimi czasy, w kółko opowiada stare anegdoty. Nie zapamiętuje tego, co nowe i świeże. To już taki wiek, że pamięć nie ta, co kiedyś. Encarna wszystko notuje w zeszytach i na karteczkach, które przykleja sobie do lodówki, by wygrać z zapominaniem. Niektóre dziewczyny myślą, że Ciotce odbija, inne uważają, że ona zwyczajnie woli nie pamiętać. Swoje w życiu przeszła, gdy luje i policjanci grali sobie w piłkę jej głową i brzuchem. Ma już tak skopane nery, że po prostu sika krwią. Nikt nie zwraca na nią najmniejszej uwagi, gdy odłącza się od stada, bo wzywa ją przeznaczenie.
Oddala się, zbita z tropu, cierpiąc w winylowych szpilkach, na których w jej wieku – a lat ma sto siedemdziesiąt osiem – chodzi się jej tak, jak po łożu z gwoździ. Przedziera się przez suchą ziemię i wybujałe chaszcze, przecina aleję Dantego w stronę części parku z krzakami, wąwozami i jaskinią Miśków, gdzie chodzą pedały, żeby się obrabiać i głaskać po główkach. Kawałek dalej stoi Szpital Rawsona, w którym się leczy choroby zakaźne: to nasz drugi dom.
Rozpadliny, wykroty, krzaki z kolcami, brandzlujący się pijacy. Gdy Ciotka Encarna gubi się pośród zarośli, zaczyna się magia. Kurwy, nagrzani klienci, randki w ciemno w niby lasku, dawanie rozkoszy i doznawanie rozkoszy w źle zaparkowanych autach, na zielonej trawce lub na stojaka pod drzewem. O tej porze park przypomina rozedrgane łono, nabrzmiałe ekstazą, kipiące od seksu, pozbawione wstydu. I trudno powiedzieć, czyje to języki i czyje to ręce. Tutaj i teraz wszyscy się ruchają.
Lecz Ciotka Encarna tropi odgłos albo zapach. Czego poszukuje, nigdy nie wiadomo, ale w każdym razie węszy. Zaczyna rozumieć, co ją tutaj przywołało: płacz dziecka. Ciotka trzyma buty i maca mrok dookoła, boso przedzierając się przez dziki gąszcz, by dotrzeć do dziecka i zobaczyć je na własne oczy.
Głód i pragnienie. To właśnie słychać w zawodzeniu niemowlęcia i dlatego Ciotka rozpaczliwie przyspiesza kroku, wzywana przez dziecko, które cierpi w lasku. Jest środek nocy i zimy i łzy zamarzają.
Encarna podchodzi do rowu, w którym kurwy się chowają przed radiowozami, i w końcu znajduje to, czego szukała. Kolczaste gałęzie przykrywają dziecko zanoszące się od płaczu. Zdaje się, że razem z nim płacze cały park. Ciotka Encarna trzęsie się jak galareta, a groza istnienia chwyta ją za gardło.
Dziecko leży zawinięte w kurtkę dorosłego, w zieloną puchówkę. Jest łyse i wygląda trochę jak papuga. Kiedy Encarna próbuje wydobyć niemowlę z grobu cierniowego, rani się kolcami, a jej dłonie krwawią, plamiąc rękawy jej bluzki. Przypomina akuszerkę, która z brzucha klaczy stara się wyciągnąć źrebię. Nie odczuwa bólu, nie zwraca uwagi na rozciętą skórę. Dalej rozgarnia gałęzie i nareszcie bierze na ręce niemowlę łkające w ciemnościach. Dziecko jest usrane i potwornie śmierdzi.
Powstrzymując mdłości, cała zakrwawiona, Encarna przyciska maleństwo do piersi i zaczyna wołać koleżanki. Musi przekrzyczeć ruch uliczny na alei, więc mała jest szansa, że ktoś ją usłyszy.
Ale wywłoki z parku Sarmienta w Córdobie słyszą dużo więcej niż przeciętni ludzie. Słyszą wołanie Encarny, bo, jak suki, już wyczuły, że w powietrzu niesie się strach. Zmieniają się w słuch: mają gęsią skórkę, włosy im się jeżą, oddychają głębiej, zaciskają szczęki.
– Parkowe wywłoki, do mnie! Chodźcie, to wam coś pokażę! – krzyczy Encarna.
Trzymiesięczny chłopczyk porzucony w parku. Przysypany gałęziami, wydany na pastwę śmierci. Rzucony na pożarcie dzikim psom i kotom, które tutaj żyją: na całym świecie dzieci to są smakowite kąski.
Wywłoki podchodzą zaciekawione jak zgłodniałe zombie i okrążają kobietę z dzieckiem w ramionach. Jedna zakrywa usta dłońmi, które są tak wielkie, że mogłyby zasłonić słońce. Inna woła, że maleństwo jest śliczniutkie, po prostu przesłodkie. Jeszcze inna, obróciwszy się na pięcie, mówi:
– Nie moja broszka, nic nie widziałem, nic nie słyszałem.
– Ależ oczywiście… – rzuca któraś z dziewczyn, myśląc sobie, że wąsate cioty są kompletnie nieużyte, kiedy przyjdzie co do czego.
– Musimy wezwać policję – stwierdza kolejna.
– Nie! – krzyczy Ciotka Encarna. – Tylko nie policję! Im dzieciątka nie dam! Nie zrobię mu tego!
– Przecież go nie zatrzymamy – jakiś głos próbuje przemówić im do rozsądku.
– Dzieciątko zostaje ze mną. Zabieramy je do domu.
– Niby jak? Takie obesrane i zakrwawione.
– W torebce się zmieści. Zobacz.
Trasę z parku w okolice dworca autobusowego laski pokonują z zaskakującą prędkością. Przemykają niczym kotki przynaglone siłą wyższą; nisko opuszczają głowy, żeby przejść niezauważone. Idą do chaty Encarny, do enklawy wywłok i najbardziej przegiętego pensjonatu w świecie, który tyle razy już je skrywał, chronił, ratował, przygarniał, gdy było naprawdę ciężko. Idą tam, bo wiedzą, że to najlepsza kryjówka. Chłopczyka niosą w torebce.
Najmłodsza wywłoka zdobywa się na odwagę, by powiedzieć na głos to, co wszystkie i tak myślą:
– Troszeczkę za zimno, żeby kiblować na dołku.
– Co? – pyta Ciotka Encarna.
– Trochę mi się nie uśmiecha lądować w areszcie w środku nocy zimą. Za porwanie noworodka.
Trzęsę się ze strachu. Zostaję w tyle i muszę doganiać stadko. Gdy zobaczyłam dzieciątko, jakby coś we mnie umarło. Jakby krew ze mnie spuszczono, wyrwano mi kości, wypatroszono narządy i wycięto mięśnie. Czuję jednocześnie panikę i upór, czyli dwa uczucia nie zawsze idące w parze. Laski są podminowane, z ust bucha im para, dyszą przerażeniem.
Modlą się do wszystkich świętych, by chłopczyk spał sobie i żeby nie płakał jak przed chwilą w parku, kwicząc niczym zarzynane prosię. Mijają po drodze pijanych kierowców, którzy drą się z samochodów i wyzywają wywłoki, mijają radiowozy, które na ich widok od razu zwalniają, mijają studentów, którzy nie śpią w środku nocy i idą po fajki.
Opuszczając głowy, wywłoki przywdziewają peleryny niewidki, w które obleczono je na chrzcie. Idą niby zamyślone, jakby wcale się nie bały, że zaraz je aresztują. Jedynie lachon z zakrwawionym niemowlęciem ukrytym w torebce umie pojąć, co to strach.
W końcu docierają do chaty Ciotki Encarny. Masywny, jednopiętrowy, różowy budynek, niby lekko zapuszczony, lecz gościnny i przytulny. Przechodzą przez pusty, surowy korytarz wprost na patio z szeregiem szklanych drzwi, przez które ciekawie wyglądają lokatorki tego przybytku. Z pokoju na górze dobiega czyjś falset wyśpiewujący rzewną piosenkę, która niknie w zgiełku. Jedna z dziewczyn przynosi miskę, druga biegnie do najbliższej otwartej apteki po pieluchy i mleko w proszku, trzecia szuka czystych prześcieradeł i ręczników, inna zapala skręta. Ciotka Encarna cicho szepcze do małego, odmawia litanię, śpiewa kołysankę lub rzuca zaklęcie, by chłopczyk nie płakał. Rozbiera dzieciątko i sama zdejmuje sukienkę umazaną kupą. Stoi tak półnaga i razem z koleżankami myje maleństwo na kuchennym stole.
Niektóre dziewczyny nawet sobie dowcipkują, choć im zwieracze ścisnęło od tej chorej akcji z transportem dziecka na chatę. Przygarnęły niemowlaka jak zwierzątko do schroniska. Teraz się zastanawiają, jak małemu na imię, skąd w ogóle wziął się w parku i co za wyrodna matka porzuca tak swoje dziecko. Któraś ośmiela się zauważyć, że jeżeli baba z góry planowała wrzucić je do rowu, to raczej nie nadała mu imienia. Inna mówi za to, że mały ma oczka jak Iskierka lub Promyczek. Któraś z kolei ją prosi, by przestała pieprzyć jak mała dziewczynka, i śpieszy przypomnieć, że sprawa jest poważna.
Zaraz tu przyjadą suki na sygnale, pały zrobią nalot, wpadną z bronią w ręku na melinę wywłok, laski trafią do nagłówków jako morderczynie, będzie wielkie oburzenie, ludzie je rozszarpią, zeżrą na surowo. Dzieci i wywłoki to dość kiepska kombinacja. Wywłoka z dzieckiem na rękach w głowie się nie mieści. Głupie chuje będą gadać, że to zgorszenie i krzywda dla dzieci, które trzeba trzymać z dala od tej patologii. Wywłoki dobrze to wiedzą, lecz i tak wspierają Ciotkę w jej chorym pomyśle.
W różowym domu Encarny zawiązała się wspólnota między sierotami.
Gdy mały jest już umyty i zawinięty w prześcieradło, wygląda jak naleśniczek; Ciotka ciężko wzdycha i idzie odpocząć do swego pokoju, ustrojonego z sułtańskim przepychem. Wszystko jest tam utrzymane w odcieniach zieleni, a nadzieja, niczym światło, przenika powietrze. W tym pokoju rządzą życzliwość i dobra wola.
Na chacie z wolna zapadała cisza. Niektóre panieny poszły się położyć, a inne znów na ulicę. Padłam ze zmęczenia na fotel w salonie. Głodujące dziecko dostało butelkę, a wywłoki po prostu nie miały już siły patrzeć się, jak je, wymyślać mu imię i dyskutować, do kogo bardziej podobne. Mały nie miał siły płakać i zaczął wodzić oczkami, rozglądać się wkoło, ciekawie się przypatrywać; patrzył rozumnie każdej lasce prosto w oczy, a one były pod wielkim wrażeniem; nie przypominały sobie, aby kiedykolwiek ktoś tak na nie spojrzał.
Różowe domiszcze, najbardziej przegięta chata we wszechświecie (w każdym oknie wijące się, pogięte, splecione, tryskające płodnością rośliny, na których rosną kwiaty ciężkie jak owoce i wabią pszczoły tańczące wokoło), ucichło nagle, jakby nożem uciął, by mały się nie wystraszył. Ciotka Encarna obnażyła cycek wyrzeźbiony silikonem i przytknęła doń niemowlę. Mały obwąchał potężny i stwardniały sutek i błogo się przyssał. Ani kropla mleka nie popłynie z męskiej piersi, ale babon trzyma dziecko, tuli je w ramionach i karmi na niby, nucąc kołysankę. Tylko ci, których ukołysała do snu stara parkowa wywłoka, mogą powiedzieć, że chociaż raz w życiu spali.
Młoda głuchoniema María, tak zwane dziecko ulicy, przemknęła koło mnie jak strzyga lub sukub i po cichu, bez pukania otworzyła drzwi do pokoju Ciotki. Oto, co zastała: Encarnę karmiącą dziecko piersią pełną smaru silikonowego do silnika samolotu. Ciotka Encarna jakby wzlatywała leciutko nad ziemię: czuje błogość w całym ciele, przytulając dziecko, które z niej wysysa pokłady cierpienia i złogi udręki. To pilnie strzeżony sekret kobiet karmicielek: rozkoszne kłucie, gdy odsysa je osesek. Bolesny zastrzyk beztroski. Oczy Encarny zapadają się w głąb czaszki: ekstaza i szał uniesień. Coś tam szepcze, wniebowzięta; łzy jej lecą po policzkach, ściekają po piersiach, kapią na dzieciątko.
María się zgłasza jak do odpowiedzi, unosząc złączone palce, i pyta Encarnę, co ona właściwie robi. Encarna jej mówi, że sama do końca nie wie; mały po prostu się przyssał, a ona nie miała serca, by oderwać go od cycka. Niema María czyni znak krzyża na piersiach, aby zakomunikować, że Ciotka przecież nie może karmić dziecka piersią, skoro nie ma mleka.
– Wszystko jedno – mówi Ciotka. – To taki rytuał.
María pokręciła głową z wyrazem dezaprobaty i wyszła z pokoju, zamykając drzwi za sobą równie delikatnie, jak je otworzyła. Idąc po ciemku, walnęła się palcem stopy o nogę od stołu i zakryła sobie usta, by nie zawyć z bólu. Łzy nabiegły jej do oczu. Gdy dostrzegła mnie w fotelu, wskazała palcem w stronę pokoju Encarny i narysowała sobie kółeczko przy skroni, wyrażając tym gestem: starej na mózg padło.
„To taki rytuał”. Kobiecy rytuał podążania za instynktem. Nie inaczej postąpiła mityczna wilczyca z Remusem i Romulusem.
W fotelu, który przywłaszczyłam sobie jako legowisko, zaczęłam wspominać, co mi mówiono za młodu na temat moich narodzin. Poród trwał dwa dni, nie było rozwarcia szyjki macicy, matka cierpiała potwornie. Lekarze się nie zgadzali na cesarskie cięcie, aż ojciec zaczął wygrażać ordynatorowi. Przystawił mu lufę do skroni i poinformował, że albo pan doktor łaskawie pokroi żonę, aby wyjąć dziecko, albo nie dożyje ranka.
A potem mówili o mnie, że „pod bronią urodzona”, że wystrzeliłam z łona matki niczym pocisk, że się narodziłam od razu pod karą śmierci. Ojcu tak zostało: również mnie fundował ów trening motywacyjny. Wszystko, dzięki czemu żyłam, czego chciałam, co kochałam i co wybierałam, spotykało się z groźbami. Natomiast matka mi opowiedziała, że od tamtego porodu zażywa „benzynę”, czyli benzodiazepiny, inaczej bowiem nie zaśnie. Pewnie dlatego była tak oziębła, oschła i nieczuła dla własnego synka. Zupełnie inaczej jest teraz za drzwiami, w zielonym pokoju, gdzie nadal pali się światło. Zieleń bije śmierci w oczy i grozi jej życiem. Ostrzega kostuchę, by nie podchodziła i ani się ważyła tknąć maleństwo z parku; zuchwale jej przypomina, że nic tu po niej, pani już podziękujemy.
Przykryta płaszczami innych kurwiszonów, zasypiam w fotelu, słodko zasłuchana w dźwięki kołysanki, którą śpiewa stara. Opowieść o rzezi mego narodzenia, słyszana tysiące razy, gdzieś się rozpływa jak cukier w herbacie. W melinie wywłok, w słodkim lachonarium czułość jest mocna jak śmierć, a nawet mocniejsza. Tutaj nawet umieranie potrafi być piękne.
Gdyby ktoś chciał lepiej poznać naszą kochaną ojczyznę, za którą w hymnie państwowym na apelach szkolnych przysięgaliśmy umierać, która rzucała młodych na pożarcie wojnie, która zamęczała ludzi w obozach koncentracyjnych, gdyby ktoś chciał zgłębić cały ten pierdolnik, powinien się przyjrzeć ciału Cioteczki Encarny. Nasze damsko-męskie, babsko-chłopskie ciała są podobne ziemi, tej ziemi: poorane, zabliźnione. Niektóre wywłoki noszą niezatarte piętna, które odcisnęła na nich ślepa i tępa nienawiść.
Ciotka Encarna miała sto siedemdziesiąt osiem lat, a na ciele ślady wszelkiego rodzaju: w więzieniu cięła się sama (no bo zawsze lepiej kiblować w skrzydle szpitalnym niż w tym żywym piekle), a na ulicy dostawała wpierdol od mniej sympatycznych lujów lub podczas ustawek. Po lewym policzku biegła Ciotce szrama, przydając jej aurę tajemnicy i upadku. Na piersiach i biodrach wiecznie nosiła siniaki, które zbierała na dołku nawet już za junty (jak twierdzi, w czasach dyktatury po raz pierwszy zrozumiała, co to znaczy zło). O, przepraszam, wróć: akurat te ślady zostawił smar lotniczy do rzeźbienia ciała, ciała włoskiej mammy, którym zarabiała na jedzenie, prąd, gaz i wodę do podlewania przepięknie ukwieconego patio. Patio i ciało były odpryskami: patio odpryskiem parku, a ciało odpryskiem wojny.
Ciotka Encarna przyjechała do Córdoby w czasach swej młodości, gdy rzeka Suquía jeszcze nie była wysypiskiem śmieci i dało się po niej pływać. Od zawsze się zadawała i trzymała z wywłokami. Broniła nas przed policją, doradzała w sprawach sercowych i próbowała wyrwać nas z łap gachów. Chciała nas wyzwolić. Przemówić nam do rozsądku, byśmy się opamiętały i przestały nabierać na tanią bajerę o wielkiej miłości. Chciała dla nas dobrze: byśmy nie wierzyły kapitalizmowi, rodzinie i społeczeństwu, które dając spokój, zabierają wolność.
Jej wielkie napady instynktu macierzyńskiego to była cała opera, ale tak przekonująca, jak gdyby płynęła ze szczerego serca. Matczyna nadopiekuńczość, matczyna histeria, matczyna surowość. O byle co się obrażała i o byle co wściekała.
W Formosie zeszła się z pewnym tirowcem z Chaco, który wpadł jej w oko. Była młodą laską i znała na pamięć wiersze Gabrieli Mistral; zarzekała się, że marzy o byciu nauczycielką i uczeniu wiejskich dzieci, no ale tymczasem musi zarabiać „na tirach”.
– Ja jestem tirówką, a to nie to samo, co pierwsze lepsze kurwiszcze. Obsługuję królów szosy, którym każdy się usuwa. Jestem odpoczynkiem kierowcy – mawiała.
Kiedy osiadła w Córdobie niedaleko parku, z własnej woli i na zawsze zerwawszy z przeszłością, i tak urządzała gościnne występy w zabitych dechami dziurach, w których przystawały tiry.
Wstrzykiwała sobie smar lotniczy w cyce, dupę, bioderka i buzię. Powiadała, że tak jest taniej i lepiej amortyzuje w wypadku pobicia. Lecz te części ciała, które traktowała smarem, robiły się lekko sine i łatwo się odkształcały, bo wypełniacz się układał cokolwiek nierówno, tworząc dołeczki i wzgórki jak na powierzchni Księżyca. Ciotka zatem dbała o to, żeby pracować w półmroku.
Z przodu i tyłu prawego kolana miała paskudną bliznę po kuli, która przeszyła ją na wylot; w deszczowe dni zwykła kuśtykać do kuchni po szklaneczkę wody, by popić tabletkę na łupanie w stawie.
Deszcz oznaczał wolne: siedzenie na chacie, a nie stanie na ulicy. Jeśli zaczynało lać, kiedy byłyśmy w terenie, robiłyśmy fajrant, ładowałyśmy się do taksy i jazda do domu. Po drodze taksiarze, słuchając, o czym gadamy, sikali ze śmiechu i dawali nam poczucie, że robimy coś ważnego i pożytecznego, skoro śmiech to zdrowie.
U Ciotki grało się w karty, oglądało porno lub telenowele i dawało dobre rady świeżynkom w biznesie. Odkąd krąg mieszkańców poszerzył się o niemowlę, stałyśmy się ekspertkami od wychowywania dzieci. Ale zachowywałyśmy pełną dyskrecję. Niema María niańczyła małego, kiedy jego nowa mama musiała wyjść coś załatwić. Nie mogło wypłynąć, że mamy dziecko na chacie. Ani pary z gęby. Byłyśmy oddane wielkiej wspólnej sprawie i odpowiedzialnej misji. Miałyśmy pełną świadomość, że jedynie u nas będzie małemu tak dobrze, bo, najkrócej mówiąc, na chacie Ciotki Encarny był troskliwie otoczony prawdziwą miłością.
Zrobiłyśmy głosowanie, jak ochrzcić małego. Wygrała opcja Iskierka. Był to słuszny wybór, na widok dzieciątka bowiem Ciotce i w zasadzie wszystkim zapalały się iskry w oczach.
Od progu każda rzucała: „Gdzie moja Iskierka?”, biegła przytulić bobasa i szczebiotać nad nim, jakie to śliczniutkie. Gadałyśmy między sobą: „Gdy Iskierka nam podrośnie…”, i na poczekaniu tworzyłyśmy własny język, dla innych niezrozumiały. Gdy czasem któraś spytała: „A gdzie jest María?”, inna odpowiadała jej: „Siedzi i gada z Iskierką”, i szłyśmy popatrzeć ze szczerym zachwytem, jak niemowa miga dłońmi i gawędzi sobie z małym, który się wpatruje jak zaczarowany w wielkie, roziskrzone oczy rozmówczyni.
Iskierka miał ciemną skórkę, był tłuściutkim szkrabem i miał skośne oczka o smutnym wejrzeniu. Z każdym dniem nabierał sił i coraz mniej płakał, zaczął się nawet uśmiechać. Śpiewałam mu do snu, kołysałam go w ramionach.
– A teraz ciocia Camila – mówiła Ciotka Encarna, kiedy już nie miała siły, i dawała mi malucha, a ja go nosiłam na rękach po domu.
Czasem siadałam z małym na tarasie i myślałam sobie: dziecko, mąż, domek, patio z kwiatami w doniczkach, gabinecik z biblioteczką, przyjmowanie gości w weekend, koniec z prostytucją, znowu kontakt z rodzicami.
(…)
Camila Sosa Villada „Kurewny”
Tłumaczenie: Maria Broda
Wydawnictwo: Filtry
Liczba stron: 224
Opis: „Kurewny” to jedna z najważniejszych latynoamerykańskich książek ostatnich lat. Przełożono ją na dwadzieścia języków, a jej światowa sprzedaż dobiegła ćwierć miliona egzemplarzy. Camila Sosa Villada opowiada w niej o doświadczeniu transpłciowości, choć ani razu nie posługuje się tym słowem. Codzienność barwnej, wymykającej się łatwym definicjom hałastry, która żyje na własnych zasadach, poza binarnym podziałem ról płciowych, zostaje przez nią odmalowana swoistym językiem – wulgarnym, grubo ciosanym, pokracznym. Podobnie mówiły cioty z „Lubiewa” Michała Witkowskiego.
Villada opisuje brutalny maczystowski świat, w którym odrzucenie kulturowego mężczyzny zdaje się jedynym słusznym wyborem. Ale przyjęcie pozycji kobiety wcale nie przynosi wytchnienia. „Wszystkie miałyśmy zostać królewnami”, mówi motto książki zaczerpnięte z Gabrieli Mistral – tymczasem sukienka nie wystarczy, by proza życia zamieniła się w poezję, a na człowieka spływały rewerencja i łagodność.
Oparte na faktach, a zarazem korzystające z repertuaru realizmu magicznego „Kurewny” to opowieść o tym, że choć świat jest miejscem nieznośnym, kilka rzeczy może nas uratować: odwaga bycia sobą, ufanie swoim pragnieniom oraz próba stworzenia wspólnoty ponad społecznymi, rasowymi i płciowymi podziałami.
fot. Catalina Bartolomé
Kategoria: fragmenty książek