„Ptaków nie zabijają”. Wstrząsający obraz II wojny światowej w książce „Kaputt” Curzia Malapartego. Przeczytaj fragment

8 marca 2021

10 marca nakładem Wydawnictwa W.A.B. ukaże się jedna z kanonicznych książek reportażowych XX wieku. W 1941 roku włoski pisarz i dziennikarz Curzio Malaparte został wysłany na front wschodni jako korespondent „Corriere della Sera”. Doświadczenia tam zebrane stały się podstawą dzieła zatytułowanego „Kaputt”, które po raz pierwszy ukazało się w 1944 roku. Malaparte balansuje na pograniczu faktów i fikcji. Trudno jednak określić „Kaputt” jako powieść, ponieważ nie ma typowo rozwijanej fabuły, lecz składa się z epizodów powiązanych ramami wojennymi. Poza tym wiele opisanych w książce historii rzeczywiście miało miejsce, jak chociażby kolacja autora z Hansem Frankiem, generalnym gubernatorem ziem polskich powieszonym w Norymberdze za zbrodnie przeciwko ludzkości. Publikację poleca m.in. Margaret Atwood, która zauważa, że „Kaputt” to „książka smutna, zadziwiająca, przerażająca i liryczna. Pokazuje skutki ideologicznego fanatyzmu, rasizmu, wypaczonych wartości udających duchową czystość i nienawiści do życia w ich najbardziej osobistych i haniebnych aspektach. Jest to absolutnie niezbędne do zrozumienia tego, co działo się podczas drugiej wojny światowej”. Poniżej możecie przeczytać fragment „Kaputt”.

CZĘŚĆ PIERWSZA
KONIE

I. LE CÔTÉ DE GUERMANTES1

Książę Eugeniusz Szwedzki przystanął na środku pokoju, „Niech pan posłucha” ‒ powiedział.

Poprzez dęby Oakhill i sosny parku Valdemarsudde, z drugiego brzegu odnogi morskiej wrzynającej się w ląd aż po Nybroplan, w samo serce Sztokholmu, wiatr przynosił smętny, łagodny lament. Nie było to melancholijne wycie syren parowców, które wpływają do portu, ani podniebny krzyk mew: przypominało to głos kobiecy, nabrzmiały bólem.

‒ To konie z Tivoli, lunaparku nieopodal Skansenu ‒ cicho powiedział książę Eugeniusz.

Stanęliśmy przy jednym z ogromnych okien wychodzących na park, z czołem przyciśniętym do szyb zasnutych niebieskawą, płynącą od morza mgiełką. Ścieżką wzdłuż stoku wzgórza schodziły, potykając się i kulejąc, trzy białe konie, a za nimi żółto ubrana dziewczynka; minęły bramę i zeszły na wąską plażę, przy której tłoczyły się kutry, czółna i łodzie rybackie, czerwono i zielono malowane.

Był jasny dzień wrześniowy, świeży, niemal wiosenny. Jesień zaczynała już czerwienić stare drzewa na Oakhill. Odnogą morską, na której wysokim brzegu wznosi się willa Valdemarsudde, rezydencja księcia Eugeniusza, brata Gustawa V króla Szwecji, sunęły duże, szare parowce z ogromnymi flagami szwedzkimi ‒ żółty krzyż na błękitnym polu ‒ wymalowanymi na kadłubie. Stada mew wydawały chrapliwe, żałosne krzyki, podobne do płaczu dziecka. W dole, wzdłuż nabrzeży Nybroplan i Strandvagen, kołysały się białe stateczki kursujące między Sztokholmem a wysepkami archipelagu i noszące dźwięczne nazwy szwedzkich miast i wysp. Za arsenałem wzbijał się niebieski obłok dymu, który stada przelatujących mew przecinały raz po raz białym błyskiem. Chwilami wiatr przynosił dźwięki orkiestry od strony Belmannsro i Hasselbacken oraz wesoły gwar tłumu marynarzy, żołnierzy, dziewcząt i dzieciaków zgromadzonych dokoła akrobatów, żonglerów i wędrownych muzykantów, którzy od rana do nocy produkują się przed bramami Skansenu.

Książę Eugeniusz wiódł za końmi serdecznym spojrzeniem, opuściwszy powieki naznaczone delikatnymi zielonkawymi żyłkami. Widziana tak z profilu, w łagodnym świetle zachodu, twarz ta o nieco obrzmiałych, łakomych wargach, z białymi wąsami nadającymi jej dobroduszny wyraz, z orlim nosem i wysokim czołem uwieńczonym siwą kędzierzawy czupryną, potarganą jak u zbudzonego przed chwilą dziecka ‒ wyglądała niby medal z wizerunkiem Bernadotte’a. Z całej królewskiej rodziny książę Eugeniusz najbardziej przypomina tego napoleońskiego marszałka, który stał się założycielem szwedzkiej dynastii. Czysty, ostry, niemal twardy profil tworzył szczególny kontrast z łagodnością spojrzenia, z subtelnym wykwintem dykcji, z gestami pięknych rąk Bernadotte’ów, o wąskich, białych palcach. (Kilka dni przedtem oglądałem w jednym ze sztokholmskich sklepów hafty, które własnoręcznie wykonuje król Gustaw V w długie wieczory zimowe, spędzane w otoczeniu rodziny i najbliższych dostojników dworu, w pałacu królewskim projektowanym przez Tessina albo podczas białych nocy letnich na zaniku Drottningholm; wdzięk tych haftów, delikatność rysunku i subtelność ściegu przywodzą na myśl dawny kunszt wenecki, flamandzki czy francuski). Książę Eugeniusz nie haftuje: jest malarzem. Nawet styl jego ubioru ma w sobie coś z artystycznej swobody i nonszalancji Montmartre’u sprzed pięćdziesięciu lat, kiedy i Montmartre, i książę Eugeniusz byli młodzi. Ubrany był w grubą marynarkę z harris tweed koloru tabaczkowego, staroświeckiego kroju, zapiętą do samej góry. Na tle bladoniebieskiej koszuli, w niewyraźne białe prążki, mocniejszym akcentem błękitu był szydełkowy krawat spleciony na kształt warkocza.

‒ Co dzień o tej porze schodzą do morza ‒ powiedział książę Eugeniusz cicho. W różowo-błękitnym zmierzchu widok tych trzech białych koni, z towarzyszącą im żółto ubraną dziewczynką, był smutny i bardzo piękny. Stojąc po kolana w wodzie, kołysały łbami, rozwiewając grzywy na długich, w łuk wygiętych szyjach ‒ i rżały.

Słońce zachodziło. Od wielu już miesięcy nie widziałem zachodu słońca. Po długim lecie północnym, po niekończącym się, nieprzerwanym letnim dniu bez świtów i zmierzchów, niebo zaczynało wreszcie blednąć ponad lasami i morzem, ponad dachami miasta; coś na kształt cienia (a może był to tylko refleks cienia, cień cienia?) zaczynało gęstnieć na wschodzie. Noc rodziła się po trochu, noc czuła i delikatna; nad lasami i nad jeziorami niebo płonęło, skręcając się w ogniu zachodu jak liść dębowy w jesiennym ognisku.

Pośród drzew parku, na bladym tle północnego pejzażu, kopie Rodinowskiego Myśliciela i Nike z Samotraki, wyrzeźbione w marmurze nazbyt białym, przypominały w sposób nieoczekiwany i władczy gust paryskiego fin de siècle’u, dekadencji i parnasizmu, wprowadzając w atmosferę Valdemarsudde jakiś element swawoli i fałszu. Również i w obszernym pokoju, w którym staliśmy przy wielkim oknie, dotykając czołem szyb ‒ w tym pokoju książę Eugeniusz studiuje i tworzy ‒ snuło się jeszcze tęskne i przytłumione echo paryskiego estetyzmu owych czasów, około roku 1888, kiedy książę Eugeniusz miał swoje „studio” w Paryżu (mieszkał przy rue de Monceau jako Monsieur Oscarson) i był uczniem Puvis de Chavannes’a i Bonnata. Na ścianach wisiało trochę jego młodzieńczych płócien ‒ pejzaże z Île-de-France, znad Sekwany, z Vallée-de-Chevreuse, z Normandii, portrety modelek z włosami rozpuszczonymi na nagich ramionach, poza tym obrazy Zorna i Josephsona. Dębowe gałęzie o purpurowych, złoto żyłkowanych liściach wyłaniały się z porcelanowych amfor z Mariebergu i Rörstrandu malowanych przez Isaaka Grünewalda stylem Matisse’a. Ogromny piec z białej majoliki ozdobiony z frontu wypukłorzeźbą ‒ dwie skrzyżowane strzały, a nad nimi zamknięta korona szlachecka ‒ zajmował jeden kąt pokoju. W kryształowej wazie z Orrefors kwitł prześliczny krzew mimozy, który książę Eugeniusz przywiózł z jakiegoś ogrodu na południu Francji. Przymknąłem na chwilę oczy: tak, to był zapach Prowansji, zapach Awinionu, Nîmes, Arles; wydychałem woń Morza Śródziemnego, Włoch, Capri.

‒ Chciałbym i ja mieszkać na Capri jak Axel Munthe ‒ odezwał się książę Eugeniusz. ‒ Podobno żyje tam w otoczeniu kwiatów i ptaków. Zastanawiam się czasem ‒ dodał z uśmiechem ‒ czy on naprawdę tak lubi kwiaty i ptaki.

‒ Kwiaty lubią go bardzo ‒ powiedziałem.

‒ A ptaki lubią go także?

‒ Biorą go za stare drzewo ‒ wyjaśniłem ‒ za stare, uschnięte drzewo.

Książę Eugeniusz uśmiechał się, przymykając oczy. Jak zawsze, tak i tego roku Axel Munthe spędził lato na zamku Drottingholm, jako gość króla, i właśnie dopiero przed kilku dniami wyruszył w powrotną drogę do Włoch. Żałowałem, że się z nim rozminąłem w Sztokholmie. Pięć czy sześć miesięcy przedtem, na Capri, w przeddzień mego wyjazdu do Finlandii, poszedłem do wieży Materita pożegnać się z Munthem, który chciał dać mi kilka listów ‒ do Svenna Hedina, Ernsta Mankera i innych swoich sztokholmskich przyjaciół. Axel Munthe czekał na mnie pod piniami i cyprysami Materity: stał sztywno wyprostowany, chmurny, w zielonym płaszczu narzuconym na ramiona, w kapeluszu krzywo wciśniętym na rozczochraną głowy. Jego żywe, złośliwe oczy ukryte były za czarnymi okularami, które nadawały mu ów wygląd na poły tajemniczy, na poły groźny, jaki miewają niewidomi. Munthe trzymał na smyczy wilczura i choć pies wydawał się zupełnie łagodny, jego pan, zaledwie zobaczył mnie nadchodzącego, zaczął wołać, żebym się zanadto nie przybliżał. „Z daleka!” ‒ krzyczał, wymachując ręką i zaklinając psa, żeby się na mnie nie rzucił i nie rozszarpał; udawał, że go z wielkim trudem powstrzymuje, że po prostu nie może sobie dać rady z tą swoją dziką bestią; pies tymczasem przyglądał mi się, merdając wesoło i przyjaźnie ogonem, ja zaś zbliżałem się powoli i udawałem strach, chętnie wsączając się w tę nieszkodliwy komedię.

Axel Munthe, kiedy jest w dobrym humorze, lubi improwizować takie scenki i zabawiać się kosztem swoich gości. Możliwe, że był to właśnie jego pierwszy pogodny dzień po wielomiesięcznej zaciekłej samotności. Miał za sobą smutną jesień, którą przeżył pod terrorem własnych ponurych kaprysów, dręczony melancholią, całe dni spędzając w zamknięciu w tej swojej posępnej wieży, ponadgryzanej, niby stary gnat, ostrymi zębami libeccio, wiatru wiejącego od Ischii, i tramontany przynoszącej od Wezuwiusza aż na Capri ostrą woń siarki; zamknięty na klucz w swoim fałszywym więzieniu przesiąkniętym morską wilgocią, pośród fałszywych stałych obrazów, fałszywych rzeźb greckich, rzekomo piętnastowiecznych madonn wyrzeźbionych w drzewie z resztek jakiegoś mebla w stylu Ludwika XV.

Tego dnia Munthe wydawał się pogodny. Zaczął mi nagle opowiadać o ptakach z Capri. Mówił, że każdego wieczoru, przed zachodem słońca, wychodzi ze swojej wieży i powoli, ostrożnie stawiając kroki, zapuszcza się pomiędzy drzewa parku w zielonym płaszczu na ramionach, w starym kapeluszu krzywo wciśniętym na rozczochraną głowę, z oczyma ukrytymi za ciemnym szkłem okularów. Idzie tak aż do miejsca, gdzie drzewa rosną rzadziej, rozstępują się, ukazując trawie kawał błękitnego nieba, niby zwierciadło. Tam się zatrzymuje i stoi prosto, sztywny, chudy, podobny do starego pnia wysuszonego słońcem, stwardniałego wskutek zimna i burz, ze szczęśliwym uśmiechem czającym się w kosmykach jego bródki starego fauna. Czeka. I ptaki zlatują się do niego całymi chmarami, świergoczą serdecznie, siadają mu na ramionach, na rękach, na kapeluszu, dziobią go w nos, w usta, w uszy. Munthe stoi tak, nieruchomo, gawędząc ze swoimi małymi przyjaciółmi wdzięcznym capryjskim dialektem, dopóki słońce nie zatonie w błękitnozielonym morzu. Wtedy ptaki odlatują do swoich gniazd, wszystkie naraz, z głośnym pożegnalnym trelem.

Ah, cette canaille de Munthe! ‒ powiedział książę Eugeniusz serdecznie, a jego głos drżał lekko.

Przechadzaliśmy się czas jakiś po parku, pod wzdymanymi wiatrem piniami, potem Axel Munthe zaprowadził mnie do najwyżej położonego pokoju swojej wieży. Dawniej musiało to być coś w rodzaju spichrza, teraz urządził tam sobie pokój sypialny, przeznaczony na owe dni czarnej melancholii, kiedy zamyka się tam niby w celi więziennej, zatykając uszy watą, żeby nie słyszeć żadnego ludzkiego głosu. Usiadł na zydlu, umieszczając grubą laskę między kolanami, ze smyczą wilczura omotaną dokoła przegubu ręki. Leżący u jego stóp pies wpatrywał się we mnie jasnymi, smutnymi oczyma. Axel Munthe uniósł w górę twarz, nagle spochmurniałą. Powiedział, że nie może sypiać, że wojna odebrała mu sen; całe noce spędza na niespokojnym czuwaniu, słuchając szumu wiatru w drzewach i dalekiego odgłosu morza.

‒ Mam nadzieję ‒ powiedział ‒ że nie przyszedł pan tutaj mówić mi o wojnie.

‒ Nie będę nic mówił o wojnie ‒ zapewniłem.

‒ Dziękuję ‒ rzekł Munthe. I nagle zapytał, czy to prawda, że Niemcy są tak niesłychanie okrutni.

‒ Ich okrucieństwo wynika ze strachu ‒ odpowiedziałem ‒ są wprost chorzy ze strachu. To chory naród, ein krankes Volk.

‒ Tak, ein krankes Volk ‒ powtórzył Munthe, uderzając końcem laski w podłogę. A po chwili milczenia zapytał znowu, czy to prawda, że Niemcy tak łakną krwi i zniszczenia.

‒ Boją się ‒ odpowiedziałem ‒ boją się wszystkiego i wszystkich, zabijają i niszczą ze strachu. Nie znaczy to, żeby się bali śmierci: żaden Niemiec, mężczyzna ani kobieta, starzec ani dziecko, nie boi się śmierci. Ani też nie boją się cierpienia. W pewnym sensie można powiedzieć, że oni lubią cierpienie. Ale boją się wszystkiego, co jest żywe, wszystkiego, co żyje wokół nich, a także wszystkiego, co się od nich różni. Choroba, na którą cierpią, jest bardzo tajemnicza. Najwięcej boją się istot słabych, bezbronnych, chorych, kobiet, dzieci. Boją się też starców. Ich lęk budził zawsze we mnie głęboką litość. Gdyby Europa miała dla nich litość, może Niemcy ozdrowieliby ze swojej okropnej choroby.

‒ A więc są okrutni, a więc to prawda, że masakrują ludzi bez żadnego miłosierdzia? ‒ przerwał mi Munthe, niecierpliwie stukając laską o podłogę.

‒ Tak, to prawda ‒ odpowiedziałem. ‒ Mordują bezbronnych, wieszają Żydów na drzewach pośrodku wsi, palą ich żywcem w domach jak szczuty, rozstrzeliwują chłopów i robotników na podwórzach kołchozów i fabryk. Widziałem ich, jak śmieli się, jedli i spali w cieniu trupów kołyszących się na gałęziach drzew.

‒ Tak, ein krankes Volk ‒ powiedział Munthe, zdejmując okulary, żeby starannie przetrzeć ich szkła chustką. Powieki miał opuszczone, nie mogłem dojrzeć jego oczu. Po chwili zapytał, czy to prawda, że Niemcy zabijają ptaki.

‒ Nie, to nieprawda ‒ odpowiedziałem ‒ nie mają czasu zajmować się ptakami, ledwie im go starcza dla ludzi. Mordują Żydów, robotników, chłopów, podpalają miasta i wsie z dziką furią, ale ptaków nie zabijają. Ach, ileż prześlicznych ptaków żyje w Rosji! Są może jeszcze piękniejsze od tych na Capri.

‒ Piękniejsze niż ptaki na Capri? ‒ zapytał Axel Munthe zirytowanym głosem.

‒ Piękniejsze i szczęśliwsze ‒ potwierdziłem. ‒ Na Ukrainie są niezliczone gatunki prześlicznych ptaków. Fruwają całymi tysiącami, świergoczą wśród akacji, siadają leciutko na srebrzystych gałązkach brzóz, na kłosach zboża, na złotych rzęsach słoneczników, wydziobując ziarenka z ich wielkich czarnych oczu. Śpiewają bez przerwy przy wtórze armat, przy szczęku karabinów maszynowych, w szumie samolotów nad niezmierzoną ukraińską równiną. Siadają na ramionach żołnierzy, na siodłach, na grzywach końskich, na jaszczach, na lufach karabinów, na wieżyczkach „pancerów”, na butach zabitych. Nie boją się umarłych. Drobne, żwawe, wesołe ptaszki, jedne szare, inne zielone, czerwone, jeszcze inne żółte. Niektóre mają czerwone czy niebieskie tylko brzuszki, inne ‒ tylko szyjki lub ogonki. Są białe z błękitnym gardziołkiem, a widziałem też bardzo maleńkie i bardzo dumne z siebie, zupełnie białe, niepokalane. O świcie zaczynają świergotać w zbożu, a Niemcy podnoszą głowy, zbudzeni ze swoich ponurych snów, i słuchają ich radosnego śpiewu. Tysiące tych ptaszków przelatują nad polami bitew nad Dniestrem, Dnieprem i Donem; świergocą wolne i radosne i nie boją się wojny, nie boją się Hitlera ani SS, ani gestapo, nie przysiadają na gałązkach, żeby przyglądać się rzeziom, tylko szybują wysoko po niebie, śpiewając, towarzyszą z wysoka wojskom w marszu przez bezkresną równinę. Ach, naprawdę piękne są ukraińskie ptaki!

Axel Munthe podniósł zwieszoną głowę, zdjął czarne okulary, spojrzał na mnie swoimi żywymi, złośliwymi oczyma i uśmiechnął się.

‒ Całe szczęście, że Niemcy nie zabijają ptaków ‒ powiedział. ‒ Jestem naprawdę szczęśliwy, że nie zabijają ptaków.

‒ On ma rzeczywiście czule serce i duszę prawdziwie szlachetną, ten nasz drogi Munthe ‒ powiedział książę Eugeniusz.

Nagle od strony morza doleciało długie, żałosne rżenie. Książę Eugeniusz wzdrygnął się i otulił obszernym płaszczem z szarej wełny, porzuconym na poręczy fotela.

‒ Chodźmy popatrzeć na drzewa ‒ powiedział. ‒ Drzewa są bardzo piękne o tej porze.

Wyszliśmy do parku. Zaczynało się robić chłodno, niebo na wschodzie miało barwę matowego srebra. Powolne zamieranie światła, powrót nocy i pogody. Miałem wrażenie, że wojna się skończyła, że Europa jeszcze żyje, the glory that was itd., the grandeur that was itd2. Przez całe lato byłem w Laponii, na froncie pod Petsamo i Lizą, w ogromnych lasach Inari, w martwej, księżycowej tundrze arktycznej, oświetlonej okrutnym blaskiem nigdy nie zachodzącego słońca. Teraz te pierwsze zmierzchy jesienne miały mi przywrócić poczucie ciepła, odpoczynku, pogodnego życia, nie skażonego nieustającą obecnością śmierci. Otulałem się w ten zmierzch, nareszcie odnaleziony, niby w miękki wełniany koc. Powietrze miało w sobie ciepło i zapach kobiety.

Przyjechałem do Sztokholmu przed kilkoma zaledwie dniami, po długim pobycie w szpitalu w Helsinkach; w Szwecji odnajdywałem ową słodycz spokojnego życia, która dawniej stanowiła urok Europy. Po wielu miesiącach dzikiej samotności na dalekiej Północy, wśród Lapończyków ‒ towarów niedźwiedzi, pasterzy renów, poławiaczy łososi ‒ zapomniane już obrazy spokojnego, pracowitego życia, które ze zdumieniem oglądałem na ulicach Sztokholmu, wprawiały mnie w stan upojenia, niemal półprzytomności. Zwłaszcza kobiety; ten atletyczny a zarazem łagodny wdzięk jasnych i przejrzystych kobiet szwedzkich o oczach niebieskich, włosach barwy starego złota, czystym uśmiechu i drobnych, stromych piersiach, sterczących dumnie niby dwie honorowo odznaki za dzielność fizyczną albo dwa medale pamiątkowo osiemdziesiątej piątej rocznicy urodzin króla Gustawa V ‒ przywracały mi poczucie urody życia. A cienie pierwszych zachodów słońca dodawały im jeszcze jakiegoś intymnego, tajemniczego uroku.

Po ulicach skąpanych w błękitnym świetle, pod niebem z białego jedwabiu, w powietrzu rozjaśnionym białymi refleksami domów chodziły kobiety podobne do niebiesko-złotych komet. Ich uśmiech był ciepły, ich spojrzenie pełne niewinnej ekstazy. Pary splecione uściskiem na ławkach Gammla Gården, pod drzewami już wilgotnymi od wieczornej rosy, wyglądały jak żywe obrazy skopiowane z „Fästlig Scen” Josephsona. Niebo nad dachami, domy na wybrzeżu, żaglowce i parowce przycumowane przy Strömie i wzdłuż Strandvägen miały błękitną barwy porcelany z Mariebergu i Rörstrandu ‒ błękit morza między wysepkami archipelagu albo jeziora Melar koło Drottningholm, albo lasów dokoła Saltsjöbaden, błękit obłoków nad ostatnimi dachami Valhalvägen; ów błękit, który daje się dostrzec w każdej bieli dalekiej Północy, w śniegach, rzekach, jeziorach i lasach północnych, w stiukach neoklasycznej architektury szwedzkiej, w niezdarnych biało lakierowanych meblach pseudo Ludwik XV, zapełniających chłopskie domy Norrlandu i Laponii; błękit, o którym mówił mi swoim ciepłym głosem Anders Oesterling, przechadzając się pomiędzy kolumnami z białego drzewa o złoconych doryckich żłobkowaniach w sali posiedzeń Akademii Szwedzkiej w Gammla Staden; mleczny błękit sztokholmskiego nieba przed świtem, kiedy upiory, wałęsające się przez całą noc po ulicach miasta (północ jest ojczyzną upiorów: nawet drzewa, domy i zwierzęta są upiorami wymarłych drzew, domów i zwierząt), powracając do siebie przeciągają ulicami, podobne do błękitnych cieni; śledziłem je z mego okna w Grand Hotelu albo z okien domu Strindberga ‒ domu z czerwonej cegły pod numerem 10 przy Karlaplan, gdzie mieszkał Maioli, sekretarz poselstwa włoskiego, a o piętro wyżej chilijska śpiewaczka Rosita Serrano (dziesięć jamników Rosity Serrano dreptało po schodach tam i z powrotem, poszczekując, głos Rosity ochrypły a słodki przebijał się przez akordy gitary, a ja śledziłem wzrokiem błąkające się w dole, na placu, błękitne upiory, te same, które Strindberg spotykał na schodach, wracając o świcie do domu, albo zastawiał je siedzące w przedpokoju, śpiące na jego łóżku lub stojące przy oknach, blade na tle bladego nieba, dające jakieś znaki niewidzialnym przechodniom. Poprzez szept fontanny na środku Karlaplan słychać było szelest liści chwiejących się w lekkiej bryzie wiejącej rankiem od morza).

Usiedliśmy w neoklasycznej świątyńce w głębi parku, w miejscu, gdzie skalny brzeg spada pionowo do morza; patrzyłem, jak białe doryckie kolumny odcinają się łagodnie na błękitnawym tle jesiennego pejzażu. Po trochu narastała we mnie jakaś gorycz, jakiś posępny żal. Okrutne słowa cisnęły mi się na usta, na próżno starałem się je powstrzymać. Prawie bezwiednie zacząłem mówić o jeńcach rosyjskich, którzy, oślepli i zdziczali z głodu, zjadali trupy swoich towarzyszy w obozie pod Smoleńskiem, na oczach nie poruszonych tym widokiem oficerów i żołnierzy niemieckich. Czułem grozę i wstyd za moje słowa, byłbym chciał przeprosić księcia Eugeniusza za moją brutalność; on milczał, otulony w swój szary płaszcz, z głowią zwieszoną na piersi. Nagle podniósł głowę, poruszył ustami, jakby coś chciał powiedzieć, milczał jednak, tylko w jego spojrzeniu wyczytałem bolesny wyrzut.

Szukałem w jego oczach, na jego czole tego samego zimnego okrucieństwa, które malowało się na twarzy Obergruppenführera Dietricha, kiedy mu powiedziałem, jak jeńcy radzieccy w obozie pod Smoleńskiem jedli trupy swoich towarzyszy. Dietrich zaczął się wówczas śmiać. Spotkałem Obergruppenführera Dietricha, krwawego Dietricha, dowódcę gwardii przybocznej Hitlera, w willi ambasady włoskiej nad brzegiem Wannsee w pobliżu Berlina; zafascynowała mnie jego blada twarz o niewiarogodnie zimnych oczach, jego ogromne uszy i maleńkie usta podobne do pyszczka ryby. Dietrich śmiał się.

Haben sie ihnen geschmeckt? Czy im smakowały? ‒ I śmiał się, szeroko rozciągając swój rybi pyszczek o różowym podniebieniu, ukazując rybie zęby, gęste i spiczaste. Chciałem niemal usłyszeć teraz śmiech księcia Eugeniusza wyrażający tyleż okrucieństwa, co twarz Dietricha, czekałem, że i on mnie zapyta swoim miękkim, znużonym, jakby dalekim głosem:

Est-ce qu’ils les mangeaient avec plaisir? Czy chętnie je jedli? ‒ Ale książę Eugeniusz podniósł oczy i wlepił we mnie spojrzenie pełne bolesnego wyrzutu.

Maska głębokiego cierpienia kryła jego twarz. Rozumiał, że i ja cierpię, i patrzył na mnie w milczeniu, z serdecznym współczuciem. Czułem, że jeśli się odezwie, jeżeli powie choćby jedno słowo, jeżeli dotknie mojej ręki ‒ rozpłaczę się. Ale książę Eugeniusz milczał, a mnie cisnęły się na usta okrutne słowa. I nagle spostrzegłem się, że opowiadam o pewnym dniu, kiedy udałem się na front pod Leningradem. Jechałem samochodem przez duży las w okolicy Oranienbaum, razem z oficerem niemieckim, lejtnantem Schultzem ze Stuttgartu. Pochodził z samej doliny Neckaru, tej „doliny poetów”, mówił Schultz i opowiadał mi o Hölderlinie, o szaleństwie Hölderlina. „Nie był wariatem, był aniołem” ‒ mówił Schultz, robiąc ręką powolny, niejasny gest, jakby rysował coś w mroźnym powietrzu; a patrzył przy tym w górę, zdawał się śledzić oczyma lot anioła. Las był głęboki, oślepiająca biel śniegu rzucała na pnie drzew niebieskawa refleksy, wóz z łagodnym szelestem sunął oblodzonym śladem, a Schultz mówił: „Hölderlin w Szwarcwaldzie polatywał między drzewami niby wielki ptak”, a ja milczałem, patrząc na gęsty, groźny bór dokoła nas i słuchając chrzęstu kół na pokrytej lodem drodze. Schultz zaczął deklamować wiersze Hölderlina:

Nad łąkami Neckaru, nad Renem
Wszystkie myślą, że w żadnej innej
Stronie nie byłoby im lepiej.
Lecz ja chcę w góry Kaukazu!3

‒ Hölderlin był niemieckim aniołem ‒ odezwałem się z uśmiechem.

‒ Był niemieckim aniołem ‒ przytaknął Schultz i powtórzył raz jeszcze: ‒ Lecz ja chcę w góry Kaukazu!

‒ Hölderlin także ‒ powiedziałem ‒ chciał iść na Kaukaz, nicht wahr?

Ach, so! ‒ rzekł Schultz.

Zagłębialiśmy się w coraz gęstszy bór. W miejscu, gdzie nasza droga krzyżowała się z inną, nagle z mgły wyłonił się przed nami żołnierz, po pas zagłębiony w śniegu. Stał nieruchomo, wyciągniętym ramieniem wskazując nam kierunek. Kiedyśmy go mijali, Schultz podniósł rękę do czapki, jakby go pozdrawiał i dziękował. A potem powiedział: „Oto jeszcze jeden, który chętnie pojechałby na Kaukaz” ‒ i wybuchnął śmiechem, odchylając głowę w tył, na oparcie.
Ujechaliśmy kawałek drogi i znów na skrzyżowaniu z daleka już spostrzegłem żołnierza, również stojącego po pas w śniegu, z prawym ramieniem wyciągniętym poziomo.

‒ Zamarzną na śmierć, biedaczyska ‒ odezwałem się. Schultz obrócił się i popatrzył na mnie.

‒ Nie ma obawy, żeby pomarli z zimna ‒ powiedział i roześmiał się. Więc zapytałem, dlaczego myśli, że tym nieszczęśnikom nie grozi śmierć.

‒ Przywykli już do zimna ‒ odpowiedział Schultz. Śmiał się przy tym i poklepał mnie po ramieniu. Kazał zatrzymać wóz i zwrócił się do mnie z uśmiechem: ‒ Chce pan go zobaczyć z bliska? Będzie pan mógł sam spytać, czy mu zimno.
Wysiedliśmy i zbliżyliśmy się do żołnierza. Stał przed nami bez drgnienia, wyciągniętą ręką wskazując wciąż kierunek. Był martwy. Oczy miał szeroko rozwarte, usta niedomknięte. Był to martwy żołnierz rosyjski.

‒ To nasza policja drogowa ‒ powiedział Schultz. ‒ Nazywamy ich „milczącą policją”.

‒ Jest pan pewien, że nie przemówi?

‒ Że nie przemówi? Ach, so! Niech pan spróbuje go zapytać.

‒ Lepiej, żebym nie próbował. Pewien jestem, że odpowiedziałby.

Ach, sehr amüsant! ‒ wykrzyknął Schultz ze śmiechem.

‒ Tak, bardzo zabawne, nicht wahr? ‒ i dodałem obojętnym tonem: ‒ Kiedyście ich tu stawiali, byli żywi czy martwi?

‒ Żywi, oczywiście ‒ odpowiedział.

‒ A potem umierają z zimna, oczywiście ‒ powiedziałem.

Nein, nein, nie umierają z zimna! Niech pan spojrzy tutaj ‒ i Schultz pokazał mi grudkę kiwi, grudkę czerwonego lodu, na skroni trupa.

Ach, so! Sehr amusant.

Sehr amüsant, nicht wahr? ‒ powtórzył Schultz. I dodał, śmiejąc się: ‒ Trzeba przecież, żeby i z jeńców rosyjskich był jakiś pożytek.

‒ Niech pan zamilknie ‒ powiedział książę Eugeniusz cicho. Tylko tyle: „Niech pan zamilknie”, a ja chciałem, żeby powiedział tym swoim miękkim, znużonym głosem, po francusku: „Ależ tak, trzeba przecież, żeby i jeńcy rosyjscy na coś się przydali”. Ale on milczał, a ja czułem grozę i wstyd. Może czekałem, żeby książę Eugeniusz wyciągnął rękę i położył mi ją na ramieniu. Czułem się upokorzony, pełen ponurej, okrutnej urazy.
(…)
_
Przypisy:
1. Strona Guenmntes. Aluzja do tytułu powieści Marcela Prousta „Du côté de Guermantes”, który w polskim przekładzie brzmi „W stronę Guermantes”.
2. Sława, która była niegdyś, wielkość, która była niegdyś.
3. „Wędrówka”, przełożył Mieczysław Jastrun.

Curzio Malaparte „Kaputt”
tłumaczenie: Barbara Sieroszewska, Joanna Ugniewska
wydawnictwo: W.A.B.
ilość stron: 576

Opis: „Kaputt” to jedna z kanonicznych książek reportażowych XX wieku, pisana w latach 1941-1943, bezpośrednio pod wpływem działań wojennych oraz związanych z nimi zbrodni niemieckich. Z brutalną bezpośredniością i szczegółowością odmalowuje okrucieństwo drugiej wojny światowej, ukazując obraz chylącej się ku upadkowi, stającej się „stosem gruzów i odpadków” Europy. Autor, będąc pisarzem i dyplomatą, może swobodnie podróżować po Bałkanach, ziemiach okupowanej Polski, ZSRR, a później także Finlandii. Spotka się z wysoko postawionymi przedstawicielami faszystowskich rządów: Hansem Frankiem, Galeazzo Ciano, Ante Paveliciem czy najważniejszymi generałami Wehrmachtu. Relacjonuje m.in. kolację na Wawelu, w której uczestniczył na zaproszenie Hansa Franka czy zwiedzanie getta warszawskiego w towarzystwie niemieckiego boksera Maxa Schmelinga. To książka porażająca, o silnie antywojennej wymowie, przetłumaczona na wiele języków i wielokrotnie wznawiana. To jednocześnie książka wzbudzająca liczne kontrowersje, podobnie jak postać samego autora, który przed wojną był zdeklarowanym faszystą i nacjonalistą.

Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek