„Ptaki” Tarjeia Vesaasa – pierwowzór literacki filmu „Żywot Mateusza” dostępny w nowym przekładzie. Przeczytaj fragment książki
„Ptaki” Tarjeia Vesaasa szerokiej publiczności znane są z ekranizacji z 1968 roku zatytułowanej „Żywot Mateusza”, w której niezapomnianą rolę zagrał Franciszek Pieczka. Sama powieść ukazała się ponad pół wieku temu w polskim przekładzie, teraz postanowiono przetłumaczyć ją ponownie wraz z wcześniejszym opowiadaniem „Niedojda”, w którym również występuje ten sam bohater.
„Umieszczenie obu tekstów w jednym tomie pozwala w wyjątkowy sposób prześledzić ewolucję tworzenia przez autora postaci głównego bohatera – od wrażliwego na piękno przyrody i nie w pełni sprawnego fizycznie Niedojdy do refleksyjnego, próbującego zrozumieć świat i siebie Mattisa, w którym otoczenie widzi głównie przygłupiego obiboka” – wyjaśnia we wstępie autorka nowego przekładu, Maria Gołębiewska-Bijak.
Książka jest już dostępna w księgarniach, a poniżej przeczytacie fragment „Niedojdy” w nowym tłumaczeniu.
Niedojdę zatrzymano na środku gościńca i zapytano, czy mógłby się podjąć rąbania drewna. Stanął przed nim wysoki, barczysty mężczyzna i spojrzał mu w oczy.
– Co? – zapytał zaskoczony Niedojda. Nie wierzył, że dobrze usłyszał. Miewał czasami szum w uszach. Ale czy ten mężczyzna nie powiedział „Mattis”?
Tamten powtórzył:
– Po prostu zapytałem, czy mógłbyś podjąć się dla mnie ścinki i rąbania, Mattis.
Mattis, powiedział. Jak gdyby nigdy nic. Jakby tu był jakiś inny robotnik.
Niedojda tak się ucieszył, że zrobiło mu się gorąco. Szybko jednak ukrył w sobie tę radość, żeby tamten nic nie zauważył. Wiedział, że robotnicy nie drżą z radości, jeśli dostaną taką ofertę. Odpowiadali po prostu tak albo nie, w zależności od tego, jak im pasowało. Tylko że ten mocno zbudowany mężczyzna powiedział Mattis. A do wszystkich, którzy mówili do niego „Mattis”, natychmiast przytwierdzała się jakby gwiazda. Jeżeli się zdarzyło, że ktoś do niego zagadał, rzadko używał imienia. Mattis dobrze wiedział, że między ludźmi nigdy nie nazywał się inaczej niż Niedojda.
– Tak – odparł, gdy uporządkował sobie to wszystko w głowie.
– Możesz to wziąć na siebie?
– Tak.
Mężczyzna zapytał trzy razy. Dlaczego musiał to robić?
– To dobrze.
To dobrze, powtórzyło się jak echo w duszy ożywionego Niedojdy.
– Naprawdę jestem akurat w potrzebie – rzucił mężczyzna. Potem szybko odchrząknął zakłopotany.
– Gdzie to jest? – zapytał Niedojda, nawet nie usłyszawszy tego, co powiedział mężczyzna.
– Mam na myśli Zachodnie Zbocza. Tam rośnie tyle wysokich brzóz.
– Tak, zgadza się – przytaknął Niedojda, choć wcale nie znał tamtej okolicy.
– Widać znasz tamten rejon.
Niedojdę przepełniała duma. Mężczyzna wciąż jeszcze tu stał. Stoi na środku drogi i rozmawia ze mną. Ten silny mężczyzna, właściciel lasów i zboczy. Gdyby pojawiła się tu jeszcze cała gromada ludzi i to zobaczyła. Mogłaby się zbiec cała parafia. Przydałoby się im. Choć po prawdzie to nie niedziela. A droga tak pusta, jak tylko może być.
Mężczyzna jeszcze stał. Jeszcze nie skończył. Pozwolił Niedojdzie pławić się w tej łasce.
Znieruchomiały Niedojda pławił się w tej łasce i czekał.
Działo się to gdzieś w drugiej połowie maja. Jezioro poniżej drogi od dawna było wolne od lodu, oddychało i od nowa żyło. Woda w nim wezbrała. Błękit nieba pociemniał. Pachniało świeżym listowiem i ziemią. Czuło się, że to wszystko jest osobliwe. Że być na ziemi to tajemnica.
Życie i praca na roli. Wszyscy się trudzą. Każdy trochę zarabia. Trafiło się też temu niedojdzie Mattisowi, zatrzymano go na środku drogi i zaproponowano cięcie drzew na opał.
Mężczyzna wyglądał na zadowolonego. Znalazł drwala do dalekich lasów na Zachodnich Zboczach. Nic nie wspomniał o tym, że Niedojda jest ostatnim z pytanych po tym, jak wszyscy inni powiedzieli „nie”. Podobna myśl przemknęła Niedojdzie przez głowę, bo miał złe doświadczenia, ale odsunął ją od siebie. Przecież tym razem nie musi tak być.
Mężczyzna wyciągnął z kieszeni zardzewiały klucz. Podał go Niedojdzie:
– To jest klucz do koleby.
Niedojda wziął go, nie ruszając się z miejsca.
– Dobrze – powiedział cicho.
Był to jakby klucz do wielkiego skarbu. Albo do nadzwyczajnego domu. Za nim szła moc. Niedojda przyjął wraz z kluczem oznakę władzy i odpowiedzialności.
Tymczasem mężczyzna mówił:
– Za długo by trwało, gdybyś każdego dnia płynął tam i z powrotem, więc chyba będziesz musiał tam zamieszkać.
– Dobrze.
– Chyba się nie boisz spać sam?
Niedojda poczerwieniał, a mężczyzna poczuł lekkie zakłopotanie. Powiedział coś, czego nie powinien mówić, bo przecież dotyczyło to Niedojdy. Zwykłego robotnika nie pyta się, czy się nie boi spać sam w chacie po drugiej stronie jeziora. Mężczyzna stracił swoją gwiazdę – była taka krucha i nietrwała, że nie istniało nic aż tak nietrwałego.
– No dobrze – pospieszył ze zmianą tematu. – To zaczniesz może już jutro, jeśli masz czas. Ściąć trzeba tylko wysokie brzozy. Zresztą są oznakowane, wystarczy tym się kierować. Potem potniesz je na zwykłą długość do sprzedaży i ułożysz w półfamny. To drewno, które będę sprzedawał.
Słowa płynęły z ust mężczyzny i przyciągały Niedojdę. Wiedział też jakby dlaczego. Słuchał uważnie z kluczem w ręce.
– W takim razie szczęśliwej drogi – zakończył mężczyzna.
– Szczęśliwej drogi – powiedział Niedojda.
Znów był sam na drodze.
Niedojda szedł do domu. Bardzo chciał spotykać ludzi idących mu naprzeciw. Zazwyczaj tego unikał, dziś jednak czuł wprost przeciwną potrzebę. Brało się to od owego zardzewiałego klucza, który ściskał w pięści schowanej w kieszeni spodni. Dano mu klucz do domu. Miał mieć władzę rządzenia tym domem, otwierać go i zamykać, kiedy zechce. Cieszył się, a kiedy na kogoś się natykał, patrzył mu prosto w twarz, aż ludzie się dziwili. Rozmawiano z nim, dostał zarobek i klucz. Wszystko w ciągu jednego dnia. Szara tkań minionych dni wisiała w pamięci – odsunął ją, zostawił za sobą. Przecież i tak tam przynależała. Była jak stara okurzona pajęczyna z resztkami much. Na tym tle zawisły teraz gwiazdy. To, co w jego sercu najpiękniejsze, wyszło na jaw, tak przynajmniej się wydawało.
Główna droga, którą szedł, prowadziła przez bagno, rozległe, kwaśne, nieuprawne bagno z wiechciami niedoszłych świerków tu i ówdzie we mchu. Małych drzewek, które nigdy nie dorastały, jedynie ledwie się przebijały przez życie, pokryte ciemnymi porostami i suchymi, cienkimi, pokręconymi gałązkami.
Zostały tam…
Niedojda spojrzał na nie z lękiem.
W tej samej chwili zbliżyło się szybkim krokiem kilku wyrostków. Z książkami pod pachą. Pewnie ze szkoły. Albo może z egzaminów przed konfirmacją na plebanii. Byli w tym wieku.
Na dzisiaj skończyli. Weseli, z bystrym wzrokiem. Nastawieni na hecę. Niedojda ich zobaczył i chciał uciec, bo to najgorsze, co go spotykało. Jednak nie było jak umknąć. Na takich nie pomagał nawet klucz.
Zauważył ten błysk, który przebiegł po ich twarzach, gdy w pośpiechu szukali, co by tu specjalnego powiedzieć Niedojdzie. Nie mieli nic przygotowanego, nic wystarczająco niezużytego, chyba żeby coś wpadło w ostatniej chwili…
Może dlatego, że lśniła jasna gwiazda – w każdym razie sam nie wiedział, kiedy wskazał na bagno:
– Patrzcie na nie! – rzucił ni stąd, ni zowąd.
Wpatrzyli się zdumieni. Strzał, który właśnie miał paść z ich edukowanych mózgów, nie padł. Nic tam nie widzieli.
Niedojda wskazywał palcem:
– Patrzcie na niedoszłe świerki!
Odebrało im mowę. Niedojda stał przed nimi, ściskając w kieszeni klucz. Niski, suchy i pokręcony, do tego z rzadką bródką jak ciemny porost pod szczęką. Nigdy się nie zdarzyło, żeby w pełni pozbył się tej sfuszerowanej brody, zawsze trochę jej tam zwisało.
Chłopakom krew uderzyła do głów i szybko poszli dalej. Niedojda ruszył w swoją stronę. Trochę sam sobą zdziwiony, ale szczęśliwy. Dawno już nie odniósł takiego zwycięstwa. Wielokrotnie przeżywał to wydarzenie od nowa.
Wyciągnąłem rękę i wskazałem prosto na drzewa. Chłopaki pewnie nawet o tym nie śniły. Patrzcie na niedoszłe świerki!, tak im powiedziałem. A im się to nawet nie śniło.
Ścisnął klucz w kieszeni.
No i ścinka drzew. Jak inni mężczyźni. Na drewno opałowe.
Mam teraz z czym wracać do siostry, pomyślał i przeszedł na drugą stronę gościńca do ich chałupy.
(…)
Tarjei Vesaas „Ptaki”
Tłumaczenie: Maria Gołębiewska-Bijak
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
Liczba stron: 334
Opis: Kultowa norweska powieść w nowym przekładzie. Mattis i Hege są rodzeństwem, które łączy silna więź emocjonalna. Hege opiekuje się bratem, o którym miejscowi mówią „taki trochę głupek”. Mattis nieco inaczej patrzy na otaczającą go rzeczywistość, nie przejmuje się opiniami innych, ale zachwyca go nieprzenikniony świat przyrody, który dla niego jest prosty i łatwy. Kiedy nad domem pojawiają się słonki – ptaki, których nigdy wcześniej nie widział w okolicy, a Hege się zakochuje, Mattis czuje, jakby jego świat się rozpadał. Podejmuje więc rozpaczliwą próbę walki o uwagę siostry. Ale czy nie jest już za późno? W nowym wydaniu dołączone jest opowiadanie „Niedojda”, które stało się dla autora bezpośrednią inspiracją do napisania „Ptaków”.
Kategoria: fragmenty książek