Przyjęcie urodzinowe byłego ministra wojny. Fragment powieści „Na/pół” Jasmina B. Freliha
Uhonorowana Nagrodą Literacką Unii Europejskiej powieść „Na/pół” słoweńskiego pisarza Jasmina B. Freliha rozgrywa się w przyszłości, w której chaos informacyjny doprowadził do Wielkiego Cięcia. Ludzie – mimo tego, że żyją w społeczeństwie – nie mają ze sobą nic wspólnego, dlatego panuje izolacja, samotność i destrukcja. Poniżej przeczytacie fragment książki, opisujący przygotowania do przyjęcia urodzinowego u jednego z trzech głównych bohaterów „Na/pół”, byłego ministra wojny mieszkającego w słoweńskiej części tego, co zostało po Europie.
Wszystkie rodziny, wszystkie, szczęśliwe i nieszczęśliwe, mocne lub biedne rodziny, zapomniane, nobilitowane, lekceważone rodziny, bezczelne i zrozpaczone, i chciwe, i piękne rodziny, poważne rodziny, niepoważne rodziny, silne, nic nieznaczące, zamożne, bezbożne i szorstkie, chciwe, również te najbardziej histeryczne rodziny to, jak by nie patrzeć, przede wszystkim odstraszające stado zranionych ludzi.
Łączą ich maleńkie kody informacji, przechowywane gdzieś głęboko w ich ciałach. Łączą ich wspomnienia, ukute przez wieloletnie perypetie. Łączy ich krew i woda, i łzy, a czasami dom lub mieszkanie albo jakaś dziupla, do której ściągają, gdy na zewnątrz trzaskają pioruny. Związani są jak wiązka palm. Nie mogą się rozstać. I dlatego cierpią.
Spójrzcie na przykład na członków rodziny Wilk, tak czarująco zebranych w piękny letni wieczór gdzieś pod Alpami, w Dolinie Soczy, wśród starych świerków i dębów, w wynajętym domku letnim, luksusowym jak na góry, z którego już cały dzień dochodzi zapach kiełbasy, kukurydzy i starych urazów. Zebrali się, aby świętować rocznicę patriarchy Wilka, okrągłą rocznicę, pięćdziesiątą, i choć ojciec patriarchy jeszcze żyje i jest obecny, przekazał pałeczkę głowy rodziny już lata temu swojemu synowi, solenizantowi Krasowi, ministrowi wojny do czasu, aż jego partia przegrała wybory, i którego wszyscy najbardziej szanują, mimo że wielu w głębi serca myśli, że jest nieczuły na potrzeby ludzi.
W ciągu dnia trzymali się bardziej osobno. Dzieci bawiły się z psami, grały w piłkę albo rzucały patykami, mężczyźni, oprócz skrzydełek, obierali sport i wojnę, a kobiety, oprócz skrzydełek, ostrzyły sobie zęby, bez świadków. Z czasem dorośli dzielili się na dwa obozy – po jednej stronie byli zwolennicy ojca Krasa, Bojana, których nawet młoda żona, Stoja (zbyt młoda, powiedzieliby niektórzy, a najgłośniej jego była), i jego dewiacje religijne (kilka lat temu przeszedł na neoceltycki druidyzm, zapuścił brodę i zaczął obcować z drzewami) nie zraziły do podziwu dla jego roznegliżowanej duszy i niesamowicie naiwnego światopoglądu; a po drugiej stronie sojusznicy Olgi, mamy Krasa, rozżalonej, dostojnej, pańskiej pani, która swoimi zarzutami i upomnieniami przywiązuje ludzi do siebie, dlatego w czasach niejasnych wartości wielu traktuje ją jak kotwicę albo przynajmniej latarnię. Ściany między obozami są niemal nieprzepuszczalne; przenikają przez nie jedynie Kras i jego żona oraz kilkoro dzieci, które są jeszcze za małe, aby wiedzieć więcej.
Dopóki na horyzoncie świeciło słońce i chłód wiał od rzeki w kierunku polany, na której przebywali, atmosfera była prawie spokojna. Dopiero teraz, gdy zapadł zmrok i wszyscy, zachowując pozory dobrego zachowania, weszli grzecznie do środka, powietrze wypełnił prąd, stwarzając zagrożenie podpalenia podszytu aż do miejsca zetknięcia się ich granic, jeśli Kras w dniu swoich urodzin nie będzie przekonująco naśladować piorunochronu.
Już samo posadzenie rodziny za stołem było działaniem godnym medalu. Ich tyłkami żonglowała żona Krasa, Katarina, co zajęło jej prawie cały miesiąc. Wisiała godzinami na telefonie, wysłuchiwała skarg, zawiniętych w obłudną pokorę, i plotek, nadmuchanych podczas podróży z ust do ust, przecedzanych przez zawiść i złośliwość w ledwo wiarygodne półprawdy, wśród całej masy pochwał i zachwytów nad ludźmi, którzy na przychylność całej rodziny zasłużyli sobie tym, że spokojnie i cicho cierpieli pod jarzmem nic nieznaczących losów. Wilkowie byli starą, dumną słoweńską rodziną, w której mikrokosmosie odzwierciedlał się obraz szerszej zbiorowości. Byli ze sobą skłóceni, to już wiemy, choć Katarina nie była pewna, czy kamieniem obrazy jest wyłącznie rozwód rodziców Krasa, czy różnice między nimi sięgają głębiej i dotyczą polityki, wiary, osobistej filozofii, to znaczy światopoglądu i przekonań, a ten niesławny rozwód tylko wykorzystano, aby oszczędzić konfrontacji z poglądami innego rodzaju. Zamknęli się z własnej woli w ciasnym pokoju i, nadsłuchując odgłosów zza płotu, podglądali, myśląc tylko o kłótni. Gdy żona zdradziła Krasowi swoje podejrzenia, ten lakonicznie odpowiedział, że konflikt jest zdrowy i potrzebny (przypominamy, był ministrem wojny) i żeby się zbytnio nie przejmowała.
Teraz podchodzą do stołu w równym rzędzie, szukają swoich imion, zapisanych na karteczce, i siadają. Katarina obserwuje ich z zapartym tchem, łapie ich nieświadome reakcje, uniesione nosy, zmarszczone brwi, oddechy ulgi i przytakiwania. Wygląda na to, że na razie się to sprawdza. Ona z Krasem siedzą oczywiście na środku, Mila, ich najstarsza córka, przyszła prawniczka, przy ojcu, Mira i Mina, bliźniaczki, dziesięcioletnie, przy niej. Obok Mili usiadł Edgar, brat przyrodni Krasa, którego ojciec niedługo po rozwodzie i długo przed ponownym ożenkiem sprowadził skądś, twierdząc, że jest jego synem, choć do nikogo nie był ani trochę podobny (był smagły, mały i uśmiechnięty, a Wilkowie – bladzi, wysocy i ponurzy), i Olga („cóż za obraza!”), oddaliwszy myśl o śmierci albo przynajmniej o zagranym nieszczęściu, puściła w rodzinie plotkę, że Bojan porwał Edgara z cygańskiego obozu. Gdy Edgar dorósł, gdy bardziej poznał swojego ojca i usłyszał plotkę od Andrei, która zasłyszała ją od księdza Mesliera, a ten w różnych soczystych wersjach od spowiadających się prawie co drugi miesiąc, po prostu w nią uwierzył. Z powodu swojej wolnej natury i wyjątkowego zrozumienia dla drugiego człowieka cieszy się, najprawdopodobniej jako jedyny w rodzinie, niezachwianym zaufaniem Krasa.
Przy nim siedzi ojciec Krasa, Bojan, już dobrze upojony. Można zobaczyć, jak szybko zbiera mu się ślina na myśl o wszystkich nieprzyjemnościach i kłopotach, które w przeciągu kilku kolejnych godzin wywoła swoim zachowaniem. Im był bliżej śmierci, tym chętniej drwił ze świata. Katarina nigdy nie widziała go złego, dlatego zawsze cieszy się z jego wykładu przy kolacji, choć stara się tego nie okazywać. Po lewicy Bojana zasiada jego żona, Stoja, rudowłosa piękność z Rosji. Mówi się, że Bojan ją zwyczajnie kupił i to, ku zaskoczeniu, jest prawdą, natomiast nie mówi się, że kupił ją od rosyjskich handlarzy żywym towarem, wyciągając ją w ten sposób ze strasznego życia, uzależnień i prostytucji w knajpach nad Bałtykiem. Nie mówi się nawet, co Bojan tam robił, lecz przez wzgląd na okazaną przez niego dobroć będziemy taktownie milczeć na ten temat. W ramach podziękowania Stoja urodziła mu dwoje dzieci, Alana i Po, a następnie je egoistycznie, wyłącznie dla siebie, dobrze wychowała. Teraz posłusznie siedzą przy niej.
Obok małej Po zasiada jej siostra („nie przyrodnia, żebyś nie mówiła na mnie przyrodnia siostra, ty jesteś moją siostrą i ja jestem twoją siostrą, jesteśmy siostrzyczkami”), również siostra Krasa, Grace, urodzona jako Andreja, najmłodsza córka Bojana i Olgi. Ponieważ była strasznie przywiązana do mamy, długo ukrywała swoją seksualność, wciąż mówiła o zakonach, piekle i pokucie, codziennie chodziła do kościoła, nawet kilka razy biczowała się do krwi. Poczucie winy, zwątpienie i rozpacz niemal doprowadziły ją do samobójstwa, aż pewnego dnia Kras po poufnej rozmowie z Edgarem, który wyjaśnił Krasowi niejedną rzecz, wygarnął jej niezbyt zręcznie, bo nie potrafił inaczej, że „ojca i tak to nie obchodzi, a mama przeżyje, dlatego przestań udawać i przestań zrzędzić, i znajdź sobie jakąś babkę, i rób z nią to, co chcesz, kurwa, przecież masz już tyle lat, że zamiast matki i księdza możesz słuchać swojej cipki”. Podczas gdy Kras wspinał się po drabinie politycznej i czyścił swój język z przekleństw, Andreja w myśl tego świeckiego błogosławieństwa przemianowała się na Grace Wolf i wyruszyła w ekscytującą podróż po całej Europie, i w Danii, w Christianii, wyszła za Olive, owłosioną żydowską pielęgniarkę, z którą teraz trzymają się za ręce i spokojnie uśmiechnięte i wciąż zakochane, zajmują miejsce za stołem.
Dla Olgi, siedzącej po stronie Katariny, obok Miny, coming out Andrei był potężnym ciosem, po którym nigdy się nie pozbierała. Po rozwodzie, a nawet po przybyciu Edgara, jej głowę zajmowały jeszcze romantyczne myśli o powrocie Bojana (jej fantazje były starannie wyszlifowane – jego klęczenie, jej otwarte ramiona, obrzęd kajania się i wybaczenia, krzyże, gołębie, cierniowe korony, on jej Črtomir, ona jego Valjhun), ale pojawienie się Stoi wszystko zniweczyło i wypłynęło wraz z jej ostatnią miesiączką. Przypalone resztki swojej miłości próbowała potem przelać na dzieci, lecz Kras był już wtedy w pełni samodzielną istotą, która nie wykazywała zainteresowania emocjonalnymi rozterkami ludzi, i uciekał przed uwagą matki, ciągle mówiąc o wyjeździe do internatu, w związku z czym z podwójnym trudem starała się zachowywać jego iluzję wolności, czyli zostawić go w spokoju; Bernarda i Alenki zawsze było jej żal, dlatego nigdy nie mogła ich naprawdę pokochać; została jej tylko Andreja, drobna, śliczna Andreja, która pod duchową batutą matki z niewinnej owieczki szybko zmieniła się w pobożne, obciążone poczuciem winy czupiradło. Olga zabiegała o to, żeby ją wysłać do zakonu, wszak Wilkowie coraz bardziej potrzebowali kogoś, kto poświęciłby całe życie modlitwie za nich (jakby wyuzdanie Bojana nie było wystarczające, Kras coraz częściej mówił o polityce), i kiedy się posypało (Olga nigdy nie dowiedziała się, co było przyczyną tego, że Andreja ślubowała grzech – podejrzewała cygańskie czary), w rozpaczy wyrwała sobie wszystkie włosy i przysięgła, że odtąd będzie kochała tylko duchy.
Magda i Svetlana, siostry Olgi, stare, jałowe, nigdy niepoślubione bliźniaczki, wiele lat siedziały w rodzinnym gospodarstwie nad Idrią, jadły prażuchy, kluski lane na mleku i poticę estragonową, karmiły tuzin kur, poganiały swą jedyną chudą krowę i całe dnie zawistnie wyrywały sobie z rąk portret marszałka Tity. Mimo że miały dziesięć lat, gdy dyktator umarł, ceniły go, jego wielkość i niemal półboską naturę, o której przekonał ich w swoich długich nostalgicznych opowieściach ich zmarły ojciec, dziad Krasa od strony matki. Ponieważ z woli ojca nigdy nie uległy wpływowi kultury zachodniej i ponieważ wiejscy młodzianie z okolicy byli niewystarczająco przysposobieni do walki z kultem mitu, pozostały wierne nieżyjącemu herosowi. Gdy pierwszy raz po dwudziestu latach odwiedziła je krótko ostrzyżona, spragniona towarzystwa ich siostra, instynktownie ukryły portret w piwnicy. W tamtych dniach pierwszy raz jechały samochodem, pierwszy raz trzymały w rękach plastikowe sztućce i pierwszy raz widziały telefon komórkowy. Obiecały Oldze, że w przyszłym roku pójdą z nią na pielgrzymkę do Brezje, choć dużo bardziej wolałyby zobaczyć morze (którego jeszcze nigdy nie widziały). Siedzą przy niej, bez przerwy szepczą sobie do ucha i rżą bezzębnie.
Bernardowi, młodszemu bratu Krasa, siedzącemu obok Magdy albo Svetlany (nie wie, która jest która), ciotki grają na nerwach. Bernard jest wzbudzającą litość kreaturą – tyle czasu przeżył w cieniu brata, że ma trupio bladą skórę, zaawansowaną krótkowzroczność i leniwą prawą rękę. Jako dziecko wywoływał współczucie, a teraz, po studiach ekonomii, zgromadziwszy bezgraniczne bogactwo, wzbudza pogardę. To mu się bardziej podoba. Wszyscy Wilkowie z wyjątkiem Krasa są mu winni pieniądze i Bernard spędza dni na pogrywaniu ich losami. Swojej żonie, w wieczór śmierci ich syna Lovra, który umarł na białaczkę w wieku prawie ośmiu lat, ze łzami w oczach wyznał, że „wszyscy ludzie tylko szukają dróg, jak innych do siebie przywiązać, żeby móc im zrujnować życie”. Mówił o sobie, a ona myślała, że wini ją za śmierć Lovra, i następnego dnia z kamieniami w kieszeniach rzuciła się do Savy.
Alenka z poważnego stadium ospy wietrznej w wieku pięciu lat wyszła z podziurawioną twarzą. Nigdy nie broniła się przed wyrazami współczucia, mimo że specjalnie jej nie obchodziły. Z Bernardem zostali sojusznikami z racji odtrącenia. Lecz kiedy Bernard chciał się zbliżyć, Alenka chłodno wycofywała się do swojego świata. Przeczytała wszystkie zebrane utwory słoweńskich pisarzy i poetów, urodzonych przed drugą wojną światową, tylko nie Cankara. Swoją młodość spędziła na misjach w Afryce i Indiach (nie zajmowała stanowiska w sprawie religii, chciała po prostu pomagać), a teraz pracuje w archiwum i gdy zauważy błąd gramatyczny, pisze gorzkie listy do słoweńskich wydawców. Przed kilkoma laty adoptowała czarnego chłopca z Ugandy, dała mu na imię Voranc i wymyśliła sobie, że jest HIV pozytywny, w przeciwnym razie Wilkowie, jej zdaniem, pożarliby go. Voranc jest rozpuszczonym siedmiolatkiem, właśnie opuścił swoje krzesło i wlazł mamie pod spódnicę.
Gdy wyznaczysz wszystkie punkty węzłowe w życiu każdego z nich i połączysz je chronologicznie, nieuchronnie zmienią się one w karykatury. Ale proszę, Wilkowie są ludźmi, żywymi ludźmi, którzy oddychają, czują, marzą i snują plany, motywowani ludzką złością, obdarzeni rozumem, odczuwają pożądanie i wspominają, stale wspominają… Wybierzcie sobie jednego – o jednej jedynej minucie jego istnienia mógłbym wam mówić latami.
Lecz zanim was tym tłumem ludzi zasypię – zarówno po lewej, jak i po prawej stronie są jeszcze wujowie, ciotki, kuzynki, kuzyni, szwagrowie i szwagierki, teściowa Krasa (teść nie żyje, rak) i garstka przyjaciół rodziny, sąsiadów i partnerów biznesowych, siedzących za stołem w kręgu – niech wspomnę tylko jeszcze o księdzu i generale.
Do parafii Bodičava, gdzie na obrzeżach wsi o tej samej nazwie, w olbrzymim wiejskim dworku od wielu stuleci mieszkają Wilkowie, Meslier przybył jako młody diakon i musiał szybko przejąć zadania duchownego po poprzednim starym księdzu Šurcu, który najwyraźniej oszalał (znaleźli go na brzegu pobliskiego potoku, rozebranego i ogolonego na łyso – chłopu, który zobaczył go jako pierwszy, szepnął na ucho „hosanna, hosanna”). Pierwszym sakramentem, jakiego Meslier udzielił po święceniach kapłańskich, był ślub, Olgi i Bojana. Fakt, że tak spektakularnie się wypalił, leży mu na sercu już dziesiątki lat. Jest tutaj, bo Olga nie chce już tknąć jedzenia, które nie zostało poświęcone na jej oczach, a Kras poddał się kaprysowi matki, żeby tylko czymś zająć jej usta.
Katarina prosiła Krasa, aby nie zapraszał generała Globocnika, tylko spotkał się z nim w jakiś inny dzień, chciała bowiem przeżyć to święto jak najspokojniej, nie myśląc bez przerwy o wojnie (biorąc pod uwagę, że wojna była przyczyną potwornych trosk i treścią niejednego koszmaru nocnego), co byłoby niewykonalne, gdyby pląsały przed nią krzaczaste wąsy generała, uwięzione w cudzysłowie naramienników. Kras jednak nie spełnił jej prośby. Potrzebował, pragnął, pożądał informacji i chciał mieć generała blisko – miał nadzieję, że atmosfera i wino przynajmniej odrobinę rozwiążą mu język.
Tak. Wszyscy siedzą. Katarina jest spokojna. Nikt nie zaczął od razu grymasić na głos albo się drzeć. Wielki sukces. Twarze trzymają się spokojnie, kąciki ust są zadarte do góry. Spoglądają na siebie z Krasem i wymieniają uśmiechy. Tu i ówdzie zawiązuje się rozmowa. Coraz głośniejsze mamrotanie ośmiela także pozostałych. Ktoś się nawet zaśmiewa. Trzej renta kelnerzy spacerują po sali i nalewają wina. Zacznijmy.
(…)
Jasmin B. Frelih „Na/pół”
tłumaczenie: Marlena Gruda
wydawnictwo: Wyszukane
ilość stron: 512
Opis: Bliżej nieokreślona przyszłość. Świat, jaki znamy, nie istnieje. Powszechny kryzys zwany „Wielką Kakofonią”, wywołany usterką w globalnej sieci komunikacyjnej, doprowadził do rozpadu dotychczasowego porządku – Europa stała się konserwatywną twierdzą, Ameryka upadła, a władzę nad nowym światem przejęła Japonia. Trzy przeplatające się ze sobą historie. Evana, uzależnionego od narkotyków dyrektora teatru w Tokio. Krasa, głowy rodu, byłego ministra spraw zagranicznych, świętującego 50. urodziny w słoweńskiej części tego, co zostało po Europie. Zoi, anarchistycznej poetki, przygotowującej się do występu na brooklińskim festiwalu poetyckim, w którym ma wziąć udział grupa intelektualistów, artystów i szaleńców. Jasmin B. Frelih – przedstawiciel młodej generacji słoweńskich pisarzy – wprowadza nas w świat rozdwojony, przepołowiony, bez punktu wspólnego, bez wspólnego języka. „Na/pół” to powieść eksperyment, futurystyczna dystopia, gdzie przekraczane są nie tylko granice przeszłości i przyszłości, ale także granice samego tekstu. Książka w 2016 roku została uhonorowana Nagrodą Literacką Unii Europejskiej.
TweetKategoria: fragmenty książek