Przez dwadzieścia lat mieszkałem w domu byłego esesmana. Przeczytaj fragment książki „Wejście” Stefana Hertmansa

20 maja 2024

Ceniony belgijski pisarz Stefan Hertmans po raz kolejny inspiruje się historią ze swojego otoczenia. W „Wojnie i terpentynie” opisywał losy własnego dziadka, bazując na otrzymanych od niego dziennikach. „Nawrócona” powstała po lekturze artykułu o chrześcijańskiej dziewczynie z XI wieku, która wyszła za żydowskiego chłopaka i razem z nim ukryła się w miejscowości zamieszkiwanej w wakacje przez pisarza. W „Wejściu” Hertmans opowiada o domu zakupionym pod wpływem chwili. Ze zdumieniem pisarz odkrył, że wcześniej mieszkał tam esesman ze swoją żoną-pacyfistką. Autor odkrywa ich historię. Książka ukazuje się nakładem ArtRage w przekładzie Alicji Oczko, a poniżej możecie przeczytać jej początek.

Zdarzyło się to w pierwszym roku nowego milenium – w moje ręce trafiła książka, z której wynikało, że przez dwadzieścia lat mieszkałem w domu byłego esesmana. Nie żebym nie dostał żadnych sygnałów: nawet notariusz w dniu, w którym oglądał ze mną dom, mimochodem wspomniał o poprzednich mieszkańcach; nie zwróciłem wówczas na to uwagi. Możliwe też, że to wyparłem, od lat przesiąknięty bolesnymi wierszami Paula Celana, świadectwami Primo Leviego, niezliczonymi książkami i filmami dokumentalnymi, po których nie można było wydobyć z siebie głosu, niezdolnością całego pokolenia do opisania niewyobrażalnego. Teraz zobaczyłem, jak moje intymne wspomnienia zaczyna przenikać rzeczywistość, którą ledwo mogłem sobie wyobrazić, a której zarazem nie mogłem dłużej od siebie odpychać. Jakby w tak dobrze mi znanych pokojach pojawiły się widma; chciałem zadawać im pytania, ale te widma przechodziły przeze mnie na wskroś. Do niczego nie czułem większej niechęci niż do pisania o tym typie ludzi, którzy teraz jak duchy zaczęli błąkać się po moim własnym życiu. Przypomniałem sobie dzień, w którym dostrzegłem ten dom po raz pierwszy. To musiało być późnym latem 1979 roku. Szedłem niewielkim zakurzonym parkiem miejskim, wzdłuż którego ciągnął się rząd starych domów; ogródki na ich tyłach osłaniało ogrodzenie, można było przez nie zajrzeć do środka. Pordzewiałe pręty jednego z płotów oplatała glicynia o grubych, prawie czarnych gałęziach. Zwisało z nich kilka późnych, pokrytych pyłem kiści kwiatów, lecz ich zapach dotarł do mnie z całą mocą – przeniósł mnie do zapuszczonego ogrodu mojego dzieciństwa; zaciekawiony patrzyłem przez ogrodzenie. Widziałem zapuszczony miejski ogródek, w którym pośrodku niedających się zdefiniować rupieci wyrastał smukły klon, szopę na węgiel z resztką narąbanego drewna pokrytego warstwą czarnego kurzu, jakieś pięć metrów dalej rozbite okno zaniedbanej tylnej części domu, obok werandę z wysokim łukowym oknem, przez które dało się dostrzec daleką przednią część domu. Patrzyłem na wskroś przez ciemne, puste pokoje. Światło po frontowej stronie było skąpe i dalekie.

Ogarnęło mnie dziwne podniecenie; wyszedłem z parku, okrążyłem kwartał i znalazłem się w ponurej uliczce starej dzielnicy. Okazało się, że chodzi o dużą kamienicę z ospowatą fasadą, w którą przez dziesięciolecia wgryzała się wilgoć. Budynek z wysokimi oknami i złuszczonymi frontowymi drzwiami najlepsze czasy miał za sobą; najwyraźniej od kilku lat stał pusty. Na jednym z okien wisiała kartka z informacją o wystawieniu na sprzedaż, pomarszczona od wilgoci. Zaczęło siąpić, tak jak siąpi tylko w starych miastach; markotnie załopotała poderwana wiatrem miedziana klapka skrzynki na listy.

Dzielnica nazywa się Patershol. Swoją nazwę zawdzięcza wąskiemu przejściu do średniowiecznego klasztoru, prowadzącemu miejskim kanałem, którym ojcowie łódkami przemycali do środka żywność oraz – jak wieść niesie – dziwki. Tereny te stanowiły kiedyś własność hrabiów Flandrii; stara część miasta graniczy z dwunastowiecznym zamkiem i przez wieki zamieszkiwali ją patrycjusze oraz zamożni mieszczanie. Wraz z powstaniem proletariatu w XIX wieku wiele znamienitych budynków zastąpiono domkami robotniczymi. Pojawiła się bieda i dzielnica stopniowo zyskała złą reputację. Wąskie uliczki oraz zaułki popadały w ruinę, aż pod koniec lat sześćdziesiątych, wraz z rewoltą studencką, zaczęła je zajmować artystyczna bohema. Dom, na który patrzyłem, znajdował się na północno-wschodnim obrzeżu dzielnicy, w uliczce o nazwie Drongenhof, niedaleko miejsca, w którym Leie wolnym i ciemnym nurtem płynie wzdłuż starych, wilgotnych domów.

*
Ważne decyzje w swoim życiu rzadko podejmowałem ze świadomością celu. Stale popadałem w swego rodzaju trans, w którym doznawałem wrażenia, że jakaś niewidzialna ręka szturcha mnie w plecy i że oto ja, przysłowiowy czysty głupiec, bezmyślnie wychodzę naprzeciw własnemu losowi. Ze znoszonej wojskowej kurtki wyjąłem notes i zapisałem numer telefonu. Jeszcze tego samego dnia zadzwoniłem do notariusza. Dwa dni później wszedłem do budynku. Stanowił on własność francuskojęzycznej rodziny De Potter, która jak najszybciej chciała się pozbyć kilku nieruchomości, ponieważ po nowym roku miał znacząco wzrosnąć dochód katastralny.

Oglądając dom, ujrzałem grzyb i wilgoć, wodę, którą podeszła piwnica, tu i ówdzie zmurszały stary mebel, ale też wysoką klatkę schodową, piękny kominek z brązowo-różowego marmuru w pokoju od frontu, długi korytarz z czarno lśniącym ardeńskim kamieniem, wykończonym wstęgą szaro żyłkowanej carrary, obszerne pokoje na piętrach z szerokimi deskami podłogowymi – siła przyciągania, jaką emanuje nieznane życie.

Przeszliśmy od piwnicy po strych – obchód zajął ponad dwie godziny, ponieważ notariusz De Potter w mojej obecności, i każdorazowo za moją wymaganą zgodą, musiał sporządzić szczegółowy opis stanu rzeczy. Na strychu dostrzegłem zwisający z zakurzonej belki kawałek sznura; w wysokim spiczastym dachu brakowało niektórych dachówek. Było widać szare niebo miasta, skądś dobiegł mnie trzepot gołębich skrzydeł.

Zawsze miałem słabość do zapachu wilgoci i rozpadu w starych domach. Może dlatego, że jako dziecko urodzone niedługo po wojnie, prowadzony za rękę przez matkę przechodziłem obok takich domów zniszczonych w wyniku bombardowań, i zapach wilgotnych kamieni i pleśni stał się dla mnie czymś takim, jak słynna magdalenka dla Prousta. Kiedy jest się dzieckiem i jeszcze nie ma się wspomnień, nawet zapach rozpadu staje się źródłem szczęścia.

Kupiłem ten dom pod wpływem impulsu, za kwotę, która dzisiaj nie wystarczyłaby na zakup nawet średniej wielkości samochodu. Ponieważ nie byłem majętny, pożyczyłem pieniądze bez odsetek od ojca, obiecawszy mu je spłacić w miesięcznych ratach najszybciej, jak to możliwe. W tamtych czasach transakcji tego typu często jeszcze dokonywano w gotówce; wciąż widzę nieskazitelne ręce ojca na leżącej na biurku notariusza podkładce z cielęcej skóry, przeliczające starannie zaoszczędzone banknoty.

*

Książka nosiła tytuł „Syn 'sprzeniewierzonego’ Flamanda”; na oszczędnej okładce od razu rzucały się w oczy krzykliwe, tak zwane niemieckie cudzysłowy. Autor, Adriaan Verhulst, był dawnym profesorem historii, do którego jeszcze ja sam chodziłem na zajęcia. W czasie kariery akademickiej cieszył się wielkim szacunkiem, pełnił funkcję przewodniczącego zarządu publicznego radia i telewizji oraz stowarzyszeń kulturalnych, miał na swoim koncie liczne artykuły naukowe i słynął zarówno z otwartych poglądów, jak i z surowego, upartego charakteru. Pod koniec życia opublikował trudne wyznanie. Przywołując gdzieś wspomnienie domu, w którym spędził młodość, wymienia mnie jako obecnego mieszkańca; z niedowierzaniem w oczach siedziałem z jego książką w rękach. Właśnie sprzedałem dom w robotniczej dzielnicy Gandawy. Postanowiłem odwiedzić Verhulsta, ale zanim do tego doszło – zmarł. Napotkane tajemnice i cisza nie napawały mnie entuzjazmem.

Dobrze, pomyślałem, niech to zatem nie będzie opowieść o esesmanie, tych jest aż nadto. Niech to będzie historia domu i jego mieszkańców. Minęły jednak lata, zanim udało mi się zebrać w całość opowieść, która tu następuje. Kilku świadków jeszcze żyje, są w bardzo podeszłym wieku, ale na tyle, na ile to było możliwe, szczegółowo przekazali mi swoje wspomnienia. Później, gdy przez wszystko się przekopałem, dotarło do mnie, że ten skrupulatny historyk dziwnym trafem nigdy nie poprosił o wgląd w akta sądowe, by stawić czoło prawdzie, choć bez trudu mógł to zrobić; gdyby tak się stało, obraz jego ojca byłby mniej łagodny.

Stefan Hertmans pokazuje dom opisywany w „Wejściu” (fot. Standaard Uitgeverij)

1

Ojciec Adriaana, Willem Verhulst, urodził się 10 lipca 1898 roku w Berchem pod Antwerpią, gminie, w której po licznych tułaczkach zmarł w 1975 roku – zaledwie cztery lata przed tym, jak kupiłem w Gandawie dom, w którym on mieszkał przez dziesięciolecia.

W osobliwym autobiograficznym fragmencie zatytułowanym „Młodość Wila”, prawdopodobnie napisanym w więzieniu, jakimś znakiem nazywa fakt, że przyszedł na świat niemal 11 lipca – w dniu, w którym we Flandrii obchodzi się rocznicę bitwy złotych ostróg z 1302 roku, wypromowanej na nacjonalistyczny mit założycielski, w której garstka flamandzkich bojowników, nota bene z pomocą walońskich żołnierzy, pokonała wojska francuskiego króla Filipa IV na Groeningekouter pod Kortrijk.

Willem pochodził z dużej rodziny liczącej dziewięcioro pociech, czterech chłopców i pięć dziewczynek; był najmłodszym dzieckiem, a zarazem ulubieńcem matki. Jego ojciec posiadał szlifiernię diamentów niedaleko Albertpark, między Groen Kwartier a Oud-Berchem, przy Boomgaardstraat. Sto lat później jest to zwyczajna ulica z dość jeszcze młodymi drzewami, gdzie kilku mężczyzn w tradycyjnych żydowskich strojach rozładowuje dużą ciężarówkę przy położonym w głębi magazynie. Niewiele domów ma na tyłach magazyn; kto wie, pomyślałem, idąc ulicą, być może to w tym domu mieszkał szlifierz diamentów. Zapytałem jednego z mężczyzn przy ciężarówce, czy to skład koszernej żywności; spytał, dlaczego chcę to wiedzieć. Zamierzałem wyjaśnić, że szukam rodzinnego domu esesmana, ale uznałem, że lepiej zachować to dla siebie.

O dawnym sadzie przypomina jeszcze dom opieki o arkadyjskiej nazwie Ten Gaarde dla osób w podeszłym wieku. Stara gospoda, w której jego ojciec regularnie wychylał o jedną szklaneczkę za dużo, Afspanning De Hand, nadal istnieje. Gdzieś w pobliżu musiał też mieszkać woźnica; nad ulicami niewątpliwie unosił się zapach końskiego łajna. Znalazłem stary sztych, na którym widać romantyczną zagrodę. Wierzby głowiaste i śnieg, dach z grubą strzechą, pola – obrazek z epoki, która przeminęła. Teraz niekończącym się wolnym sznurem przejeżdżają tędy samochody, szare jak dusze w dantejskim piekle.

Siostra Willema, Caroline, którą nazywano Carlo, prowadziła za domem „szkołę tańca salonowego”; szelakowe płyty w cienkich brązowych okładkach, na których widniał rysunek stemplowany niebieskim atramentem, leżały na stoliku obok gramofonu. W tamtych czasach były bardzo nowoczesne. Czasami dawało się słyszeć tylko szuranie stóp po świerkowych drewnianych deskach, które posypano drobnym piaskiem, i rytmiczne słowa zachęty młodej kobiety; kiedy zbliżał się koniec lekcji, a muzyka rozbrzmiała po raz ostatni, do środka wpadały dzieci i chodziły między ubranymi na czarno parami.

Wśród nich był również mały Willem.

Najpewniej jednego z tych wiosennych wieczorów czteroletni chłopczyk nagle upadł na ziemię. Jęczał i przewracał oczami, jego kanciaste ruchy przeszły w silne drgawki. Dostał piany na ustach, siostry krzyczały i wołały matkę. Szybko przybiegła, zobaczyła wyginające się dziecko, próbowała podtrzymać główkę uderzającą o podłogę i wsadziła mu palec do ust, żeby nie odgryzł sobie języka – chłopczyk wymiotuje i czka, oczy zdają się wyskakiwać mu z orbit. Matka wie, czym są drgawki gorączkowe, posyła jedną z dziewczynek po namoczony zimną wodą ręcznik i przytrzymuje dziecko, dopóki wstrząsy nie ustaną. Chłopczyk powoli dochodzi do siebie, bełkocze coś i płacze żałośnie. Matka bierze go na ręce, zanosi do środka, kładzie na kanapie. Dziecko zapada w głęboki sen. Kiedy po wielu godzinach się budzi, dostaje ciepłe mleko i kanapkę z powidłami śliwowymi. Chce mu się pić, ale rozlewa połowę i znowu zaczyna płakać. Pół godziny później próbuje pójść do toalety, lecz wpada na futrynę drzwi. Znowu płacz i ten okrzyk: „Nic nie widzę”. Nadbiega matka, uważnie ogląda dziecko i dostrzega oczy patrzące w pustkę. Szepcze pospieszną modlitwę, pomaga mu usiąść na desce toalety na podwórku, kładzie mu rękę na nodze, gdy chłopczyk sika na siedząco. Będzie dobrze, mój Wimusiu, mówi. Ponownie zanosi go na kanapę, ponownie dziecko zasypia, budzi się, kiedy już świta. Ojciec wrócił tymczasem do domu, od razu przesuwa ręką przed oczami obudzonego dziecka. Jedno oko Willema śledzi ruch, drugie nie; może drugie oko jutro się poprawi, mówi ojciec, na prawe w każdym razie widzi.

Drugie oko jednak się nie poprawia. Przez kolejne miesiące chłopczyk ze wszystkim się zderza, nieustannie doznaje drobnych urazów głowy, regularnie ma otarte kolana. Spada ze schodów, kiedy się spieszy; niewłaściwie ocenia odległość i potyka się o stopnie i progi; wpada na dużą skrzynię na ziemniaki w oficynie i zahacza o gwóźdź, który rozrywa mu lewe udo. Dzieci z sąsiedztwa mu dokuczają, biegną tuż przed nim i dezorientują go, chórem wołając: „Willem Zezowaty, ledwo widzi gnaty”. „W każdym razie – napisze po latach z odważną ironią – tego, co powinienem był widzieć, nie widziałem; widziałem za to wiele z tego, czego lepiej, żebym nie widział, a udawanie, że niczego nie widziałem, później jeszcze niejednokrotnie mi się przydało, trudno mi było się tego oduczyć”.
(…)

Stefan Hertmans „Wejście”
Tłumaczenie: Alicja Oczko
Wydawnictwo: ArtRage
Liczba stron: 388

Opis: Latem 1979 roku Stefan Hertmans pod wpływem impulsu kupił dom w Gandawie, który – mimo opłakanego stanu, w jakim się znajdował – go urzekł. Dwie dekady później odkrył, że poprzedni właściciel, Willem Verhulst, był członkiem SS. Życie Verhulsta pochłonęło pisarza, zaczął rozmawiać z jego najbliższymi, przeglądał archiwa, dotarł do intymnych dokumentów. W swych wspomnieniach ponownie przechadzał się po wszystkich pokojach, w których tak długo mieszkał. Warstwa po warstwie odkrywał nie tylko tajemnice politycznej historii domu, ale także rozgrywającego się za zamkniętymi drzwiami dramatu małżeńskiego. Esesman Verhulst dzielił bowiem życie z głęboko religijną żoną o pacyfistycznych poglądach.

„Wejście” to wciągająca podróż przez burzliwe stulecie, w trakcie której Hertmans po raz kolejny demonstruje swe mistrzostwo w splataniu fikcji literackiej z faktem, osobista historia staje się zaś dla niego punktem wyjścia do snucia epickiej opowieści.


Tematy: , , , ,

Kategoria: fragmenty książek