Przed „Lolitą” Vladimir Nabokov pisał już o toksycznym związku młodej dziewczyny i podstarzałego mężczyzny. Przeczytaj fragment „Śmiechu w ciemności”

5 kwietnia 2023

26 kwietnia Wydawnictwo W.A.B. wznowi kolejną powieść Vladimira Nabokova. „Śmiech w ciemności” to historia toksycznego związku młodej wyrachowanej dziewczyny, która pragnie zostać aktorką i realizuje ten cel, niszcząc życie i małżeństwo pewnego podstarzałego krytyka filmowego. Pisząc powieść, pisarz częściowo inspirował się własnymi doświadczeniami z Berlina, gdzie wraz z żoną zdarzało mu się statystować na planie filmowym. Sam związek zaś głównych bohaterów oparł na podobnej relacji swojej szwagierki, Sonii, która związała się ze starszym o przeszło dziesięć lat dekadentem. Motyw ten Nabokov wykorzystał później ponownie, acz z innym efektem w „Lolicie”. „Śmiech w ciemności” planuje przenieść na ekran znany z „Gambitu królowej” Scott Frank, a główną rolę ma zagrać Anya Taylor-Joy. Zanim jednak dojdzie do realizacji tej produkcji, mamy możliwość przypomnieć sobie książkę.

Nazywała się Margot Peters. Jej ojciec był dozorcą; w czasie wojny doznał ciężkiego szoku od wybuchu pocisku: bez przerwy trzęsła mu się siwa głowa, jakby nieustannie potwierdzał swój żal i strapienie, i przy lada prowokacji dostawał napadów wściekłej furii. Matka, dość jeszcze młoda, ale też nieźle sterana, była gruboskórną prostaczką, a z jej czerwonej dłoni bolesne razy sypały się niczym z rogu obfitości. Na głowie nosiła zwykle chustkę, żeby podczas pracy chronić włosy przed kurzem, lecz po wielkich sobotnich porządkach – robionych głównie za pomocą odkurzacza przemyślnie podłączonego do windy – stroiła się i ruszała składać wizyty. Lokatorzy jej nie lubili, bo była bezczelna i opryskliwym tonem kazała im wycierać nogi o słomiankę. W życiu dozorczyni rolę naczelnego bożka pełniła Klatka Schodowa – nie jako symbol chwalebnego pięcia się wzwyż, ale przedmiot wymagający starannego froterowania, toteż w najgorszych koszmarach (po zbyt obfitej porcji kartofli z kiszoną kapustą) ukazywała jej się piramida białych schodów z czarnym śladem buciora po prawej stronie, po lewej, znów po prawej, i tak aż do końca – do samego półpiętra. Biedna kobieta, doprawdy, nie ma co z niej się naigrawać.

Otto, brat Margot, był od niej trzy lata starszy. Pracował w fabryce rowerów, gardził potulnym republikanizmem swojego ojca, wygłaszał w pobliskiej knajpie polityczne tyrady i waląc pięścią w stół, oświadczał:

– Pierwsze, co człowiek potrzebuje, to napchać sobie brzucho. – Była to jego przewodnia maksyma, całkiem zresztą rozsądna.

W dzieciństwie Margot chodziła do szkoły i dostawała tam w ucho trochę rzadziej niż w domu. Najczęstszym ruchem kocięcia jest miękki podskok wykonywany raptownymi seriami; u niej było to nagłe poderwanie lewego łokcia, żeby ochronić twarz. Mimo wszystko wyrosła jednak na bystrą, pełną werwy dziewczynę. Kiedy miała zaledwie osiem lat, z wielkim animuszem uczestniczyła w meczach piłki nożnej, które uczniacy, wrzeszcząc i szamocząc się, rozgrywali na środku jezdni za pomocą gumowej piłki rozmiarów pomarańczy. W wieku lat dziesięciu nauczyła się jeździć na rowerze brata. W sukience z krótkim rękawem śmigała w tę i z powrotem po chodniku, aż jej furkotały czarne mysie ogonki; potem hamowała i w zadumie opierała stopę o krawężnik. Po dwunastych urodzinach zrobiła się mniej żywiołowa. W owych czasach najbardziej lubiła stać w drzwiach z córką węglarza, półgłosem wymieniając poglądy na temat kobiet, które odwiedzały jednego z lokatorów, i oceniając kapelusze przechodzących pań. Kiedyś znalazła na schodach wyszmelcowaną torebkę, a w niej kawałek migdałowego mydła z przylepionym włosem, cienkim i krętym, oraz pół tuzina bardzo dziwnych fotografii. Innym razem rudy chłopak, który zawsze podczas zabaw podstawiał jej nogę, pocałował Margot w kark. Aż wreszcie pewnej nocy dostała napadu histerii, za co oblano ją zimną wodą i grzmotnięto kułakiem.

Zanim minął rok, ogromnie wypiękniała, zaczęła nosić krótką czerwoną sukienkę i oszalała na punkcie filmów. Ten okres swojego życia wspominała potem z dziwnie męczącym uczuciem – jasne, ciepłe, spokojne wieczory; ze sklepów zamykanych na noc dobiega stukot zasuw; ojciec siedzi okrakiem na krześle przed drzwiami, pali fajkę, trzęsie mu się głowa; matka bierze się pod boki; krzew bzu pochyla się nad balustradą, Frau von Brock wraca do domu ze sprawunkami w zielonej siatce; służąca Marta czeka, aż będzie mogła przejść przez jezdnię, prowadząc charta i dwa szorstkowłose teriery… Ściemnia się. Przychodzi brat z kilkoma krzepkimi towarzyszami, którzy ją otaczają kręgiem i poszturchują, szczypiąc w nagie ręce. Jeden ma oczy jak aktor filmowy Veidt. Górne piętra domów kąpią się jeszcze w żółtym świetle, a na ulicy zapada niemal zupełna cisza. Tylko naprzeciwko dwaj łysi na balkonie grają w karty, słychać każdy rechot i trzaśnięcie w stół.

Mając ledwie szesnaście lat, zaprzyjaźniła się z ekspedientką ze sklepiku papierniczego na rogu. Młodsza siostra tej koleżanki całkiem nieźle już zarabiała na życie, pozując artystom. Margot zaczęła więc marzyć o tym, żeby też zostać modelką, a potem gwiazdą filmową. Sądziła, że to całkiem prosta przemiana: niebo tylko czekało, gotowe wpuścić jej gwiazdę. Mniej więcej wtedy właśnie nauczyła się tańczyć i chodziła czasem z koleżanką sprzedawczynią do sali tanecznej pod nazwą „Paradyz”, gdzie starsi panowie czynili jej niesłychanie szczere propozycje wśród szczęku i wycia jazz–bandu.

Gdy pewnego dnia stała na rogu, facet na czerwonym motocyklu, którego już przedtem parę razy widziała, zahamował przy niej nagle i zaproponował przejażdżkę. Włosy miał jasne jak len, zaczesane do tyłu, a koszulę na plecach wydętą, pełną schwytanego wiatru. Margot uśmiechnęła się, usiadła na tylnym siodełku, obcisnęła spódnicę i już po chwili mknęła z oszałamiającą prędkością, a krawat towarzysza podróży smagał jej policzki. Motocyklista wywiózł ją za miasto i stanął. Był słoneczny wieczór, stadko muszek uparcie cerowało dziurę w powietrzu. Wszędzie panował spokój, spokojność sosen i wrzosów. Chłopak zeskoczył z motoru, usiadł obok Margot na brzegu rowu i powiedział, że w zeszłym roku śmignął aż do Hiszpanii, jakby nigdy nic. Potem objął ją i zaczął ściskać, obmacywać i całować tak gwałtownie, że jej nie najlepsze w owym dniu samopoczucie przeszło w zawrót głowy. Wyrwała się i rozpłakała.

– Możesz mnie całować – wyjąkała – ale proszę, nie tak.

Wzruszył ramionami, włączył rozrusznik, wziął rozbieg, wskoczył na siodełko, ostro zawrócił i znikł, zostawiając Margot, która siedziała na słupku milowym. Do domu wróciła piechotą. Otto widział, jak odjeżdżała, więc grzmotnął ją pięścią w kark, a potem kopnął tak umiejętnie, że upadła i nabiła sobie sińców o maszynę do szycia.

Zimą siostra ekspedientki zarekomendowała ją u Frau Levandovsky; ta starszawa kobieta o obfitych kształtach i wytwornym obejściu, skażonym jednak zbyt soczystym słownictwem, miała na policzku fioletowe znamię wielkości dłoni: twierdziła, że matka, będąc z nią w ciąży, przestraszyła się pożaru. Margot wprowadziła się do małej służbówki w mieszkaniu Frau Levandovsky, a rodzice z ulgą jej się pozbyli, zwłaszcza że ich zdaniem każdą pracę uświęcał płynący z niej dochód; brat, który lubił miotać groźby pod adresem podłych kapitalistów, co to kupują sobie córki biedaków, był na szczęście poza domem, bo akurat pracował we Wrocławiu.

Początkowo Margot pozowała w szkole dla dziewcząt; potem ze szkolnej klasy przeszła do prawdziwej pracowni, gdzie rysowały ją nie tylko kobiety, lecz i mężczyźni, przeważnie całkiem młodzi. Siedziała na dywaniku zupełnie naga, podwinąwszy stopy pod siebie, i podpierała się ręką o błękitnych żyłkach; gładkie włosy brunetki miała zgrabnie ostrzyżone, a szczupłe plecy (z połyskiem delikatnego puszku między kształtnymi ramionami, z których jedno było uniesione i dotykało rozpalonego policzka) lekko pochylała do przodu, w pozie melancholijnego znużenia; patrząc z urazą, jak studenci na przemian podnoszą i spuszczają oczy, słuchała cichego furkotu i chrobotu węgla, gdy cieniowali nim tę czy tamtą krągłość. Wybierała najprzystojniejszego – ot tak, z nudów – i rzucała mu mroczne, rozlewne spojrzenie, ilekroć podnosił głowę, ukazując rozchylone usta i zmarszczone czoło. Nigdy nie zdołała nadać jego skupieniu nowego odcienia – i mocno się tym irytowała. Kiedy dawniej sobie wyobrażała, że usiądzie sama jedna w kręgu światła, wobec tylu par oczu, sądziła, że powinno to być dość ekscytujące. A tymczasem tylko jej od tego sztywniały mięśnie. Dla zabawy przed każdym pozowaniem robiła makijaż, szminkowała suche, gorące usta, cieniowała powieki, choć i tak były dość ciemne, a raz nawet podmalowała szminką sutki. Levandovsky zdrowo ją za to zbeształa.

Mijały więc dni, a Margot miała bardzo niejasne pojęcie, do czego właściwie dąży, choć zawsze widziała siebie jako filmową piękność w fantastycznych futrach, której fantastyczny portier hotelowy z olbrzymim parasolem pomaga wysiąść z fantastycznego auta. Wciąż jeszcze zastanawiała się, jak ze spłowiałego dywanika w pracowni malarskiej wskoczyć prosto w ten lśniący od brylantów świat, kiedy Frau Levandovsky po raz pierwszy opowiedziała jej o nieszczęśliwie zakochanym młodzieńcu z prowincji.

– Potrzebny ci chłopak – oświadczyła z całym spokojem, popijając kawę. – Taka żywa dziewczyna jak ty musi mieć towarzystwo, a ten skromny młody człowiek szuka w naszym zepsutym mieście jakiejś czystej duszy.

Margot trzymała na kolanach tłustego żółtego jamnika Frau Levandovsky. Podniosła do góry jedwabiste uszy psa, aż ich czubki zetknęły się nad miłym łebkiem (w środku wyglądały jak mocno zużyta, ciemnoróżowa bibuła do atramentu), i odparła, nie patrząc na gospodynię:

– O, na razie jeszcze nie potrzeba. Przecież mam dopiero szesnaście lat. A zresztą, po co mi? Czy przez to do czegoś dojdę? Znam takich facetów.

– Głupia jesteś – spokojnie stwierdziła Frau Levandovsky. – Nie opowiadam ci o jakimś łachudrze, tylko o hojnym panu, który widział cię raz na ulicy i od tamtej pory wciąż o tobie marzy.

– Pewnie jakiś stary piernik – rzekła Margot, całując brodawkę na psim policzku.

– Głupia – powtórzyła Frau Levandovsky. – Ma trzydzieści lat, jest porządnie ogolony, dystyngowany, z jedwabnym krawatem i złotą cygarniczką.

– Chodź, idziemy na spacerek – powiedziała Margot do jamnika, ten zaś zsunął się z jej kolan na podłogę, aż plasnęło, i potruchtał korytarzem.

Otóż jegomość z opowieści Frau Levandovsky bynajmniej nie był młodym i nieśmiałym prowincjuszem. Dostał jej adres od dwóch dziarskich komiwojażerów, z którymi w pociągu wiozącym z Bremy do Berlina pasażerów pewnego statku przez całą drogę grał w pokera. O cenie początkowo się nie mówiło: rajfurka pokazała mu tylko zdjęcie uśmiechniętej dziewczyny, która mrużyła oczy przed słońcem, z psem w ramionach, a Miller (tak się bowiem przedstawił) po prostu skinął głową. W oznaczonym dniu kupiła ciastka i zaparzyła dużo kawy. Bardzo sprytnie poradziła Margot, żeby włożyła starą czerwoną sukienkę. Koło szóstej zadźwięczał dzwonek.

„Nie będę nic ryzykować, nie mam zamiaru – pomyślała Margot. – Jak mi się nie spodoba, z mety jej powiem, a jak mi się spodoba, to też się najpierw namyślę, zanim co”.

Niestety, nie tak łatwo było wyrobić sobie zdanie o Millerze. Przede wszystkim twarz miał niezwykłą. Matowe włosy bruneta, przydługie i dziwnie suche z wyglądu, niedbale zaczesywał do tyłu, i z pewnością nie była to peruka, choć takie właśnie wrażenie nieodparcie się nasuwało. Policzki przez kontrast z wystającymi kośćmi jarzmowymi wydawały się zapadnięte, a skóra na nich była matowobiała, jakby lekko przypudrowana. Rozmigotane oczy o ostrym wyrazie i zabawne nozdrza, trójkątne jak u rysia, ani przez sekundę nie trwały w bezruchu – czego nie dałoby się powiedzieć o dolnej części twarzy, masywnej, z dwiema nieruchomymi bruzdami w kącikach ust. Nosił się cokolwiek z cudzoziemska: bardzo niebieska koszula z jaskrawoniebieskim krawatem, granatowy garnitur z niezmiernie szerokimi spodniami. Wysoki, szczupły, wspaniale się kołysał w szerokich barach, meandrując między pluszowymi meblami Frau Levandovsky. Margot zupełnie inaczej go sobie dotąd wyobrażała i teraz siedziała w napięciu, z założonymi rękami, dosyć w sumie wstrząśnięta i nieszczęśliwa, on natomiast po prostu pożerał ją wzrokiem. Spytał ochrypłym głosem, jak jej na imię. Powiedziała mu.

– A ja jestem Axelek – odparł, parsknął krótkim śmiechem i bez ceremonii odwrócił się od niej, żeby podjąć przerwaną rozmowę z Frau Levandovsky: statecznie omawiali różne berlińskie atrakcje, a Miller okazywał gospodyni kpiącą uprzejmość.

Wtem umilkł, zapalił papierosa i zdejmując z pełnej, mocno czerwonej wargi kawałek bibułki (gdzież ta złota cygarniczka?), powiedział:

– Mam pomysł, łaskawa pani. Oto bilet do loży na tego jakiegoś Wagnera; z pewnością się pani spodoba. Niech więc pani włoży czepek i zabiera się stąd. Proszę wziąć taksówkę, ja płacę.

Frau Levandovsky podziękowała mu, ale odrzekła z niejaką godnością, że woli zostać w domu.

– Możemy zamienić parę słów? – spytał Miller, wyraźnie rozgniewany, wstając z miejsca.

– Proszę sobie dolać kawy – zaproponowała chłodno niewiasta.

Oblizał się i usiadł z powrotem. Po chwili uśmiechnął się i zmienionym, dobrodusznym tonem zaczął opowiadać zabawną anegdotę o tym, jak pewien jego przyjaciel, solista operowy, śpiewał raz partię Lohengrina, ale że był na lekkim rauszu, nie zdążył w porę dosiąść łabędzia i z nadzieją czekał, aż podjedzie następny. Margot zagryzła usta, a potem nagle pochyliła się i wybuchnęła kaskadą nad wyraz dziewczęcego śmiechu. Frau Levandovsky tak się śmiała, że jej bujne łono miękko podrygiwało.

„Dobrze – pomyślał Miller. – Skoro stara suka chce, żebym grał zakochanego głupka, spełnię jej zachciankę, i to z nawiązką. Dużo dokładniej i skuteczniej, niż się spodziewa”.

Zjawił się więc nazajutrz, a potem przychodził już dzień w dzień. Frau Levandovsky, która dostała tylko drobny zadatek i czekała na resztę umówionej kwoty, ani przez chwilę nie zostawiała ich samych. Ale gdy Margot późnym wieczorem zabierała psa na spacer, Miller czasem wyłaniał się nagle z mroku i szedł obok niej. Tak ją to płoszyło, że mimo woli przyspieszała kroku, zaniedbując psa, który biegł za nią kaczym truchtem, osią ciała nieco na skos do kierunku ruchu. Ale Frau Levandovsky zwiedziała się o tych potajemnych schadzkach i odtąd sama wyprowadzała jamnika.

Minął w ten sposób ponad tydzień. Potem jednak Miller postanowił działać. Absurdem byłoby płacić zawrotną sumę, jakiej od niego żądano, skoro i tak miał lada chwila dostać to, czego chciał, bez pomocy rajfurki. Pewnego wieczoru opowiedział obu kobietom jeszcze trzy zabawne historyjki, najśmieszniejsze, jakie dotąd słyszały, wypił trzy filiżanki kawy, podszedł do Frau Levandovsky, chwycił ją w objęcia, zawlókł do ubikacji, zręcznie wyciągnął klucz z dziurki i zamknął drzwi od zewnątrz. Biedaczka w pierwszej chwili tak się zdumiała, że co najmniej przez pięć sekund ani pisnęła, za to potem – o Boże!…

– Szybko pakuj manatki i chodź ze mną – rzekł Miller do Margot, która stała na środku pokoju i oburącz ściskała głowę.

Zabrał ją do małego, w przeddzień dla niej wynajętego mieszkanka, i ledwie przeszła przez próg, z przyjemnością i zapałem poddała się losowi, który już od dość dawna na nią czatował.
(…)

Nabokov Vladimir „Śmiech w ciemności”
Tłumaczenie: Michał Kłobukowski
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 240

Opis: Klasyka odkrywana na nowo. Ponadczasowa powieść o dramacie miłosnym, niepozbawiona również elementów sensacyjnych. „Śmiech w ciemności” to oryginalna historia o szaleństwie i destrukcji, której akcja toczy się w środowisku weimarskich gwiazd kina niemego, artystów i aspirantów. Albinus, podstarzały krytyk filmowy, pada ofiarą własnych pragnień do młodziutkiej, cynicznej dziewczyny. Owo spóźnione, ślepe na wszelkie sygnały uczucie staje się dla mężczyzny życiową katastrofą. Zestawienie rozbieżnych postaci: młodziutkiej, uroczej Margot z bezradnie pożądliwym, dużo starszym Albinusem sprawiło, że dzieło „Śmiech w ciemności” powszechnie uważa się dziś za jedną z najlepszych książek Nabokova, która zarazem poprzedziła „Lolitę”.


Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek