Przeczytaj przedpremierowy fragment powieści „Skazy” Izabeli Żukowskiej

7 listopada 2014

Skazy_fragment
Prezentujemy przedpremierowy fragment nowej powieści Izabeli Żukowskiej, dziennikarki od lat związanej z Polskim Radiem, która dała już się poznać czytelnikom jako autorka kryminałów z komisarzem Franzem Thiedtke. „Skazy” ukażą się 18 listopada nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.

1793

Strach cuchnie. Śmierdzi zgnilizną starej czynszówki, gdzie zawartość nocników ląduje za oknem, ropiejące rany czekają na rozkład bez pomocy drogiego medyka, a zwierzęce truchła odrzuca się na bok czubkiem buta, przykładając do twarzy perfumowaną chusteczkę. Bo strach jest uczuciem biedoty, emocją pozbawionych szans nieszczęśników, którzy strachem rządzeni, nigdy nie wydobędą się ze swojego stanu. Strach nie dotyka możnych. Trudno szukać go na twarzach rajców, którzy z miejskiej kasy otrzymują rocznie blisko dwa tysiące florenów, sumę, o jakiej biedni mieszkańcy czynszówek nie mają nawet odwagi pomyśleć. Strachu nie czują kupcy, gdy rozparci w swoich kantorach na Speicherinsel1 i Blei­hof2, pańskim okiem doglądają tego, co spod pokładów zacumowanych na nabrzeżach Mottlau3 okrętów przeładowuje się wprost do kupieckich magazynów, kalkulując zyski ze sprzedaży pachnących pomarańczy i kwaśnych cytryn, najlepszych na morowe powietrze, i egzotycznych korzeni, które morzem wędrują do miasta z miejsc tak odległych, że nawet oni nie potrafią ich sobie wyobrazić. Z zadowoleniem przebierają palcami w cynamonowej korze i laskach wanilii, które zostawiają na ich skórze słodkawy zapach, rozchodzący się potem nad miastem, grzebią w anyżowych gwiazdkach i gruzłowatych korzeniach imbiru, w główkach goździków i ziarnach pieprzu. Na twarzach kupców nie widać strachu, raczej skupienie kryjące kalkulacje i radość, która rodzi się w nich na myśl o zyskach. Nie, możni tego świata nie czują strachu. Choć nie zdołają przed nim uciec.

Strach na twarzy kupca Brandta wykwitł niczym ropnie po morowym powietrzu. Najpierw pojawiło się zaskoczenie, potem szyderstwo, którym ten, zdawałoby się pozbawiony strachu wielki pan, chciał wykpić swojego oprawcę, należącego przecież do kategorii ludzi, którzy rodzą się w strachu, więc w strachu powinni umierać. Obrzucał go obelgami i przekleństwami, ćwiczonymi przez lata na niesfornych pachołkach, na nie dość szybkich tragarzach i zbyt opieszałych woźnicach, na kucharce i lokajach, na wszystkich tych posługaczach i bezimiennych śmieciach, którzy każdego dnia uprzykrzali mu życie. Ale tym razem nie było pożądanego odzewu, nie było strachu na twarzy oprawcy, nie było tego, co być powinno, do czego kupiec Brandt był przyzwyczajony, co uważał za jedyną właściwą reakcję i czego oczekiwał. Strach nie pojawił się na twarzy tego, który pod osłoną nocy postanowił załatwić z kupcem swoje porachunki, więc zdziwienie i szyderstwo powoli zaczął zastępować właśnie on, strach, najpierw majaczący w kącikach ust bogatego kupca, w błysku oczu, w ledwie słyszalnym zachwianiu głosu, gdy rozpoczynał swoje kupieckie targi. Potem stawał się coraz bardziej obezwładniający, coraz bardziej wszechmocny, coraz mniej kontrolowany; pozbawiał go tchu, odbierał jasność myśli i możliwość obrony. Bo strach nie jest dobrym doradcą, więc kupiec Brandt nie dobił targu.

Zbudzone dalekim hałasem psy ze Speicherinsel swoim ujadaniem przerywały panującą wokół ciszę. Miasto spało ukryte w ciemności. Oświetlały je tylko widoczne na niebie gwiazdy i nikły płomień świecy płonącej w oknie jednej z kamienic po drugiej stronie rzeki. Gwiazdy migotały w jej spokojnych wodach, zacierając granicę między tym, co ziemskie, a tym, co niebiańskie.

Podszedł do krawędzi nabrzeża i rozejrzawszy się, czy nikogo nie ma w pobliżu, pochylił się i wrzucił do Mottlau puginał. Krew kupca Brandta, ciągle zbyt ciepła, by zaschnąć, natychmiast rozpuściła się w wodzie, rozpłynęła porwana niespiesznym nurtem rzeki. Ostrze puginału, na tyle małe, by ukryć je za paskiem spodni, na tyle skuteczne, by odebrać człowiekowi życie, błysnęło światłem odbitym od gwiazdy, którą nazwać potrafiłby wyłącznie sam Heweliusz, ale jego nie było wśród żywych od przeszło stu lat.

Jakże niepozorny i śmiesznie mały wydawał się potężny kupiec Brandt, gdy klęczał tak u jego stóp! Patrzył błagalnie, ale zamiast wywołać choć odrobinę współczucia, jego poddańczy, pełen strachu wzrok bawił i jednocześnie odstręczał. Ten wielki kupiec Brandt, ten ważny pan, znany w całym Gdańsku mistrz handlowych negocjacji z niderlandzkimi kaprami, przyjaciel kupców z Lubeki, wytrawny znawca wszystkiego, co można było okazyjnie zakupić i zyskownie sprzedać, płaszczył się przed nim i łasił, a wszystko dlatego, że poczuł strach, zrozumiał, dotarło do niego wreszcie, że w jego życiu nadeszła ostatnia chwila, że niebawem z jego ust wydostanie się ostatnie tchnienie. Wiedział, że nie odejdzie pogodzony ze światem jak skrupulatny liczykrupa ? podliczywszy rzędy liczb w swoich księgach, trzymanych zawsze pod kluczem w dębowej gdańskiej szafie. Nie pożegna się z najbliższymi, wyznając Bogu grzechy. Ostatnią twarzą, której obraz zabierze ze sobą na drugą stronę, będzie nieżyczliwa twarz obcego człowieka, złodzieja z czynszowej kamienicy, mordercy, który postanowił, że przypieczętuje jego los.

***

Przemknął szybko Schäferei4, by na końcu pomostu zeskoczyć do łódki, pozostawionej tutaj zaledwie parę kwadransów wcześniej. Śmierć kupca Brandta nie trwała długo, łódką nikt się nie zainteresował. Odwiązał linę i starając się, by wiosła uderzały o powierzchnię wody możliwie jak najciszej, skierował się w stronę Fischmarkt5.

Łódka był chybotliwa, ale z lekkością przemykała między uśpionymi galarami6, które spłynęły do miasta Wisłą z Rzeczpospolitej. Z płaskich bud, służących załogom za mieszkania, choć polscy marynarze nazywali je między sobą wychodkiem, wiele się bowiem od niego nie różniły, dobiegało chrapanie; z jednego wychodka ciche i śpiewne, z innego głośne jak bicie dzwonów z Marienkirche7. Pod Żurawiem zacumował okazały trójmasztowiec z królewskiego Sztokholmu. Z wnętrza okrętu przeciskało się światło, a po wodach Mottlau niosły się głosy nocnych rozmów. Dalej, w stronę Grünes Tor8, ulokowała się grupa holenderskich jednomasztowców. Reje ze zrefowanymi żaglami skrzypiały cicho, gdy statki kołysały się na ledwie widocznych falach marszczących rzekę. Cały ten obraz trwał jakby w oczekiwaniu na mistrza Deischa9, by znaleźć się na rycinie sławiącej znany na całym świecie port nad Mottlau.

Wiedział, że niebawem wszystko się tutaj zmieni. Jako Brandenburczyk nie miał nic przeciwko pruskiemu zwierzchnictwu, choć w mieście z nienawiścią przyjmowano naciski ze strony napierającego Królestwa. Kontrybucje i cła już doprowadziły do zubożenia miasta: jeszcze kilka dekad wcześniej ruch na Mottlau przewyższał obecny dwukrotnie. Mieszczanie coraz częściej zamykali swoje wystawne domy, pakowali kufry i szukali szczęścia z dala od rodzinnych stron, on jednak miał plan, jak wykorzystać tę sytuację. Bo chociaż urodził się biedny, choć zaczynał w cuchnącej czynszówce, to nie miał ochoty spędzić w niej reszty życia.

***

Nie wzruszała go śmierć kupca Brandta. Zastanawiał się, czy Abraham potraktuje go niczym Łukaszowego bogacza, odrzucając jego błaganie o miłosierdzie, na które nie zasłużył. Był przekonany, że kupiec Brandt skrzywdził wielu ubogich Łazarzy, a wiadomość o tym, jak skończył, przyniesie im wytchnienie. Sam nie czuł się Łazarzem, nie zamierzał umierać w biedzie i nie chciał niczyjego miłosierdzia. Do śmierci był przyzwyczajony, bo ta nigdy nie opuszczała mieszkańców cuchnących czynszówek. Jednak ich koniec zwykle przychodził wolno, rozsiadał się, czekając, aż wynędzniałe ciała nie wytrzymają kolejnych spazmów bólu i ludzkiego upodlenia. Tam śmierć nie łapała od razu za gardło, nie wbijała ostrego puginału w opasły brzuch. Zwodziła, robiła uniki, dawała nadzieję. Dopiero po długiej agonii pozwalała wydać ostatnie, pełne rezygnacji tchnienie. Wobec tych męczarni koniec kupca Brandta był równie szykowny, jak jego angielski frak, a cios, który mu zadał, równie misterny, jak wzór na flamandzkich koronkach, które szybko zabarwiły się na czerwono. Trochę krzyku, potem strach, i już było po wszystkim.

Czuł, że krew w jego żyłach popłynęła szybciej. Ale to uczucie nie było niemiłe. Przeciwnie, poczuł taką siłę i władzę, jaką kupiec Brandt odczuwał zapewne przez wszystkie te lata, gdy pomnażał majątek odziedziczony po przodkach, traktując zawartość swojej sakiewki jako rzecz oczywistą. I to uczucie, to euforyczne drżenie wewnątrz szykującego się do działania ciała, było nieoczekiwanie podniecające. Dało mu grzeszną przyjemność, choć nie zamierzał przed nikim się z niej spowiadać. Sakiewkę wyrzucił do rzeki. Nie chciał, by ktokolwiek zobaczył ją w jego rękach.

2013

Światło nad przejściem zgasło. Stewardesy wstały ze swoich miejsc. W ich oczach można było dostrzec zmęczenie, choć na twarzach pojawił się służbowy uśmiech. Wygładzały szybko zagniecione spódnice, jakby mimochodem poprawiały firmowe żakiety, wiązały szybko służbowe apaszki.

Samolot powoli się zatrzymał.

Nie wstała od razu ze swojego miejsca. Czekała, aż przejście między fotelami opustoszeje; dopiero gdy dostrzegła ponaglające spojrzenie stewardesy, uprzejme, choć podszyte złością, podniosła się i sięgnęła po bagaż podręczny. Gdy stanęła na schodkach prowadzących na płytę lotniska, gorące, nieruchome powietrze osaczyło ją, oblepiło niczym kleista ciecz, zbyt gęsta, by spłynąć i dać odetchnąć wilgotniejącej skórze. Nie przypominała sobie, by lata tutaj były tak upalne.

Budynek, który miała przed sobą, nie wyglądał jak barak, z którego wyruszała blisko trzydzieści lat wcześniej. Wtedy był to szarobury pawilon na dalekim przedmieściu, zwykle pusty i cichy, bo nie panował tu zbyt duży ruch. Samolot do Hamburga odlatywał dwa razy w tygodniu. Ale i tak nie było wielu chętnych do podróży. Albo inaczej: chętnych było wielu, ale niewielu, tak jak jej, udało się znaleźć po drugiej stronie. Zachodnie miasto oddalone o godzinę lotu wydawało się miejscem z innego wszechświata. Podróż, która rozpoczynała się w szaroburym baraku, była niczym wyprawa na Księżyc, przejście przez wrota czasu, dokonujące się właśnie tutaj, na lotnisku, które teraz nosiło imię człowieka wtedy uznanego za zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa.

? Cel podróży? ? zapytała tamtego dnia celniczka, równie bezbarwna, jak barak, w którym mieścił się terminal.

? Wizyta u krewnych ? odpowiedziała.

Celniczka skierowała ją za kotarę, gdzie musiała zdjąć z siebie wszystko, sztuka po sztuce, jakby gdzieś tam, w fałdach spódnicy, w mankietach bluzki, miała coś, co pozwoliłoby zatrzymać ją tutaj, co nie dałoby szansy na wyrwanie się z szarości, z beznadziejnej przeciętności, która osaczała z każdej strony.

Teraz znalazła się w tym samym miejscu, na tym samym lotnisku. Miała wrażenie, że stąpa po własnych śladach, jakby jej kroki odcisnęły się w asfalcie, nieusuwalne przez te wszystkie minione lata. Niebo nie było szare, nie było już tamtego baraku ani urzędniczek zgniatających resztki niedopałków w wyszczerbionym talerzyku do ciasta między jedną a drugą rewizją osobistą, ale czuła się tak, jakby czas nagle odwrócił swój bieg.

Miała tremę. Myślała, że po latach spędzonych na estradzie, po Brahmsie, Brittenie i Mahlerze, po Mozarcie i Wagnerze, po setkach koncertów, gdy nie mogła pozwolić, by stres przekreślił to, co miała do przedstawienia, nie wrócą już kamienie w żołądku, całkiem fizyczna oznaka niematerialnego uczucia, kłębiącego się w środku. Teraz kamienie przesypywały się z każdym krokiem stawianym na chwiejnych nogach, uciskały, sprawiały ból. Czuła to opanowujące każdą komórkę ciała drżenie, gdy zajmowała miejsce za swoim pulpitem. Patrzyła w rozłożone na nim nuty i miała wrażenie, że czarne punkty ćwierćnut i triol zaczynają wirować jej przed oczami, żyją własnym życiem, niezależne od dyrygenckiej batuty. Zamiast podporządkować się wizji, której były cząstką, odgrywały nagle własne, niekontrolowane widowisko. Wówczas zamiast je zdyscyplinować, traciła oddech, pozbawiała się głosu, przez co narażała na zawalenie całą konstrukcję, której była elementem. Tak działo się kiedyś, przed laty, gdy dostała się do zespołu symfoników hamburskich i kiedy miała wrażenie, że każdy koncert, każda próba jest egzaminem, który musi zdać, by udowodnić zasadność swojej obecności wśród reszty muzyków. Każdy koncert kosztował ją wtedy bezsenną noc. Ręce oprószała talkiem, by nie były mokre, by palce trafiały w klapy w instrumencie, by nie zsuwały się z nich, a dyrygent nie przerywał próby i nie zwracał się do niej z tym sarkastycznym uśmieszkiem, błąkającym się w kącikach ust, by nie rzucał uwagi, która bawiła puzony i klarnety, oboje i pozostałe flety, czasem nawet wywołując śmiech wśród znudzonych zwykle skrzypiec i altówek.

Tak było kiedyś. Teraz to ona śmiała się z uwag dyrygenta, który celował końcem batuty w nieszczęsną ofiarę i odsyłał z powrotem do akademii. Zapomniała już o tamtych upiorach, o żołądku tańczącym w rytm walca i dłoniach, które wilgotniały, gdy rozkładała nuty na pulpicie. Dlatego reakcja własnego ciała na stres, który poczuła na płycie lotniska, gdy znalazła się w sytuacji odsuwanej przez blisko trzy dekady, cały ten ból, zawroty głowy i świat unoszący się i opadający przed oczami ? wszystko to wytrąciło ją z równowagi.

***

Gdy gorące powietrze dopadło ją na szczycie schodów przystawionych do samolotu, otoczyło i rozparło się w jej płucach, zrobiło jej się słabo. Mężczyzna, który podczas podróży siedział kilka rzędów dalej, pomógł jej zejść, pytając uprzejmie, czy wszystko w porządku. Pomyślała, że on także poczuł tę falę gorąca. Krople potu znaczyły jego skórę, spływając po starannie ogolonych policzkach. Podziękowała, zaprzeczyła, ale poczuła się lepiej dopiero w chłodnym wnętrzu terminalu.

Na lotnisku nikt na nią nie czekał. Nikomu nie podała godziny przylotu.

Wsiadła do taksówki i wymieniła nazwę hotelu. Taksówkarz próbował zagadywać po niemiecku, ale zamilkł, kiedy odpowiedziała po polsku. Nie miała ochoty na rozmowę.

Kiedy opuszczała swoje mieszkanie przy Alte Rabenstrasse w Rotherbaum, nie myślała o Gdańsku ze szczególnym rozrzewnieniem. W Hamburgu szybko się odnalazła, wtopiła w tamtejsze środowisko, oswoiła miasto, a siebie określiła na nowo. Zmieniła nazwisko, stworzyła sobie nowe życie. Lata spędzone z dala od rodzinnego miasta zatarły wspomnienia, choć część z nich błąkała się w jej głowie z tą szczególną nostalgią, z którą wspomina się swoje dzieciństwo nawet wtedy, jeśli nie było szczególnie udane. Chociaż nie miała na co narzekać, ale nawet teraz uważała, że jej życie tak naprawdę rozpoczęło się w chwili, gdy po raz pierwszy postawiła stopę na płycie lotniska Fuhlsbüttel w Hamburgu. Nie miała w sobie tęsknoty za minionym życiem, za młodością, którą spędziła tutaj, ani za młodością w ogóle. Nie rozumiała emigracyjnych rozterek i nie chciała wracać do przeszłości. Nauczyła się dyscypliny, także tej we własnej głowie. Stała się opanowana i metodyczna i sama decydowała, jakie emocje mają do niej dostęp. Teraz coś drgnęło. Coś ukłuło bez przyzwolenia, ku jej zaskoczeniu. Nie wiedziała, czy to świadomość miejsca, w którym się znalazła, czy związane z nim wspomnienia młodości, które zaczęły tłoczyć się w głowie, napierając nachalnie, nie pozwalając się od siebie uwolnić. Zacisnęła dłonie, jakby to mogło pomóc jej w zatrzymaniu się w teraźniejszości.

Nie rozpoznawała miejsc, które mijali. Jechali nową, szeroką arterią i dopiero wtedy, kiedy zza wzniesień wyłoniły się dachy Głównego Miasta, spiczaste szczyty kamienic wbite ostro w błękitne niebo pozbawione skaz i zadrapań, zorientowała się, gdzie jest.

Za wiaduktem trwała budowa. Przesłaniała część budynków stojących w głębi. Zaraz Motława, mignął Żuraw. Pojechali dalej. Jeszcze jeden wiadukt i byli z powrotem nad rzeką. Mały port jachtowy, żaglówki, motorówki, po drugiej stronie brukowanej uliczki nowy apartamentowiec. Taksówkarz zatrzymał się przed hotelem. ?Gdańsk? ? głosił napis na markizie nad wejściem. ?Hotel Gdańsk cztery gwiazdki? ? informował kolejny napis na ceglanej fasadzie dawnego spichlerza.

? Katarina Hollenbach-Winckler ? przedstawiła się w recepcji.

Recepcjonistka uśmiechnęła się tym samym profesjonalnym uśmiechem, który w Wenecji i Kuala Lumpur sprawia, że klient hotelu czuje się mile widzianym gościem, i odezwała się po niemiecku, z ledwie słyszalnym słowiańskim akcentem. Odpowiedziała jej po polsku, choć usłyszała w swoim głosie tę niemiecką chropawość, której musiała nabawić się przez lata, mimo że tak bardzo się pilnowała, by nie zacząć mówić z obcym akcentem. Dziewczyna uśmiechnęła się uprzejmie.

? Proszę, to klucz dla pani. Życzę miłego pobytu w Gdańsku ? powiedziała po polsku.

Pokój na drugim piętrze okazał się chłodny i ciemny. Kiedy do niego weszła, pomyślała, że był zbyt ciemny, i nawet pożałowała, że nie wybrała czegoś w nowej części hotelu. Widziała w reklamie, że wielkie szyby w pokojach w nowej części, dobudowanej do starego spichlerza, odsłaniały widok na rzekę i rozciągające się po jej drugiej stronie miasto. Wtedy pomyślała, że nie chce tego napierającego przez okna widoku, że to cepelia dla turystów, a ona w końcu wracała do domu.

Rozpakowała walizkę, wzięła prysznic i zadzwoniła.

? Jestem już w Gdańsku ? powiedziała, gdy z drugiej strony odezwał się kobiecy głos. ? Zatrzymałam się w hotelu.

? Mówiłam ci, że możesz mieszkać u nas. Poza tym mieszkanie twoich rodziców jest puste. Nie musisz mieszkać w hotelu ? odparł głos w słuchawce.

? Nie, nie chcę robić zamieszania swoją osobą.

Cisza po drugiej stronie trwała ułamek sekundy.

? W takim razie przyjedź chociaż na kolację. Omówimy sprawę pogrzebu.

? Dobrze, ciociu. Oczywiście.

***

Spoglądając przez okno taksówki, miała wrażenie, że ktoś poprzestawiał w jej głowie obrazy z przeszłości i rzucił w nie okrutne okruchy współczesności. Wielkie billboardy reklamujące egzotyczne wakacje i usługi bankowe, z których mogła równie dobrze korzystać w Hamburgu, reklamy sieciowego supermarketu rozpięte na neorenesansowej fasadzie narożnej kamienicy. Dalej przychodnia lekarska, do której chodziła jako dziecko. Część budynków odremontowana, część odrapana jak kiedyś. Zniknęła zajezdnia tramwajowa obok szkoły muzycznej, gdzie przed laty ćwiczyła gamy i pasaże, a wieżowiec na rogu, ten, w którym na piętrze mieścił się Pewex, pełen luksusowych smaków i zapachów raj PRL-u, został zdominowany przez nowe apartamentowce, które stanęły w miejsce starego budynku zajezdni. Pozostał za to ten sam karkołomny zakręt, gdzie tramwaj musiał ostro hamować, by wjechać w wąski przesmyk między przedwojennymi kamienicami. W miejscu budynków dawnej fabryki czekolady rozsiadło się teraz centrum handlowe, równie bezosobowe i pozbawione wyrazu, jak wszystkie centra, które widziała w swoim życiu. I wiadukt nad skrzyżowaniem, który zmienił to miejsce nie do poznania. Pod wiaduktem skręcili, mijając kolejne osiedle apartamentowców. Tam gdzie kiedyś wzdłuż ulicy ciągnął się nieuporządkowany skwer, teraz była nowa trasa w stronę Niedźwiednika i Moreny. Stare obok nowego, ale z dobrze widoczną granicą, nabazgraną na odrapanych murach. Zaniedbany PRL i nowa Polska. Wielki, nieopanowany chaos ulic, poszukujących ciągle własnej tożsamości.

Dalej było już bardziej znajomo, z jednej strony wielka płyta, z drugiej ? przedwojenne kamienice, równie odrapane i brudne, jak kiedyś.

Taksówka zatrzymała się przed czteropiętrowym blokiem. Jego szarą betonową fasadę, wzniesioną kiedyś niczym domek z klocków, pokryto jasną farbą, która teraz, w promieniach popołudniowego słońca, parzyła w oczy. Kiedy była dzieckiem, zawsze spotykali się tutaj pierwszego listopada. Cmentarz po drugiej stronie ulicy znajdował się zaledwie o krok od mieszkania ciotki Barbary i wuja Henryka.
Stała chwilę przed drzwiami na klatkę schodową, nie mogąc przypomnieć sobie numeru mieszkania. Pamięć do liczb nigdy nie była jej mocną stroną. Próbowała przywołać numer telefonu, nazwę ulicy, zrobić to wszystko, co zwykle pomagało jej wyciągnąć z zakamarków pamięci potrzebne cyfry. W końcu sięgnęła po komórkę i zadzwoniła na górę.

Powroty po latach są zwykle pełne emocji. Czasem towarzyszy im niepewność, zwykle ekscytacja. Początkowa rezerwa, dystans, ocenianie zmian, ważenie wspomnień. Potem stopniowe rozluźnianie atmosfery, zdjęcia z minionych lat, coraz więcej bliskości, a w końcu łzy i radość z odzyskania kawałka dawnego świata. Bo ludzie, którzy kiedyś byli w czyimś życiu, zawsze pozostawiają po sobie ślad, a jeśli ich zabraknie, tworzy się luka, której zwykle nie można wypełnić.

Tak było także tym razem. Choć ciotka Barbara kilka razy odwiedziła ją w Hamburgu, choć rozmawiały czasem przez telefon, to jednak obecność w Gdańsku Kasi, bo przecież inaczej córki swojego brata nie nazywała, była dla nich obu pełnym emocji przeżyciem. Wuj Henryk okazywał emocje oszczędniej, ale również jemu zaszkliły się oczy, gdy ujrzał ją w drzwiach. Nie stało się jednak tak, jak zwykle bywa wtedy, gdy wraca się nawet po wielu latach, ale okazuje się, że świat pozostawiony nic się nie zmienił. Tu zmieniło się wszystko. Nie miały znaczenia banery rozwieszone na płotach okalających budowy ani billboardowe reklamy wszystkiego, co można było kupić i sprzedać, ani nowe ulice czy żaglówki na Motławie. Zmieniło się wszystko, bo kiedy Kati w końcu przyjechała, kiedy odwróciła kolejność tamtej podróży i z lotniska w Hamburgu przyleciała do Rębiechowa, nie było już osoby, dla której powinna wrócić. Nie było matki. Usunęła ją ze swojego życia wiele lat temu, ale nigdy nie zdołała wyrzucić jej z własnej głowy. Pamięć jednak nie była równoznaczna z wybaczeniem. Nie, nigdy nie wybaczyła matce. Niemniej nie potrafiła uciszyć w swojej głowie tego wewnętrznego głosu, który każdego dnia kazał jej z nią rozmawiać. Kłócić się i opowiadać o tym, co ważne w życiu. A także o tym, co nieważne. Świadomość jej braku, choć nie widziały się od wyjazdu Kati do Niemiec, poczucie, że naprawdę odeszła, że powrót nie jest już możliwy, dotarła do niej dopiero na lotnisku, w hali przylotów, gdzie nikt na nią nie czekał.

***

Wiadomość od ciotki Barbary dostała, gdy siedziała na ławce nad Aussenalster, parę kroków od swojego mieszkania. Lila nie żyje. Twoja matka zmarła dziś o dziewiątej rano. Bardzo mi przykro. Basia. Kilka słów na ekranie telefonu. Kiedy odebrała wiadomość, najpierw jej nie zrozumiała. Potem informacja od ciotki wydała jej się niedorzeczna. Nie tu, nad brzegiem jeziora, koło hałasujących dzieci, które bawiły się z psem. Pies szczekał, a ona wpatrywała się w te słowa, które znikały i powracały, gdy odświeżała ekran. Teraz, siedząc naprzeciw ciotki Barbary, która tak ogromnie przypominała ojca, Kati czuła niemal fizyczny ból, uścisk w żołądku. To on sprawił, że w łazience przywarła do zimnego kaloryfera i wciskając twarz między staromodne żeberka, nie mogła opanować spazmów, które wstrząsały nią bez końca. Kiedy wreszcie poczuła się na siłach, by wrócić do pokoju, zamówiła taksówkę i pojechała do hotelu.

***

Ceremonie pogrzebowe trwały dwa dni. Matka Kati życzyła sobie, by jej zwłoki skremowano, więc ciotka Barbara, jej jedyna krewna po śmierci męża i wyjeździe córki, wypełniła tę wolę, choć Kati była temu przeciwna.

Przyszło kilka osób. Starsze panie, w których rozpoznała jakieś dawne przyjaciółki matki, daleki kuzyn z Gdyni, sąsiedzi. Patrzyli na nią, składając zdawkowe kondolencje, a ona miała wrażenie, że każdy przygląda się jej z przyganą.

Nie chciała, by otwierano trumnę. Długo stała pod drzwiami kaplicy, nie mogąc zdecydować się, czy wejść do środka i pożegnać się z matką, zanim trumna zostanie zamknięta. W końcu postanowiła nie wchodzić, zabierając ze sobą wspomnienie matki sprzed lat. Czy to głupie, myślała wciśnięta w kąt kanapy stojącej przed drzwiami kaplicy, że nie zobaczywszy jej martwego ciała, będę mogła nadal uważać ją za żywą, choć nieobecną, tak jak było to przez minione ćwierćwiecze? To nie miało już żadnego znaczenia.

Przyszedł ksiądz, którego nie znała, i za kwadrans było po wszystkim. Złożenie urny do grobu miało się odbyć dopiero następnego dnia.

Przed krematorium pożegnała ciotkę Barbarę i wuja Henryka i zostawiając rozchodzących się powoli żałobników, poszła w stronę bramy cmentarnej. Chciała odwiedzić grób babki i ojca. Urna z prochami matki miała zostać złożona w tym samym grobowcu. Postanowiła tam pójść, zanim zakład pogrzebowy podniesie płytę, by przygotować miejsce do pochówku.

Ustawić baldachim, złote słupki, cały ten pogrzebowy kram, który kojarzył się jej z odpustową tandetą. Jak uczcić śmierć? Jak jej nie strywializować? Uświadomić sobie jej rzeczywistą wagę? Myślała o tym często, kiedy zmarł ojciec. Rok po jej wyjeździe dostał zawału i zmarł między deskami kreślarskimi w biurze projektowym, w którym pracował od czasu, gdy skończył politechnikę. Zastanawiała się, co mogła zrobić tam, w Hamburgu, by go pożegnać. Nie przyjechała na pogrzeb. Nie miała jeszcze niemieckiego obywatelstwa i bała się powrotu do kraju. Teraz nie mogła pogodzić się z myślą, że stając nad grobem Niny, stanie też nad szczątkami ojca.

Powietrze w wąwozie, którym biegła aleja prowadząca do położonych na zboczach kwater, drgało z gorąca. Liście migotały jak drobne fale na jeziorze.

Grób odnalazła bez trudu. Stromo pnące się schody za krzyżem, trzecia alejka w lewo. Na tym cmentarzu nigdy się nie gubiła.

Kiedy stanęła przy grobie, pomyślała, że nie ma nawet kilku zniczy, że zapomniała o nich, wychodząc z kaplicy. Zrobiło jej się wstyd przed samą sobą.

Nie była wierząca, więc się nie modliła. Usiadła tylko na ławce i powiedziała cicho:

? Dzień dobry, kochani. To ja.

Łzy spływały niespiesznie. Pozwoliła, by znaczyły na policzkach mokre smugi, a potem kapały na kołnierz bluzki razem z rozmytym tuszem do rzęs, który zostawiał na materiale brudne plamy.
Ostatni raz była tu przed wyjazdem. Przyszła, żeby się pożegnać.
(…)
_
Przypisy:
1Wyspa Spichrzów (niem.).
2Ołowianka (niem.).
3Motława (niem.).
4Ul. Szafarnia (niem.).
5Rybackie Pobrzeże (niem.).
6Rodzaj dawnego polskiego rzecznego statku przeznaczonego do jednorazowego transportu ładunku w dół rzeki.
7Kościół Mariacki (niem.).
8Zielona Brama (niem.).
9Matthaeus Deisch (1724?1789) ? rytownik, twórca portretów znanych gdańszczan oraz licznych panoram tego miasta.

SkazyIzabela Żukowska „Skazy”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 488

Opis: ?Skazy? to historia ludzi, którzy nie są doskonali, i historia miasta, które dało się uwieść totalitarnej ideologii. Piekła nie ma ? twierdzi jeden z bohaterów powieści. Ta historia dowodzi, że piekło to jesteśmy my sami. Powieść o dwóch wiekach historii gdańskiej rodziny Hollenbach, z której wywodzą się siostry Johanna i Henrietta. Choć są bliźniaczkami, decyzje, które podejmują, prowadzą je w skrajnie odmienne miejsca. Tworzące się Wolne Miasto Gdańsk, Republika Weimarska i Berlin lat dwudziestych, a także stolica odrodzonej Polski i powstająca dopiero Gdynia ? to miejsca, w których przyszło im tych wyborów dokonywać. Nad wszystkim zaś uniosła się w końcu hitlerowska flaga ze swastyką. Ludzkie losy w zderzeniu z determinującą je historią, która stawia wyzwania życiowym dylematom i konfliktom.

Tematy: , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek