Przeczytaj fragment uhonorowanej Nagrodą Goncourtów powieści „Do zobaczenia w zaświatach” Pierre’a Lemaitre’a

24 sierpnia 2018


W związku z premierą filmu „Do zobaczenia w zaświatach” wydawnictwo Albatros wznowiło uhonorowaną Nagrodą Goncourtów powieść Pierre’a Lemaitre’a, na podstawie której obraz ten został zrealizowany. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji przeczytać książki, poniższy fragment z pewnością was do tego zmobilizuje. W „Do zobaczenia w zaświatach” Lemaitre opisuje wielką tragedię straconego pokolenia, pogrążonego w atmosferze zmierzchającej wojny i jutra, które nie obiecuje żadnej nadziei. To powieść o iluzji zawieszenia broni, o machinacjach finansowych w świetle prawa, a także o woli przetrwania i pomyśle, dzięki któremu można przechytrzyć system.

7

Eug?ne, drogi towarzyszu…

Nie wiadomo było, czy cenzura nadal działa, czy listy są otwierane, czytane, nadzorowane. Na wszelki wypadek Albert wolał się zabezpieczyć i zwracał się do niego nowym imieniem, z którym Édouard był już zresztą oswojony. Nawet dość ciekawy był ten zwrot historii. Nie bardzo miał ochotę myśleć o tych sprawach, ale wspomnienia i tak powracały.

Znał dwóch chłopaków o imieniu Eug?ne. Pierwszego w podstawówce, piegowatego chudzielca i milczka, ale to nie on tak naprawdę się liczył, tylko ten drugi. Poznali się na lekcjach rysunku, na które Édouard uczęszczał w tajemnicy przed rodziną, spędzali ze sobą dużo czasu. Zresztą Édouard wszystko musiał robić po kryjomu. Na szczęście miał Madeleine, starszą siostrę, która zawsze wszystko załatwiała, w każdym razie to, co dało się załatwić. Eug?ne i Édouard, jako że byli kochankami, wspólnie przygotowywali się do egzaminu na akademię sztuk pięknych. Eug?ne nie był wystarczająco utalentowany, nie dostał się. Później stracili się z oczu, w 1916 roku Édouard dowiedział się o jego śmierci.

Eug?ne, drogi towarzyszu,
wierz mi, że zawsze mnie cieszą wieści od Ciebie, ale żeby od czterech miesięcy przysyłać tylko same rysunki, nigdy słowa, choćby jednego zdania… To pewnie dlatego, że nie lubisz pisać, co rozumiem. Jednak…

Rysowanie było prostsze, trudno mu było znaleźć słowa. Gdyby to tylko od niego zależało, w ogóle by nie pisał, ale ten chłopak, Albert, pełen był jak najlepszych chęci, zrobił, co mógł. Édouard nie miał do niego o nic pretensji… Chociaż… trochę jednak miał. W sumie ratując mu życie, wylądował tak, jak wylądował. Zrobił to z własnej nieprzymuszonej woli, ale, jak by to powiedzieć, nie potrafił wyrazić tego, co czuł, tej niesprawiedliwości… Nie było to niczyją winą, a zarazem zawinili wszyscy. Ale trzeba nazwać rzecz po imieniu: gdyby nie szeregowy Maillard, który dał się żywcem zakopać, Édouard wróciłby do domu cały. Płakał, kiedy o tym pomyślał, nie mógł się powstrzymać od płaczu, zresztą sporo się tutaj płakało, ten szpital był przybytkiem łez.

Kiedy cierpienia, lęk i rozpacz na moment słabły, zastępowały je rozważania, w których Albert Maillard odsuwał się na plan dalszy, ustępując miejsca porucznikowi Pradelle?owi. Édouard nie zrozumiał ani słowa z opowieści Alberta o spotkaniu z generałem, o tym, jak cudem udało mu się uniknąć sądu polowego… Ten epizod miał miejsce jeszcze przed jego transportem, kiedy był otumaniony środkami przeciwbólowymi, a to, co pozostało mu w pamięci, było mgliste, pełne luk. Bardzo natomiast wyraźnie zapamiętał sylwetkę porucznika Pradelle?a, który najpierw stał nieruchomo pod ostrzałem artyleryjskim na skraju leja, patrzył w dół, za chwilę po prostu odszedł, a potem Édouard zobaczył tę zwalającą się ścianę ziemi… Nawet jeśli Édouard nie rozumiał dlaczego, nie miał najmniejszych wątpliwości, że Pradelle maczał palce w tym, co się stało. W każdym innym natychmiast zawrzałaby krew. Ale tak jak na polu bitwy Édouard potrafił zdobyć się na odwagę, by ratować kolegę, tak teraz był wypompowany z wszelkiej energii. Śledził swoje myśli, jakby to były jakieś płaskie, odległe obrazy, związane z nim jedynie pośrednio, nie było w nim miejsca ani na gniew, ani na nadzieję.

Był straszliwie przybity.

…a zapewniam Cię, że wcale niełatwo mi zrozumieć, jak żyjesz. Nie wiem, czy najadasz się do syta, czy lekarze choć trochę z Tobą rozmawiają i czy jest wreszcie, jak mam nadzieję, mowa o przeszczepie, o którym Ci zresztą wspominałem.

Sprawa tego przeszczepu… To było już nieaktualne. Albert pozostał daleko w tyle, jego podejście do tematu było czysto teoretyczne. Wszystkie te tygodnie, które Édouard spędził w szpitalu, wypełniła głównie walka o niedopuszczenie do infekcji oraz zabiegi „łatania”, jak to ujmował profesor Maudret, ordynator Szpitala Rollina przy avenue Trudaine, potężny rudowłosy osobnik tryskający niespożytą energią. Operował Édouarda sześć razy.

? Można powiedzieć, że połączyła nas bliska zażyłość!

Za każdym razem szczegółowo wyjaśniał powody operacji, jej zasięg, jej „miejsce w strategii ogólnej”. Nie na darmo był lekarzem wojskowym, człowiekiem niewzruszonej wiary, będącej owocem setek amputacji i resekcji przeprowadzanych w warunkach doraźnych, dniem i nocą, a czasami nawet i w okopach.

Niedawno pozwolono wreszcie Édouardowi przejrzeć się w lustrze. Oczywiście dla sanitariuszek i lekarzy, którym przywieziono rannego z jedną wielką krwawą raną na twarzy, w której pozostały jedynie języczek, wlot do tchawicy, a z przodu rząd cudem ocalałych zębów, dla nich wszystkich obecny widok Édouarda był wysoce krzepiący. Wygłaszali optymistyczne komentarze, jednak ich satysfakcję zgasiła owa bezgraniczna rozpacz, w jaką wpadają ludzie, stanąwszy po raz pierwszy oko w oko z tym, co się z nimi stało.

Stąd ta gadka o przyszłości. Zasadnicza dla samopoczucia ofiar. Na wiele tygodni przed dopuszczeniem Édouarda przed lustro Maudret zaintonował swoją śpiewkę:

? Niech pan sobie powie jedno: to, jak pan wygląda dzisiaj, nie ma nic wspólnego z tym, jak pan będzie wyglądał jutro. ? Na to „nic” położył szczególny nacisk, było to naprawdę wielkie nic. Wkładał w swoje słowa o tyle więcej zapału, że wyczuwał, jak niewielki oddźwięk znajdują one u Édouarda. Fakt, że wojna była niewyobrażalnie krwawa, ale jeśli spojrzeć na to od dobrej strony, umożliwiła również wielki postęp w dziedzinie chirurgii szczękowo-twarzowej. ? Postęp wręcz ogromny!

Édouardowi zademonstrowano protezy zębowe stosowane w mechanoterapii, gipsowe głowy wyposażone w stalowe pręty, różnego rodzaju przyrządy, które wyglądały jak średniowieczne narzędzia tortur, a były ostatnim krzykiem mody w dziedzinie ortopedii. Tak naprawdę były tylko przynętami, gdyż Maudret, niczym wytrawny strateg, zastosował wobec Édouarda taktykę osaczającą, by tym lepiej przygotować go na to, co było punktem kulminacyjnym propozycji terapeutycznych:

? Przeszczep Dufourmentela!

Z czaszki zdejmowano ci płaty skóry, które następnie przytraczano w dole twarzy.

Maudret pokazał mu kilka zdjęć rannych po rekonstrukcji. No proszę, pomyślał Édouard, dasz lekarzowi wojskowemu człowieka z facjatą kompletnie zdemolowaną przez innych wojskowych, a stworzy ci cud-potworka.

Odpowiedź Édouarda była krótka i zwięzła.

? Nie ? napisał drukowanymi literami w swoim kajecie do konwersacji.

A wtedy Maudret, acz niechętnie ? dziwna rzecz, ale nie przepadał za nimi ? wspomniał o protezach. Wulkanit, lekki metal, aluminium ? mieli wszystko, co trzeba, żeby go wyposażyć w nową szczękę. A co do policzków… Nie czekając na ciąg dalszy, Édouard złapał za kajet i znowu napisał:

? Nie.

? Jak to „nie”…? ? zapytał chirurg. ? Na co „nie”?

? Na wszystko. Zostanę tak jak teraz.

Maudret z pobłażliwą miną przymknął oczy, pokazując, że rozumie: w pierwszych miesiącach często spotykali się z podobną postawą, z odmową, co było wynikiem depresji pourazowej. Z czasem pacjenci zmieniali zdanie. Nawet będąc oszpeconym, człowiek wcześniej czy później nabiera rozumu, takie już jest życie.

Ale cztery miesiące później, mimo usilnych namów, w chwili gdy wszyscy bez wyjątku zgadzali się oddać w ręce chirurgów, żeby zmniejszyć zasięg spustoszeń, szeregowy Larivi?re nadal się upierał, że nie: zostanę taki jak teraz.

Mówiąc to, wzrok miał nieruchomy, szklisty, uparty.

Wezwano psychiatrów.

Jednocześnie wydaje mi się, że z Twoich rysunków zaczynam wyłapywać, co najważniejsze. Pokój masz teraz chyba większy i bardziej przestronny niż poprzednio, prawda? A to, co widać na dziedzińcu, to drzewa, tak? Nie twierdzę, że jest Ci tam lepiej, ale widzisz, nie bardzo wiem, co mógłbym dla Ciebie zrobić, będąc tu, gdzie jestem. Czuję się okropnie bezsilny.
Dzięki za rysunek siostrzyczki Marie-Camille.
Do tej pory szkicowałeś ją tak, żeby mi ją pokazać z tyłu albo z profilu, i domyślam się dlaczego, chcesz ją zachować dla siebie, spryciarzu, bo ładna z niej dziewczyna. Przyznam Ci się, że gdybym nie miał już mojej Cécile…

Tak naprawdę w szpitalu nie było żadnych zakonnic, tylko cywilne pielęgniarki, życzliwe, pełne współczucia kobiety. Ale musiał mieć o czym opowiadać Albertowi, który pisywał do niego nawet dwa razy w tygodniu. Pierwsze rysunki Édouarda były bardzo nieporadne, trzęsły mu się ręce i źle widział. Nie mówiąc już o tym, że przy tych ciągłych operacjach nie miał chwili wytchnienia od bólu. W pobieżnie naszkicowanym portrecie Albert dopatrzył się „siostrzyczki”. Skoro tak, niech będzie siostrzyczka, pomyślał Édouard, co to ma za znaczenie. Nadał jej imię Marie-Camille. Na podstawie listów Alberta wyrobił sobie pewne wyobrażenie o ich autorze i postarał się nadać tej wyimaginowanej zakonnicy twarz, jaka chłopakowi pokroju Alberta powinna się spodobać.

Choć połączeni wspólną historią, w której stawką każdego z nich było własne życie, nie znali się, ponadto stosunki między nimi komplikowała mieszanina ambiwalentnych doznań: poczucia winy, solidarności, pretensji, oddalenia i braterstwa. Édouard żywił wobec Alberta niejasną urazę, jakkolwiek znacznie złagodzoną przez fakt, że kolega skombinował mu nową tożsamość, co oszczędziło mu powrotu na łono rodziny. Nie miał bladego pojęcia, co zrobi teraz, kiedy nie jest już Édouardem Péricourtem, ale każde życie było lepsze od tego, w którym musiałby stawić czoło spojrzeniu ojca, będąc w obecnym stanie.

A skoro o mowa o Cécile, dostałem od niej list. Dla niej też ten koniec wojny trwa już zbyt długo. Obiecujemy sobie miłe chwile po moim powrocie, ale z jej tonu wyczuwam, że jest już tym wszystkim zmęczona. Początkowo częściej odwiedzała moją matkę niż teraz. Nie mogę mieć do niej o to pretensji, pamiętasz, mówiłem Ci o niej, moja matka to naprawdę twardy orzech do zgryzienia.
Stokrotne dzięki za łeb konia. Tak Ci się o niego naprzykrzałem… Ten, moim zdaniem, wypadł świetnie, jest bardzo ekspresyjny, z tymi wybałuszonymi ślepiami, z rozchylonym pyskiem. To głupie, ale wiesz, często się zastanawiam, jak ten koń się nazywał. Tak jakbym koniecznie musiał nadać mu jakieś imię.

Ileż to już razy Édouard rysował dla Alberta te końskie łby? Zawsze był albo za wąski, albo odwrócony na ten bok, nie, jednak na drugi, i oczy miał takie… jak by to powiedzieć, nie, nie takie, zawsze to jeszcze nie było to. Kogo innego Édouard odprawiłby z kwitkiem, ale wyczuwał, jak niezwykle ważne jest dla jego kolegi odtworzenie i zapamiętanie na zawsze łba tej szkapy, która być może uratowała mu życie. Za tym zamówieniem ukrywał się inny, niejasny, głęboki zamysł, dotyczący jego, Édouarda, którego nie potrafił ubrać w słowa. Zabrał się do roboty, wykonując dziesiątki rysunków, starając się nadążyć za nieporadnymi wskazówkami, których Albert, dołączając mnóstwo przeprosin i podziękowań, udzielał mu w kolejnych listach. Był już gotów zrezygnować, kiedy nagle przypomniał sobie koński łeb naszkicowany sangwiną przez Leonarda da Vinci do pomnika jeźdźca, który posłużył mu za model. Na jego widok Albert aż podskoczył z radości.

Czytając te słowa, Édouard nareszcie zrozumiał, o co chodziło.

Teraz, kiedy dostarczył koledze jego upragniony koński łeb, odłożył ołówek, zdecydowany nigdy więcej po niego nie sięgnąć.

Koniec z rysowaniem.

Tutaj czas dłuży się w nieskończoność. Masz pojęcie? Zawieszenie broni podpisano w listopadzie zeszłego roku, tymczasem już styczeń, a my wciąż niezdemobilizowani. Od wielu tygodni siedzimy tu bezczynnie… Opowiadali nam różne rzeczy mające wytłumaczyć tę sytuację, ale bądź tu mądry, co jest prawdą, a co nie. Tutaj jak na froncie, pogłoski rozchodzą się szybciej niż nowiny. Powiadają, że tylko patrzeć, jak paryżanie z „Le Petit Journal” pod pachą zaczną urządzać wycieczki na pola bitwy pod Reims, a na razie wciąż tkwimy w tym samym miejscu, w warunkach, które, tak jak i my, tylko się pogarszają. Czasami, mówię Ci, zastanawiamy się, czy nie lepiej nam było w ogniu walki, przynajmniej człowiek miał poczucie, że do czegoś służy, przyczynia się do wygrania wojny. Wstyd mi skarżyć się na moje drobne zmartwienia, mój biedny Édouardzie, pewnie mówisz sobie, że nie doceniam własnego szczęścia i tylko lamentuję. I miałbyś w zupełności rację, człowiek potrafi być jednak strasznym egoistą.
Widząc, jak koślawie piszę (nie potrafię utrzymać linii prostej, w szkole było to samo) zastanawiam się, czy nie powinienem przerzucić się na rysowanie…

Édouard napisał do Maudreta, że nie zgadza się na żadną, obojętnie jakiego rodzaju operację plastyczną, i zażądał jak najszybszego zwolnienia go do cywila.

? Z taką twarzą?

Lekarz był wściekły. W prawej ręce miał list od Édouarda, drugą przytrzymywał go mocno za ramię przed lustrem.

Édouard długo wpatrywał się w tę obrzmiałą miazgę, w której, jak za mgłą, odnajdywał utracone rysy znajomej twarzy… Sfałdowane strzępy ciała tworzyły mlecznobiałe wybrzuszenia. Dziura pośrodku, częściowo wchłonięta w wyniku obkurczania i twardnienia tkanek, przypominała mniejszy niż przedtem, lecz nadal równie krwistoczerwony krater. Wyglądał jak cyrkowy kontorsjonista, który potrafił wciągnąć całe policzki i dolną szczękę, ale nie potrafi odtworzyć tej sztuczki w odwrotną stronę.

? Tak ? potwierdził Édouard ? z taką twarzą.
(…)

Pierre Lemaitre „Do zobaczenia w zaświatach”
Tłumaczenie: Oskar Hedemann, Joanna Polachowska
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 544

Opis: Zdemobilizowani żołnierze zwycięskiej francuskiej armii powracają do domów jako wielcy przegrani. Rząd nie kwapi się do udzielania pomocy weteranom, takim jak skazany na życie z dala od ludzkie wzroku Edouard Pericourt czy bojący się własnego cienia Albert Maillard. Ci dwaj połączeni trudną przyjaźnią, zepchnięci na margines życia mężczyźni wegetują bez jakichkolwiek widoków na przyszłość. Niektórym jednak ? tym, co wiedzą, jak zrobić na wojnie interes ? wiedzie się świetnie, na przykład znienawidzonemu byłemu dowódcy Edouarda i Alberta. Dwaj przyjaciele przygotowują więc misterny przekręt, który pozwoli im jednocześnie się zemścić i zrobić interes życia.

Tematy: , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek