Przeczytaj fragment pierwszego tomu z cyklu „Gray Man” Marka Greaneya
Mark Greaney, który pisał dla Toma Clancy’ego i kontynuuje jego serię z Jackiem Ryanem, ma też w dorobku własny powieściowy cykl. „Gray Man” to pierwsza książka, w której pojawia się Court Gentry, czyli tytułowy Gray Man – płatny zabójca i były agent CIA. Ten thriller akcji opowiada historię Gentry’ego ściganego po całym świecie przez Lloyda Hansena, z którym Gray Man pracował w CIA. Ekranizację książki przygotowuje właśnie Netflix. W obsadzie znaleźli się Ryan Gosling, Chris Evans i Billy Bob Thornton. Poniżej możecie przeczytać sam początek powieści „Gray Man”, która ukazała się w Polsce nakładem Wydawnictwa Poradnia K w tłumaczeniu Karoliny Rybickiej-Tomali.
PROLOG
Błysk rozświetlił odległe, poranne niebo, przykuwając uwagę kierowcy land rovera, którego ubranie było przesiąknięte krwią. Spolaryzowane okulary marki Oakley chroniły go przed palącymi promieniami słonecznymi, ale i tak musiał zmrużyć oczy. Wyjrzał przez przednią szybę. Gorączkowo usiłował zidentyfikować płonący model, który leciał w stronę ziemi, ciągnąc za sobą, niczym ogon komety, pas czarnego dymu.
Stwierdził, że to helikopter. Wielki wojskowy chinook. Choć sytuacja pasażerów i załogi musiała być przerażająca, kierowca land rovera odetchnął z ulgą. Miał być ewakuowany przez KA-32T ruskiej roboty, z ekipą polskich najemników na pokładzie, lecących od granicy z Turcją. Owszem, szkoda chinooka, ale lepiej, żeby płonął on, a nie kamow.
Patrzył, jak śmigłowiec spada i kręci się niekontrolowanie, plamiąc błękitne niebo płonącym paliwem.
Land rover skręcił ostro w prawo, następnie przyspieszył i udał się na wschód. Zakrwawiony kierowca zamierzał znaleźć się jak najdalej stąd. Choć bardzo chciałby pomóc znajdującym się na pokładzie chinooka Amerykanom, wiedział, że i tak nie byłby w stanie nic zrobić.
Poza tym sam znajdował się w niemałych tarapatach. Od pięciu godzin pędził po płaskich połaciach zachodniego Iraku, uciekając od brudnej roboty, którą zostawił za sobą. Teraz znajdował się mniej niż dwadzieścia minut od punktu odbioru. A skoro zestrzelono śmigłowiec, to niebawem będzie się tu roiło od bezczeszczących zwłoki bojowników, strzelających w powietrze z karabinów i skaczących w tę i we w tę jak pieprzeni idioci. Wolałby ominąć tę imprezę, zwłaszcza że łatwo mógłby stać się jedną z głównych atrakcji.
Po lewej chinook opadł i zniknął w oddali, za brązowym pasmem gór.
Kierowca skupił wzrok na ciągnącej się przed nim drodze. „To nie moja sprawa” – powtarzał sobie. Nie szkolono go po to, aby prowadził akcje poszukiwawcze czy ratunkowe. Nie uczono go udzielania pierwszej pomocy, a na pewno nie prowadzenia negocjacji o zakładników.
Uczono go, jak zabijać. I to robił tam, za syryjską granicą. Teraz nadszedł czas, aby wydostać się ze strefy śmierci.
Land rover przyspieszył i jechał w chmurze kurzu z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę. Kierowca zaczął prowadzić ze sobą dyskusję. Jego serce nalegało, żeby zawrócił i pognał na miejsce rozbicia się chinooka. Zobaczyć, czy ktoś ocalał. Jego głos rozsądku natomiast zajął stanowisko znacznie bardziej pragmatyczne.
– Jedź dalej, Gentry, po prostu jedź. Wiesz, że ci kolesie i tak mają przesrane. Nie jesteś w stanie nic z tym zrobić – próbował przekonać samego siebie.
Sęk w tym, że jego serce nie chciało się zamknąć.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pierwsi strzelcy przybyli na miejsce wraku nie należeli do Al-Kaidy i nie mieli nic wspólnego z zestrzeleniem śmigłowca. To byli czterej miejscowi chłopcy ze starymi kałachami z drewnianą kolbą, którzy akurat tego ranka niezdarnie budowali blokadę jakieś sto metrów od ulicy, na którą runął helikopter. Przepchnęli się przez rosnącą falangę gapiów, sprzedawców i dzieci ulicy, które rzuciły się w poszukiwaniu schronienia, kiedy dwuwirnikowy śmigłowiec legł między nimi. Przemknęli pomiędzy taksówkarzami zjeżdżającymi z drogi, aby uniknąć kolizji z zestrzeloną amerykańską maszyną. Młoda czwórka podeszła na miejsce ostrożnie, choć bez jakichkolwiek umiejętności taktycznych. Głośny huk pochodzący od pistoletu smażącego się w ogniu sprawił, że odskoczyli w poszukiwaniu kryjówki. Po chwili wahania ich głowy wychynęły z niej; wycelowali rzężące spluwy i opróżnili zawartość karabinków, kierując je w stronę powyginanej metalowej maszyny.
Z wraku wyłonił się mężczyzna w poczerniałym amerykańskim mundurze i oberwał od chłopaków dwadzieścia cztery kulki z karabinów. Męka żołnierza skończyła się z chwilą, gdy pierwsze strzały przeszyły jego plecy.
Adrenalina po zabiciu człowieka na oczach tłumu rozwrzeszczanych cywilów dodała chłopakom odwagi, podeszli więc bliżej wraku. Przeładowali broń i już mieli strzelać w płonące ciała załogi kokpitu, kiedy z tyłu zajechały trzy ciężarówki pełne uzbrojonych cudzoziemców, Arabów.
Al-Kaida.
Miejscowi chłopcy rozsądnie odstąpili od helikoptera, stanęli wśród cywili i zaintonowali pieśń dewocyjną, patrząc, jak zamaskowani mężczyźni rozstawili się wokół wraku.
Z tyłu chinooka wypadły jeszcze dwa ciała żołnierzy. To było pierwsze, co zarejestrowała trójosobowa ekipa telewizji Al-Dżazira, wyskakując z trzeciej ciężarówki.
* * *
W odległości niespełna mili od miejsca tych zdarzeń Gentry zjechał z drogi, skręcił w koryto wyschniętego potoku i wjechał land roverem jak najgłębiej się dało pomiędzy wysokie, brązowe rzeczne zarośla. Wyszedł z wozu, pobiegł do bagażnika, zarzucił plecak, po czym wyciągnął długi, beżowy futerał za uchwyt. Odchodząc od pojazdu, po raz pierwszy zwrócił uwagę na zasychającą plamę krwi pokrywającą jego luźny, miejscowy strój. Nie była jego, ale jej pochodzenie bynajmniej nie było dla niego zagadką.
Doskonale wiedział, czyja to krew.
Pół minuty później przemierzał już jak najszybciej mógł wzgórza przy wyschniętym korycie. Kiedy uznał, że jest wystarczająco niewidoczny pośród piachu i badyli, wyciągnął z plecaka lornetkę, przyłożył ją do oczu i wyostrzył na unoszącym się w oddali czarnym dymie. Naprężył mięśnie żuchwy.
Chinook spoczął na ulicy miasta Al-Ba’adż, nad wrakiem zdążył się już zebrać tłum rzezimieszków. Lornetka była za słaba, żeby dojrzeć przez nią szczegóły, tak więc przeturlał się na bok i otworzył beżowy futerał. W środku leżał karabin wyborowy Barrett M107: pięćdziesiątka, strzelająca ciężkimi pociskami wielkości połówki puszki piwa, i to z prędkością wylotową pocisku wynoszącą prawie dziewięć boisk do futbolu amerykańskiego na sekundę.
Gentry nie naładował broni, tylko skierował ją w stronę miejsca upadku, żeby skorzystać z mocnej lunety, w którą była wyposażona. Przez celownik optyczny o szesnastokrotnym przybliżeniu widział i ogień, i ciężarówki, nieuzbrojonych cywili, jak również gości z karabinami.
Część miała odsłonięte twarze. Miejscowe rzezimieszki. Inni natomiast nosili czarne kominiarki, głowy niektórych owinięte były kefijami. Ci to pewnie kontyngent Al-Kaidy. Zagraniczni pierdziele. Korzystając z niestabilności regionu, przyjechali zabijać Amerykanów i tych, którzy z nimi współpracują.
Nagle zauważył błysk podnoszonego, a następnie prędko opuszczanego metalu: ostrze cięło leżącą na ziemi postać. Nawet przez potężny celownik optyczny Gentry nie był w stanie się zorientować, czy mężczyzna żył w momencie, kiedy wbiło się w niego ostrze. Znów naprężył mięśnie żuchwy. Gentry nie był żołnierzem, nigdy nie służył w wojsku. Był jednak Amerykaninem. Choć nie miał żadnych zobowiązań ani związku z armią Stanów Zjednoczonych, całe lata oglądał w telewizji dokładnie takie sceny rzezi, jaka teraz odbywała się na jego oczach. Wywoływało to u niego obrzydzenie oraz doprowadzało do gniewu, tak silnego, że tracił umiejętność panowania nad emocjami.
Tłum zebrany wokół helikoptera zaczął falować. Gorąc wydobywający się z rozpalonej jałowej ziemi pomiędzy jego kryjówką a miejscem katastrofy zaburzał pole widzenia, tak więc dopiero po chwili był w stanie zorientować się, co właściwie się dzieje. W końcu rozpoznał wyraz radości oprawców zebranych wokół wraku zestrzelonego śmigłowca.
Te skurwysyny tańcowały nad ciałami.
Gentry ściągnął palec z kabłąka potężnego barretta i koniuszkiem palca pogłaskał gładki spust. Dalmierz laserowy określił odległość. Trzepot kilku namiotów rozbitych pomiędzy jego kryjówką a potańcówką sprawił, że zdecydował się wziąć poprawkę na wiatr. Zdawał sobie sprawę, że nie powinien strzelać z tej broni. Owszem, zabiłby kilku zasrańców, ale wtedy okolica rozpaliłaby się od wieści, że w tym sektorze grasuje snajper. Wtedy każdy okoliczny młody samiec wyposażony w karabin i komórkę byłby w stanie dopaść go, zanim pokona te pięć mil do miejsca ekstrakcji. Misja eksfiltracyjna zostałaby odwołana i musiałby na własną rękę wydostać się ze strefy śmierci.
„Tylko o tym nie myśl” – Gentry mruknął do siebie. Owszem, nawet taka nędzna odpowiedź byłaby satysfakcjonującym wymierzeniem sprawiedliwości, ale wywołałoby to gównoburzę, na którą nie miał odpowiedniego parasola.
Gentry nie był hazardzistą, tylko prywatnym zabójcą. Spluwą na wynajem. Człowiekiem od mokrej roboty. Zlikwidowanie sześciu dupków zajęłoby mu tyle czasu, co zawiązanie sznurówki. Wiedział jednak, że zemsta ta nie byłaby warta poniesionych kosztów.
Splunął na ziemię mieszaniną śliny i piasku, po czym schował wielkiego barretta z powrotem do futerału.
* * *
Ekipa telewizyjna z Al-Dżaziry została przerzucona przez granicę syryjską tydzień wcześniej wyłącznie po to, aby uwieczniać zwycięstwo Al-Kaidy w północnym Iraku. Kamerzysta, dźwiękowiec oraz reporter, będący równocześnie producentem, podróżowali razem z grupą bojowników Al-Kaidy, sypiając w kryjówkach tej organizacji. Nakręcili wystrzelenie pocisku, moment, w którym trafił chinooka, oraz to, jak ten stawał się kulą ognia.
Teraz nagrywali rytualne obcinanie głowy martwemu już amerykańskiemu żołnierzowi, mężczyźnie w średnim wieku, z przyczepionym do kamizelki kuloodpornej odręcznie napisanym identyfikatorem: „Phillips – Gwardia Narodowa Stanu Missisipi”. Nikt z ekipy nie znał angielskiego, wszyscy jednak zgodnie uznali, że na pewno uwiecznili właśnie zniszczenie elitarnego oddziału komandosów CIA.
Rytualne pochwały Allaha zaczęły się tańcem bojowników i strzelaniem w niebo. Choć lokalna komórka Al-Kaidy liczyła tylko szesnastu członków, tutaj uzbrojonych wojowników, zgodnie otaczających dymiący na ulicy kawał metalu, było aż trzydziestu. Kamerzysta skupił obiektyw na Moktarze, miejscowym watażce, filmując, jak tańcuje pośrodku obchodów. Piękny kadr: idealnie przed wrakiem, falująca biała diszdasza dostojnie kontrastowała z piętrzącymi się tabunami czarnego dymu. Moktar skakał na jednej nodze nad zdekapitowanym Amerykaninem, prawą ręką wymachując zakrwawionym bułatem.
Idealne ujęcie! Operator uśmiechnął się, usiłując zachować profesjonalizm, pilnował, żeby nie dać się porwać rytmowi i tańcom chwalącym potęgę Allaha, czego świadkiem był on i jego kamera.
Moktar, wraz z resztą, zawołał: Allah Akbar! Bóg jest wielki! Rzucił się w euforyczny taniec z zamaskowanymi cudzoziemcami, jego gęsta broda rozchyliła się i ukazała białe zęby w uśmiechu, kiedy spojrzał na spalone i zakrwawione amerykańskie mięso leżące na ulicy.
Ekipa Al-Dżaziry też już krzyczała w ekstazie. Kamerzysta wciąż kręcił to pewną ręką.
Był świetny w swoim fachu. Cel pozostał w środku kadru, kamera nawet nie zadrżała. Do chwili, kiedy głowa Moktara przechyliła się nagle, pękając niczym zmiażdżone winogrono, tryskając na wszystkie strony rozbryzgującymi ścięgnami, krwią i odłamkami kości.
Wtedy kamera zadrżała.
* * *
Gentry jednak nie był w stanie się powstrzymać.
Strzelał raz po raz w uzbrojonych mężczyzn w tłumie, równocześnie głośno przeklinając własny brak zdyscyplinowania. Wiedział, że oto właśnie wyrzucał do kosza cały plan i operację. Nie słyszał nawet własnego narzekania. Miał zatyczki w uszach, ale sam odgłos wystrzału barretta chwilowo go ogłuszał, wyrzucając serie pocisków jedna po drugiej, a odrzut z hamulca wylotowego wzbijał wokół niego tabuny piachu i kurzu.
Kiedy przerwał ostrzał, aby wymienić potężny magazynek, spróbował trzeźwo oszacować sytuację. Z punktu widzenia technik wywiadowczych popełnił właśnie najdurniejszą gafę, jaką się dało, praktycznie oznajmiając bojownikom wszem wobec, że właśnie tu czai się ich śmiertelny wróg.
Nie mógł jednak zaprzeczyć, że w głębi ducha był z siebie cholernie zadowolony. Poprawił olbrzymi karabin, aby lepiej leżał na ramieniu, które już nieźle bolało od odrzutu, westchnął, spoglądając na wrak, i wrócił do wymierzania sprawiedliwości. Przez potężny celownik optyczny widział, jak poszczególne części ciała lecą do góry w momencie, kiedy kolejny wielki pocisk trafił zamaskowanego bojownika w brzuch.
To była po prostu zemsta, nic więcej. Wiedział, że na szerszą skalę te jego działania na niewiele się zdały, poza tym, że kilku skurwysynów zmieniło stan skupienia. Wciąż strzelając do uciekających morderców, zaczął się obawiać o najbliższą przyszłość. Nie było już sensu próbować dostać się na lądowisko. Kolejny śmigłowiec w okolicy byłby zbyt łakomym kąskiem dla rozgniewanych bojowników Al-Kaidy, tych, co ocaleli. Nie ma mowy, stwierdził Gentry. Trzeba będzie zejść, znaleźć jakiś przepust czy niewielką wadi, pokryć się kurzem i błotem i przeleżeć cały dzień w upale, starając się nie zważać na głód, pogryzienie przez robactwo i pełny pęcherz.
Cóż, w każdym razie przesrane.
Mimo to, stwierdził, zmieniając trzeci i ostatni magazynek, jego nędzna decyzja przyniosła jakieś korzyści. W końcu sześciu martwych gnojków to wciąż sześciu martwych gnojków.
(…)
Mark Greaney „Gray Man”
tłumaczenie: Karolina Rybicka-Tomala
wydawnictwo: Poradnia K
liczba stron: 408
Opis: Dla tych, którzy żyją w cieniu, jest znany jako Gray Man. Jest legendą, cicho przechodzi od pracy do pracy, dokonuje niemożliwego, a następnie znika. I zawsze trafia w swój cel. Zawsze. Ale na świecie są siły bardziej śmiercionośne niż Gentry. Siły lubiące pieniądze. I władzę. I ludzie, dla których Court Gentry jest problemem… Pierwszy tom cyklu powieści sensacyjnych, którego bohaterem jest były agent CIA, a obecnie zabójca na zlecenie.
fot. Jose R. Marquez
TweetKategoria: fragmenty książek