Przeczytaj fragment kryminału „Wyspa powrotów” Petera Maya

16 marca 2016

wyspa-powrotow-fragment
Peter May nie odchodzi od wyspiarskiej tematyki. Po trylogii kryminalnej „Wyspa Lewis” zaprezentował czytelnikom nową powieść, której akcja rozgrywa się w odciętej od świata niewielkiej społeczności. Tym razem jest to głównie kanadyjska wyspa Entry, ale w retrospekcjach powrócimy również na Hebrydy Zewnętrzne. Poniżej możecie przeczytać fragment książki „Wyspa powrotów”, która ukazała się w marcu nakładem wydawnictwa Albatros.

II

Trzynastomiejscowy king air B100 był w powietrzu prawie trzy godziny, a przez ten czas ośmioro funkcjonariuszy wymieniło zaledwie kilka słów.

Sime siedział z przodu sam, zdając sobie doskonale sprawę ze wszystkiego, co odróżniało go od kolegów. Nie był stałym członkiem ich zespołu. Przydzielono go do niego tylko ze względów językowych. Pozostali mieli francuskie pochodzenie. Każdy mówił po angielsku, lepiej lub gorzej, ale żaden biegle. Rodzina Sime?a wywodziła się ze Szkocji. Językiem jego przodków, którzy przybyli do Kanady, był gaelicki. W ciągu kilku pokoleń rodzima mowa niemal wymarła, zastąpiona przez angielski. W latach siedemdziesiątych rząd Quebecu zadecydował, że francuski będzie językiem oficjalnym, co doprowadziło do masowego exodusu; pół miliona anglojęzycznych mieszkańców opuściło prowincję.

Ojciec Sime?a odmówił wyjazdu; powiedział, że jego prapradziadkowie wyrąbali dla siebie miejsce na tej ziemi i niech go diabli, jeśli pozwoli się stąd wyrzucić. I tak rodzina Mackenzie została; zaadaptowała się do nowego francuskojęzycznego świata, ale zachowała w domu swój język i tradycje. Sime miał za co dziękować ojcu. Posługiwał się równie dobrze francuskim jak angielskim. Teraz jednak, kiedy leciał na odległy archipelag, by uczestniczyć w śledztwie dotyczącym morderstwa, to właśnie odróżniało go od innych. Coś, czego zawsze pragnął uniknąć.

Spojrzał przez okno i na wschodzie zobaczył na niebie pierwsze światło słońca. Poniżej widać było tylko ocean. Już jakiś czas temu zostawili za sobą pokryty drzewami półwysep Gaspé.

Z maleńkiego kokpitu wyłoniła się przygarbiona postać; był to główny detektyw sierżant ? sergeant superviseur ? Jacques Lapointe, który trzymał w dłoni plik papierów. To on miał im wszystko zapewnić: zakwaterowanie, transport, środki techniczne. I to właśnie on miał potem przewieźć ciało ofiary do Montrealu w celu przeprowadzenia autopsji w piwnicy przy rue Parthenais 1701. Był starszym człowiekiem, dobrze po pięćdziesiątce, z artretycznymi dłońmi o dużych kłykciach i szczeciniastym czarnym wąsem poprzetykanym srebrzystymi pasemkami.

? Okay ? zwrócił się do wszystkich podniesionym głosem ze względu na warkot silników. ? Zarezerwowałem pokoje w Auberge Madeli na Île du Cap aux Meules. Na tej wyspie mieści się główny ośrodek administracyjny i stamtąd odpływa prom na Entry. Rejs trwa około godziny. ? Zajrzał do notatek. ? Lotnisko znajduje się na Havre aux Maisons, która, jak na to wszystko wskazuje, jest połączona z Cap aux Meules mostem. Tak czy inaczej, miejscowi gliniarze będą czekali na nas z minibusem. Wygląda na to, że zdążymy jeszcze złapać pierwszy prom.

? Chcesz powiedzieć, że popłynęliby bez nas? ? Porucznik Daniel Crozes uniósł pytająco brew. Szef grupy miał niemal tyle samo lat co Sime, ale był wyższy i przystojniejszy. Jakimś cudem udawało mu się zachować opaleniznę, co nie było łatwe podczas długich zim w Quebecu. Sime nigdy nie mógł się zorientować, czy to dzięki butelce, czy solarium.

? Nigdy w życiu! ? Lapointe uśmiechnął się szeroko. ? To jedyny sposób, żeby przetransportować tam pojazd. Uprzedziłem ich, że zatopię go, jeśli nie będzie na nas czekał. ? Przechylił głowę na bok. ? Wszystko wskazuje na to, że się wyrobimy. Poza tym nie zaszkodzi trzymać miejscowych z boku.

? Co wiemy o Entry, Jacques? ? spytał Crozes.

Wysoki mężczyzna przygładził wąsy.

? Niewiele, poruczniku. Główny przemysł to rybołówstwo. Coraz mniejsza populacja. Wszyscy anglojęzyczni. Niespełna stu mieszkańców.

? Minus jeden ? zauważył Crozes, co wywołało stłumiony śmiech.

Sime spojrzał na drugi rząd siedzeń i zobaczył rozbawienie na twarzy Marie-Ange. Krótkie kasztanowe włosy z blond pasemkami i szczupła wysportowana sylwetka nadawały jej chłopięcy wygląd, któremu przeczyły zielone oczy i pełne czerwone wargi, często odsłaniające w rozbrajającym uśmiechu białe zęby. Zauważyła, że się jej przygląda, i od razu spoważniała.

Odwrócił się z powrotem do okna i kiedy maszyna skręciła w prawo i zaczęła schodzić do lądowania, poczuł, jak odtykają mu się uszy. Przez chwilę oślepiał go błysk czerwonego słońca, odbijającego się w oceanie, a potem samolot skręcił znowu, on zaś po raz pierwszy zobaczył Wyspy Magdaleny. Sznureczek większych i mniejszych wysp połączonych groblami i piaszczystymi ławicami, leżący wzdłuż osi biegnącej od południowego zachodu na północny wschód. Dziwnym trafem archipelag miał kształt haczyka wędkarskiego i ciągnął się na długości około sześćdziesięciu kilometrów.

Kiedy zaczęli się zniżać ku pasowi startowemu na Île du Havre aux Maisons, pilot poinformował ich, że jeśli spojrzą w prawo, to po wschodniej stronie Baie de Plaisance zobaczą wyspę Entry.

Sime dostrzegł ją ? widniała na tle wschodzącego słońca i ciągnęła się wzdłuż horyzontu, a jej dwa wzgórza przywodziły na myśl przewrócony posąg z Wyspy Wielkanocnej. Gubiła się niemal w porannej różowej mgle, która unosiła się nad morzem. I zupełnie niespodziewanie poczuł na plecach dreszcz.

III

Sime, w oparach własnego oddechu, przytupywał na nabrzeżu, podczas gdy Lapointe wprowadzał minibusa na pokład promu Ivan-Quinn. Na dachu samochodu umieszczono pojemniki ze sprzętem i przymocowano je rzemieniami. Sime miał na sobie dżinsy, skórzane wysokie buty i bawełnianą kurtkę z kapturem; stał nieco z boku. Przypadkowy obserwator nie zauważyłby tego nieznacznego dystansu, ale jemu wydawało się, że od pozostałych dzieli go rów głęboki jak Wielki Kanion. I nie chodziło tylko o język. Zbliżył się Blanc, żeby poczęstować go papierosem. Nie zrobiłby tego, gdyby znał Sime?a lepiej, ten jednak doceniał życzliwy gest.

? Rzuciłem ? wyjaśnił.

Blanc uśmiechnął się szeroko.

? Najprostsza rzecz pod słońcem.

Sime uniósł pytająco brwi.

? Naprawdę?

? Pewnie. Sam robiłem to setki razy.

Sime uśmiechnął się i patrzył przez chwilę w milczeniu, jak Lapointe wjeżdża na wąski pokład transportowy o szerokości dwóch wozów. Spojrzał na kolegę, który miał się zająć nagrywaniem przesłuchań. Blanc był od niego o jakieś piętnaście centymetrów niższy i ważył znacznie więcej. Miał gęste czarne włosy i zaczątki łysiny na czubku głowy.

? Jak twój angielski? ? spytał Sime.

Blanc zrobił kwaśną minę.

? Wszystko rozumiem, ale z mówieniem gorzej. ? Wskazał portowe obwałowania. ? Podobno ci wyspiarze nie chcą gadać po francusku. ? Parsknął. ? Dobrze, że to ty będziesz z nimi rozmawiał.

Sime skinął głową. Blanc miał siedzieć przy dwóch monitorach i magnetofonie na drugim końcu kabla w sąsiednim pomieszczeniu i robić notatki, a on prowadzić przesłuchania przed kamerą. W tych czasach nagrywało się wszystko.

Lapointe już zaparkował i wszyscy weszli po trapie załadowczym i ruszyli wąziutkim korytarzem w stronę sali pasażerskiej w przedniej części promu. Sime ich przepuścił i wszedł po schodach na górny pokład; minął sterówkę i stanął na dziobie. Oparł się o reling pod wystrzępioną flagą z logo linii promowej i doliczył się trzech statków wycieczkowych zakotwiczonych przy różnych nabrzeżach.

Po kolejnych dziesięciu minutach prom wypłynął z portu, minął zewnętrzny falochron i sunął po morzu gładkim jak szklana tafla. I oto w dali, po drugiej stronie zatoki, ukazała się wyspa Entry; dopiero teraz słońce zaczęło wznosić się ponad ciemnymi porannymi chmurami na horyzoncie. Ten skrawek lądu przykuwał wzrok i uwagę Sime?a niemal hipnotycznie, podczas gdy refleksy promieni biegły ku niemu, jakby otaczając samą wyspę aureolą. Było w tym coś magicznego. Niemal mistycznego.

IV

Nikt z nich nie wiedział, czy na prom zawsze czekało tylu ludzi, ale kiedy zakotwiczyli w porcie na wyspie Entry, na niewielkim wybrzeżu roiło się od samochodów i ciekawskich wyspiarzy. Przywitał ich sergeant enqu?teur André Aucoin z S?reté na Cap aux Meules. W średnim wieku, ale bez większego doświadczenia, był pod wrażeniem przyjazdu prawdziwych policjantów ze stałego lądu, ale jednocześnie cieszył się tą krótką chwilą chwały. Było to pierwsze morderstwo w jego karierze. Usiadł z przodu obok Lapointe?a i podczas jazdy wyboistymi drogami przekazywał im niezbędne informacje.

Kiedy minęli restaurację Briana Joseya i sklep ogólnospożywczy przy głównej ulicy miasteczka, wskazał skupisko budynków nad drogą.

? Stąd tego nie widać, ale jest tam pas startowy. Cowell miał własny jednosilnikowy samolot, którym latał na Havre aux Maisons i z powrotem. Stamtąd z kolei łatwo polecieć do Quebec City albo Montrealu na spotkania biznesowe. Na lotnisku trzymał range rovera.

? Czym się zajmował? ? spytał Crozes.

? Homarami, poruczniku. ? Aucoin parsknął śmiechem. ? Czym innym można się zajmować na tych wyspach?

Sime zauważył setki koszy na skorupiaki, piętrzące się pod drewnianymi domami pomalowanymi na żywe barwy i stodołami; oddalone od drogi budynki przycupnęły pośród pofalowanych zielonych pastwisk w głębi wyspy. Nie było drzew, tylko słupy telegraficzne pochylone pod dziwacznymi kątami i połączone obwisłymi przewodami. Późny pokos letniej trawy zaowocował licznymi belami siana o kolistym kształcie, które pstrzyły krajobraz, a w oddali widać było wieżę białego drewnianego kościoła; w żółtym świetle wczesnego dnia po zboczu zsuwały się długie cienie nagrobków.

? Cowell był właścicielem połowy kutrów na tych wyspach. Zarabiał rocznie piętnaście milionów dolarów, nie wspominając już o należącej do niego przetwórni na Cap aux Meules.

? Pochodził stąd? ? spytał Sime.

? Tu się urodził i wychował, w angielskojęzycznej społeczności na Old Harry, w północnej części archipelagu. Ale mówił dobrze po francusku. Nikt by się nie zorientował, że to nie jego ojczysty język.

? A żona?

? Kirsty to rodowita mieszkanka Entry. Nie rusza się stąd od dziesięciu lat, od kiedy ukończyła studia na Bishop?s University w Lennoxville.

? Ani razu nie wyjechała? ? W głosie Crozesa pobrzmiewało niedowierzanie.

? Tak mówią.

? Więc co się wydarzyło zeszłej nocy?

? Wygląda na to, że ona to zrobiła.

? Nie prosiłem o opinię, sierżancie. Tylko o fakty ? przypomniał ostrym tonem Crozes.

Aucoin zaczerwienił się.

? Jak twierdzi Kirsty Cowell, do domu wtargnął intruz. Facet w kominiarce. Zaatakował ją. Jej mąż interweniował i został ugodzony nożem. Intruz uciekł. ? Nie mógł ukryć swoich wątpliwości i znowu odwołał się do subiektywnej opinii. ? Cholernie dziwne. Wiem, że jesteście specjalistami, ale tutaj, na wyspie, włamania się nie zdarzają. Od czasu gdy zlikwidowano połączenie lotnicze, można tu dotrzeć tylko promem albo prywatną łodzią. To niemożliwe, żeby ktoś wpłynął do portu i nikt tego nie zauważył. Jest jeszcze jedno nabrzeże, mała prywatna przystań, którą Cowell zbudował u podnóża klifu pod swoim domem, ale bywa tam niebezpiecznie z powodu prądów. Rzadko się z niej korzysta.

? A więc ktoś tutejszy ? zauważył Sime.

Aucoin popatrzył na niego sarkastycznie.

? Albo bujna wyobraźnia pani Cowell.

Minęli latarnię morską po prawej i na zboczu skręcili w stronę domu Cowella. Większość domostw na wyspie miała tradycyjny charakter ? drewniany szkielet, ściany kryte deskami szalunkowymi, strome spadziste dachy z gontem. Jaskrawe kolory, podstawowe: czerwony, zielony, niebieski, czasem, dla odmiany, jakiś odcień fioletu albo ochry; drzwi i ramy okien odcinające się bielą lub kanarkową żółcią. Trawniki były dobrze utrzymane. Lokalna tradycja, jak się zdawało, bo kilka razy mijali miejscowych z kosiarkami, korzystających z letniego słońca.

Dom Cowella wyróżniał się spośród pozostałych nie tylko pod względem wielkości, ale też charakteru. Nie pasował tu w jakiś sposób, niczym sztuczna choinka bożonarodzeniowa w lesie naturalnych sosen. Nie pasował do wyspy. Długi, pomalowany na żółto budynek kryty sidingiem i zwieńczony czerwonym dachem, przełamanym miejscami przez okna mansardowe, wieżyczki i wielkie łukowate okno. Kiedy skręcili w żwirowany podjazd od strony klifu, zobaczyli oranżerię, która przylegała niemal na całej długości do południowej ściany, naprzeciwko starannie wystrzyżonego trawnika i ogrodzenia, które biegło wzdłuż krawędzi urwiska.

? Cholernie duży dom ? zauważył Lapointe.

Aucoin parsknął przez zaciśnięte usta, delektując się wyższością wynikającą z lokalnej wiedzy.

? Kiedyś to był kościół ? wyjaśnił. ? Z dzwonnicą. Stał na Havre Aubert. Cowell kazał podzielić go na trzy części i przewieźć na barkach sprowadzonych specjalnie z Quebec City. Złożyli budynek na klifach, a potem wykończyli w środku zgodnie z wymogami. Wnętrze zapiera dech w piersiach. Cowell zrobił to dla żony. Jak twierdzą sąsiedzi, nic nie było dla niej zbyt drogie albo zbyt dobre.

Sime skierował wzrok na mniejszy dom, niespełna pięćdziesiąt metrów dalej. Stał nieco niżej na zboczu ? tradycyjny wyspiarski budynek, niebiesko-biały, z krytym gankiem wychodzącym na czerwone klify. Wydawało się, że znajduje się na tej samej posesji.

? Kto tam mieszka?

Aucoin podążył za spojrzeniem Sime?a.

? To jej dom.

? Kirsty Cowell?

? Zgadza się.

? To znaczy, że mieszkali osobno?

? Nie, to dom, w którym dorastała i który odziedziczyła po rodzicach. Mieszkała z mężem w tym dużym domu, który Cowell zbudował. Tamten kazali odremontować. Przenosili się do niego w lecie albo przyjmowali tam gości. Choć jak twierdzili ludzie, z którymi rozmawialiśmy, nikt ich nigdy nie odwiedzał. To znaczy goście. ? Aucoin spojrzał na Sime?a. ? Pani Cowell siedzi tam teraz z policjantką. Nie chcieliśmy, żeby robiła bałagan na miejscu zdarzenia. ? Jeśli oczekiwał, że ktoś go pochwali, to się rozczarował. ? W każdym razie większy, niż udało jej się już zrobić.

? Co pan ma na myśli? ? spytała ostrym tonem Marie-Ange, odzywając się po raz pierwszy. Miejsce zdarzenia to było jej terytorium.

Aucoin uśmiechnął się.

? Sama pani zobaczy. ? Wiedział, że niebawem przestaną się nim interesować, i chciał jak najdłużej skupić na sobie uwagę.

Zaparkowali pod domem obok range rovera, należącego prawdopodobnie do Cowella. Policjanci z Cap aux Meules wbijali w ziemię paliki i rozciągali na nich taśmę policyjną, jak bez wątpienia widzieli to na filmach. Łopotała i brzęczała w porywach coraz silniejszego wiatru. Marie-Ange zdjęła z dachu minibusa swój kufer i włożyła polietylenowy kombinezon ochronny z kapturem; na adidasy naciągnęła ochraniacze. Pozostali też zabezpieczyli obuwie, a dłonie osłonili lateksowymi rękawiczkami. Aucoin przyglądał im się z podziwem i zazdrością. Marie-Ange rzuciła mu rękawiczki i ochraniacze na buty.

? Wiem, że zadeptał pan już pewnie całe to miejsce, ale spróbujmy więcej nie napaskudzić.

Zaczerwienił się i popatrzył na nią z nieukrywaną nienawiścią.

Weszli do domu przez rozsuwane drzwi, za którymi znajdowała się wyłożona kafelkami oszklona weranda z jacuzzi, a potem wkroczyli do oranżerii, zawalonej rozkładanymi fotelami i szklanymi stolikami; jeden był stłuczony. Pod stopami trzeszczały odłamki szkła. Potem pokonali dwa schodki prowadzące do głównej części domu, omijając starannie ślady zaschniętej krwi pozostawione przez czyjeś stopy.

Rozległa przestrzeń z podłogą z wypolerowanego drewna, kopulaste sklepienie. Po lewej ustawiono duży stół z krzesłami, a znajdująca się po przeciwległej stronie otwarta kuchnia oddzielona była od reszty pomieszczenia komodą. Po prawej wznosiły się kręcone schody wiodące na antresolę, a obok trzy koliste stopnie, które prowadziły do głównego salonu z fortepianem i kompletem wypoczynkowym przy kominku.

Niemal na samym środku leżał na plecach mężczyzna, prawa ręka odrzucona była w prawo, druga spoczywała przy boku. Miał na sobie granatowe spodnie i białą koszulę przesiąkniętą krwią. Nogi wyciągnięte i nieznacznie rozsunięte, stopy we włoskich skórzanych pantoflach przechylonych w lewo i prawo. Oczy były otwarte, tak jak usta. Nienaturalnie. Najbardziej uderzał jednak widok krwi rozmazanej wokół ciała. Strugi, kałuże, przypadkowe wzory. Wydawało się, że mężczyznę otaczają krwawe ślady stóp. Nagich stóp, które pozostawiły szlak prowadzący do kuchni i z powrotem, zanikający stopniowo, by znów nabrać krwistej wyrazistości w drodze do oranżerii i na schodach. Największa kałuża była teraz niemal zaschnięta, utleniona, lepka i brązowa.

? Jezu! ? Głos Marie-Ange przypominał gwałtowne sapnięcie. ? Nie żartował pan, mówiąc o bałaganie.

? Tak to wyglądało, kiedy przybyliśmy na miejsce ? wyjaśnił Aucoin. ? Pani Cowell twierdzi, że próbowała reanimować męża i zatamować krwotok. Bez skutku.

? Najwyraźniej ? odparła suchym tonem Marie-Ange.

Aucoin poruszył się niespokojnie.

? To jej ślady. Pobiegła do kuchni po ręcznik, żeby powstrzymać utratę krwi. Jeden z moich ludzi znalazł go na trawniku, jak tylko zrobiło się jasno. Kiedy nie udało jej się ocucić męża, pobiegła do domu sąsiada po pomoc. ? Milczał przez chwilę. ? Tak w każdym razie im powiedziała.

Marie-Ange krążyła wokół zwłok jak kot, badając z uwagą każdą kałużę i kroplę krwi, każdy ślad i smugę. Sime stwierdził, że nie może na to patrzeć.

? Są tu też inne ślady stóp ? zauważyła. ? Podeszwa buta.

? To pewnie pielęgniarka. Zjawiła się, kiedy sąsiedzi ją wezwali. Upewniła się, że pan Cowell nie żyje, a potem zadzwoniła do nas.

? Jeśli żona próbowała go reanimować, to musiała sama być zakrwawiona ? powiedział Crozes.

? O tak, proszę pana. ? Aucoin skinął poważnie głową.

? Mam nadzieję, że nie pozwoliliście jej się umyć ani przebrać. ? Marie-Ange obrzuciła go spojrzeniem równie jadowitym jak ton głosu.

? Nie, proszę pani.

Zwróciła się do Lapointe?a.

? Trzeba będzie ją sfotografować i przeprowadzić badanie medyczne, sprawdzić tkanki i obrażenia. Chcę mieć próbki spod jej paznokci. Będziesz musiał spakować jej ubranie i zabrać ze sobą do Montrealu, żeby przeprowadzić analizę. ? Znów skupiła uwagę na Aucoinie. ? Jest na wyspie lekarz?

? Nie, proszę pani, tylko pielęgniarka. Są dwie. Przyjeżdżają mniej więcej co tydzień.

? Trudno, niech będzie pielęgniarka. To ja powinnam chyba nadzorować badanie, skoro chodzi o kobietę.

? Jakieś ślady włamania? ? spytał Blanc.

Aucoin roześmiał się odruchowo, ale szybko spoważniał.

? Nie. Nikt nie musiałby się włamywać. Ludzie na wyspie nie zamykają drzwi.

Porucznik Crozes klasnął w dłonie.

? Okay, zaczynajmy. Przesłuchał pan żonę denata, sierżancie Aucoin?

? Nie, proszę pana. Spisałem tylko zeznania sąsiadów, to wszystko.

? Dobrze. ? Crozes zwrócił się do Sime?a: ? Może rozgościsz się z Blankiem w domu letniskowym i przeprowadzisz wstępne przesłuchanie przed badaniem medycznym?
(…)

wyspa-powrotowPeter May „Wyspa powrotów”
Tłumaczenie: Jan Kabat
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 480

Opis: Detektyw Sime Mackenzie bez żalu wsiada na pokład samolotu, którym ma polecieć nad Zatokę Świętego Wawrzyńca. Śledztwo związane z zabójstwem popełnionym na oddalonej o ponad tysiąc kilometrów od Montrealu wysepce pozwoli mu uciec od bezsennych nocy i pustki w jego życiu. Nie na długo, bo dochodzenie wydaje się czystą formalnością. Wszystko wskazuje, że sprawcą jest zdradzona żona ofiary, Kirsty Cowell. Kiedy jednak Sime staje twarzą w twarz z główną podejrzaną, ma nieodparte wrażenie, że ją zna, choć z całą pewnością nigdy wcześniej jej nie spotkał. I zaczyna mieć wątpliwości co do jej winy. Nawiedzany przez pojawiające się w jego snach realistyczne obrazy, znane z czytanych w dzieciństwie pamiętników, Sime zaczyna wpadać w obsesję, a emocjonalne podejście do śledztwa stawia pod znakiem zapytania jego profesjonalizm i grozi kompletnym załamaniem się jego kariery w policji.

Tematy: , , ,

Kategoria: fragmenty książek