Premiera nowej powieści Joanny Lech. Przeczytaj fragment „Drapieżców chmur”
W serii Archipelagi Wydawnictwa W.A.B. ukazała się najnowsza książka Joanny Lech, autorki nominowanej m.in. do Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Literackiej Gdynia. „Drapieżcy chmur” to złożona z małych fragmentów poetycka opowieść o losach Leo, wrażliwego artysty, który próbuje poradzić sobie z życiem. Historię bohatera śledzimy na tle jego wielopokoleniowej rodziny. Poniżej możecie przeczytać fragment książki.
Kiedy Leo był mały, nie wiedział jeszcze, że jest lwiątkiem. Tylko jego włosy nie dawały się okiełznać, kręcone, nastroszone i pełne gałązek i liści. „Prawdziwa lwia grzywa! Jeszcze ptaki ci się tam zagnieżdżą”, narzekała Babka i ciągle próbowała mu je rozczesać. Mówili, że był dzieckiem rozmarzonym i sennym. Drobny i wiotki, stapiał się z tłem tą swoją grzywą. Kiedy biegł przez pola, nie byli w stanie go dostrzec. Wołali i wytężali wzrok, a Leo był już wtedy daleko, uciekał z uśmiechem na buzi. Zasypiał w zbożu albo na łące, wśród szemrzących traw, w kukurydzy albo skulony w korzeniach dębu. Bo gdy tylko przychodziła jego pora na drzemkę, zasypiał tam, gdzie właśnie się znajdował, a oni nie mogli go znaleźć. Szukali i wołali, ale on się nie odzywał, bo spał opatulony w siano, ze słońcem pod powiekami. To dziecko senne, niedobre, co uciekało wciąż do wolności. „Dziecko jak zagubiony pies, jak wypuszczone na wsi kury”, narzekał Dziadek. A Leo, gdy go w końcu znajdowali, wybudzał się, zdziwiony tym zamieszaniem. Przecierał zaspane oczy piąstkami i wciąż się uśmiechał, zadowolony z drzemki, mimo że Mama i Babcia krzyczały, a Tata się gniewał. Jeszcze długo potem tak chodził rozmemłany, jak to mówiła Babka, jakby żył w swoim własnym świecie. Albo jakby nigdy się do końca nie budził.
***
Teraz czasem myślał, że bezsenność była jego karą. Matka śmiała się, że wyspał się za wszystkie czasy, kiedy był dzieckiem, i widocznie potem już nie potrzebował. On sam nie pamiętał tego gubienia i zasypiania. Po latach przypomniał sobie niejasno chwilę, gdy biegł przez pole w upale, świerszcze cykały w trawach, a on gołe stopy miał całe w pęcherzach. Być może szukał Ojca, wiedziony przeczuciem, że zastanie go przy pracy w polu, a może zwabił go jego zapach między kłosami, który wyczuwają tylko koty i dzieci. A potem to Ojciec musiał go znaleźć i zanieść do domu. Bo mówili, że gdy tylko Leo się gubił, Ojciec przeklinał, wściekał się, ale od razu rzucał wszystko i chodził go szukać. Nieraz widziano, jak błądził pod lasem i wołał Leo, a gdy go znalazł, niósł go do domu pod pachą, jak worek ziemniaków. Głowa Leo podskakiwała, nogi latały w powietrzu i wydawało się, że ma z tego dobrą zabawę, ale chłopiec był zbyt zaspany i nic z tego nie pamiętał. Tylko kołysanie i cichą melodię, którą nucił Ojciec, jakby szedł z kosą. Kiedy słońce przygrzało i Leo miał czerwone policzki, Ojciec rzucał go na łóżko w pokoju za piecem, żeby w ciemności i zapachu dymu doszedł do siebie. Sam wracał wtedy do przerwanej roboty, ale już mu się nie kleiła. Siedział przed szopą, palił jednego za drugim i godzinami wpatrywał się w przestrzeń z zaciśniętymi zębami. Nic nie mówił, a gdy go o coś pytali, nie odpowiadał.
(…)
Gdy umarła Prababcia, pozasłaniali lustra i oszklony kredens, nawet szafki w łazience przykryto prześcieradłami. Nie wolno było zamykać drzwi, te wyjściowe też stały uchylone, podparte kamieniem, choć wiatr świszczał po domu, a w ciemności coś szeleściło niepokojąco, gdy rozchodziła się kręgami w głąb pokoi. Leo zauważył, że zmienił się zapach domu, był niższy, bardziej ziemisty, ale może to od świec, które nieustannie paliły się przy trumnie, ustawionej w największym pokoju. Nie wiedział, dlaczego Prababcia musi tam leżeć na niskiej ławie jak podłużny pakunek, ubrana odświętnie, ani czemu nie można było się bawić. Nikt mu nie zabraniał, ale wiadomo było, że nie można. Wszystko stało się poważne i uroczyste. Jak pogrzeb. Dziwne, głucho brzmiące słowo, jakby dźwięk dochodził spod ziemi. Wcale mu się nie podobało i Leo unikał dorosłych, którzy zbierali się przy trumnie. Wypełniali dom szmerem rozmów, dymem i niepokojem. Był zły, że przynosili ze sobą ten smutek, co ciągnął się za nimi jak szare jedwabne wstążki. I że wysiadywali godzinami wokół jej ciała. Wyobrażał sobie, że są ciemnymi zjawami, co przyszły z tamtego świata i tak wystają po kątach, blade i poważne, ubrane na czarno. Cicho nuciły, ledwo poruszając ustami. Co chwilę ktoś nachylał się nad trumną, poprawiał Prababci zapleciony na rękach różaniec, coś szeptał na ucho. „Wygląda tak spokojnie, jakby zasnęła”, powtarzali, a Leo nie wiedział, co zrobić ze sobą w tym tłumie. Kręcił się po domu i przysypiał po kątach. Zakradał się do spiżarki, żeby się schować w chłodnym półmroku i wyjadać ciastka, jakby jej na złość. Jakby był zły, że jednak umarła. Bawił się z kuzynami w stodole, bili się kijami, aż myślał, że dostaną lanie za ten brak smutku, bo oglądali się na nich sąsiedzi i Ojciec gniewnie pomrukiwał, ale chyba szybko o nich zapomniano. Tylko na końcu kazali mu pocałować Prababcię na pożegnanie. Nie wiedział, po co, i wydawało mu się to dziwne. Miała tak samo suchy i szorstki policzek jak zawsze, tylko chłodny. Zapamiętał z tego nudę i kolorowe wieńce, to, jak gładził długie białe kwiaty w wazonie. Było mu przykro, że tyle czasu leżała sama, a dopiero po śmierci odwiedzili ją z tymi kwiatami, bo pomyślał, jak bardzo by jej smakowały.
***
Dopiero wieczorem dom ucichł, a Leo zakradł się z powrotem do tamtego pokoju, nakrył w kącie kocem i rysował przy zapalonej latarce, podjadając zaschnięte ciastka. Dopaliły się świece. Pamiętał słodycz i cierpkość na końcu języka, a ze zmęczenia zamykały mu się oczy. Obudziły go potem dziwne dźwięki. Wychylił głowę spod koca i zobaczył, że to Mama płacze. Pewnie dopiero skończyła sprzątać i wreszcie miała czas na pożegnania. Pochlipywała cicho i wycierała twarz wierzchem dłoni. Skuliła się i wyglądała tak samotnie, krucho, że miał ochotę mocno ją przytulić. Ale chciał ją też namalować, uchwycić ten rozmyty, słodkawy w ciemności smutek. W jakiś sposób wiedział, że nie bez powodu przyszła tu sama. Że może nie powinien przerywać tej chwili cichej rozpaczy. Siedzieli więc tak oboje, jeszcze długo w nocy, a on rysował ją z ukrycia. Potem znowu zasnął, a gdy obudził się rano we własnym łóżku, wszyscy już ubierali się na pogrzeb. Po latach Leo był pewien, że Mama przez cały czas wiedziała, że on tam był, że to po niego przyszła, ale zawsze miał nadzieję, że to ciche wspólne czuwanie w jakiś sposób dodało jej otuchy.
(…)
Joanna Lech „Drapieżcy chmur”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 528
Opis: Dom na wzgórzu, który zamieszkują stare meble, obrazy i koty, a ciche duchy śpią w kącie pokoju. Są tu Babcia Szelma, która nie uciekła z cyrkiem, Prababcia Koza i wiecznie zadowolony Dziadziuś, jest Matka, która koloruje ulice, i Ojciec na wojnie z lisami. Są okna z rozległym widokiem na przepaść, a w ich szybach odbijają się stracone życia czterech pokoleń, naznaczonych podobnymi traumami. Jedynie utalentowany Leo ma szansę uciec z odwiecznego kręgu porażek, gdyby tylko udało mu się coś skończyć. Gdyby nie klątwa Lisiego Wzgórza. Gdyby nie był sennym, smutnym chłopcem z rozmarzonymi oczami, który gubi się w zbożu.
Kategoria: fragmenty książek