Premiera kolejnego tomu serii „Śmiertelne wyliczanki” Hanny Greń. Przeczytaj pierwszy rozdział kryminału „Sam w dolinie”
Wydawnictwo Czwarta Strona opublikowało kontynuację kryminalnej serii „Śmiertelne wyliczanki” Hanny Greń. Powieść „Sam w dolinie” to historia osadzona w małomiasteczkowej scenerii, pokazująca, że czasem problemy, które na pozór wydają się zwykłymi, popychają ludzi do morderstwa. Poniżej możecie przeczytać pierwszy rozdział książki.
Rozdział 1
Nocna wizyta
7 kwietnia 2017
Podkomisarz Konstanty Nakański przyjechał do domu późnym piątkowym wieczorem, do tego stopnia zmęczony, że miał siły jedynie przywitać się z rodziną. Po szybkim prysznicu natychmiast poszedł do łóżka i wstał dopiero po dziewiątej. Zamierzał spotkać się z Elizą Rogowską, dziewczyną, którą poznał przy okazji prowadzonego niedawno śledztwa i z którą połączyło go nieśmiałe jeszcze uczucie.
Niestety Eliza całą sobotę miała zajętą. Śpiewała w popularnym bielskim zespole, pisała też teksty piosenek, lecz przez długi czas robiła to wszystko incognito, nie chcąc postępować wbrew woli ojca, kategorycznie zabraniającego jej tego typu kariery. Dopiero po jego śmierci, gdy na światło dzienne wyjrzały wszystkie skrywane głęboko, brzydkie sekrety, postanowiła się ujawnić. Kostek pochwalił jej decyzję, nie przewidział jednak skutków. Odkrycie prawdziwej tożsamości tajemniczej Raine wywołało wśród fanów zespołu wielkie poruszenie. Wszyscy domagali się nowych piosenek, częstszych występów na żywo i spotkań z ulubioną wokalistką, przez co Eliza nie miała prawie wcale czasu na życie prywatne.
Po części Nakańskiemu nawet to odpowiadało. Przebywając w Szczytnie, nie mógł się z nią spotykać, a w głowie nieraz pojawiała się niechciana, lecz natrętna myśl, że pięć miesięcy rozłąki to zbyt długo jak na początek związku. Dziewczyna na pewno znudzi się czekaniem i poszuka sobie innego. Potem czuł wyrzuty sumienia, że krzywdzi ją tym podejrzeniem, i próbował je odsunąć, ale wracało uporczywie, dlatego ucieszył się, usłyszawszy o nadmiarze zajęć, absorbujących ją od świtu do nocy.
Ale ten układ miał też swoje minusy. Eliza nie miała czasu na długie rozmowy telefoniczne, przyjazd do Szczytna w ogóle nie wchodził w grę, a teraz, gdy Kostek wreszcie wrócił do domu i mogli pobyć ze sobą trochę dłużej, ona akurat musiała wyjechać na jakiś występ. To już mniej go zachwycało, oczekiwał z jej strony większego zaangażowania.
Nie pragnął spotkań z kolegami z pracy. Przez blisko pół roku jego jedynym towarzystwem byli policjanci, tęsknił więc za rozmową poruszającą inne tematy aniżeli te związane ze służbą. Niestety uprzytomnił sobie, że właściwie nie ma innych znajomych. Prócz Elizy wszyscy, których mógł wziąć pod uwagę, pracowali w policji. Chcąc nie chcąc, Kostek spędził więc sobotę z rodzicami. Dawno nie zdarzyło mu się pobyć z nimi dłużej, a teraz wreszcie mogli spokojnie porozmawiać, powspominać różne zdarzenia i pośmiać się ze swoich słabostek. Gdy kładł się spać, nie żałował już przyjazdu.
W niedzielę zaraz po śniadaniu pojechał do Elizy. Nie był pewien, jak zostanie przyjęty, toteż po naciśnięciu dzwonka wbił niespokojny wzrok w drzwi, czekając na pojawienie się dziewczyny. Miał nadzieję, że uda mu się wyczytać z jej twarzy, czy ich wzajemne relacje nie uległy zmianie. Po chwili szczęknął zamek, Eliza stanęła w progu. Na widok uśmiechu pełnego niekłamanej radości wszelkie wątpliwości zniknęły. Kostek w kilku krokach przebył dzielący ich dystans i zamknął dziewczynę w objęciach.
W poniedziałek rozpoczynał służbę jako świeżo upieczony podkomisarz. Pojawił się w budynku komendy przed czasem, zaciekawiony, jak radzi sobie sierżant Wolf w roli samodzielnego dochodzeniowca i jak dogaduje się z dopiero co poznaną siostrą. Chciał też się dowiedzieć, czy podkomisarz Konieczna zadomowiła się w nowym miejscu pracy.
Na razie nie miał zbyt wielu obowiązków, mógł więc pozwolić sobie na chodzenie od pokoju do pokoju i wysłuchiwanie najświeższych plotek o tym, kto awansował, kto odszedł, kto się ożenił, a kto rozwiódł.
We wtorkowe popołudnie pojechał do Elizy, lecz tam czuł się dużo mniej swobodnie niż w pracy. Teraz, gdy pierwsze oszołomienie ponownym spotkaniem minęło, odnosił wrażenie, że dziewczyna bardzo się zmieniła. Nabrała pewności siebie, nauczyła się bronić swojego zdania i nie ważyła już każdego wypowiadanego słowa. I niewątpliwie wypiękniała. Nie znał się na tajnikach podkreślania urody, ale Eliza niechybnie sięgnęła po jakieś kobiece sztuczki, dzięki którym włosy stały się bardziej błyszczące, a twarz promienna. Nie był pewien, czy podoba mu się ta metamorfoza.
Po powitalnym pocałunku dziewczyna wywinęła się z jego ramion, wskazała mu fotel, a sama poszła do kuchni, by włączyć ekspres. Kostek nie usiadł, poszedł za nią. Stanął tuż obok i objął ramieniem szczupłą dziewczęcą talię.
– Nie uciekaj ode mnie – wymruczał jej do ucha. – Nie po to tęskniłem tyle czasu, żeby siedzieć w fotelu jak oficjalny gość.
– A gdzie chcesz wypić tę kawę? To nie lato, żeby siedzieć w ogrodzie.
Znów wysunęła się z jego objęć, podeszła do szafki i stanęła na palcach, by zdjąć filiżanki stojące na górnej półce. Kostek starał się nie pokazać, jak ten unik go zabolał. Spokojnie wyręczył Elizę, bez najmniejszych kłopotów sięgając po zastawę, postawił naczynia na blacie, po czym odsunął się pod ścianę. Czuł, że coś jest nie tak, lecz nie był pewien, czy chce poznać prawdę. A może tylko mu się wydawało?
Zabrał pierwszą filiżankę, zaniósł do salonu, ale wbrew życzeniu Elizy nie zajął miejsca w fotelu. Podszedł do okna i wyjrzał na ogród, szary jeszcze i jakby opuszczony. Sam czuł się podobnie.
– Na co patrzysz? – usłyszał za sobą głos Elizy. Odwrócił się wolno, podszedł i usiadł obok niej na sofie.
– Na ogród i góry. Wczesna wiosna bardzo przypomina późną jesień. Wszystko wygląda smutno i beznadziejnie. – Sięgnął po kawę i upił łyk. – Powiedz lepiej, co u ciebie nowego. Jak kariera? Słyszę, że się rozwija. – Zauważył zdziwienie Elizy i wyjaśnił: – Wiem, że o tym pisałaś w wiadomościach, ale wolę usłyszeć twoją relację.
Dziewczyna natychmiast się ożywiła. Odstawiła filiżankę na spodek, założyła za ucho niesforne pasemko złocistych włosów i zaczęła opowiadać. Mówiła długo, nie zauważając, że mężczyzna coraz bardziej pochmurnieje. Opowiadała o próbach i występach, o aplauzie i otrzymywanych dowodach uwielbienia, o sypiących się zewsząd zaproszeniach – tylko o nim nie powiedziała ani słowa. Nie zapytała, jak radził sobie na kursie i w jakich warunkach mieszkał, nie zainteresowała się, czy miał dużo nauki. Widocznie nie miało to dla niej znaczenia.
Po godzinie Kostek doszedł do wniosku, że wie już wszystko. Widocznie takie jego szczęście, że kobieta, w której był zakochany, wybiera inny sposób na życie. Wiedziony impulsem, z brzękiem postawił filiżankę na spodeczku i wstał. Dopiero to wyrwało Elizę z transu. Przerwała w pół słowa i spojrzała ze zdumieniem.
– Co się stało?
– Nic – odparł, siląc się na obojętność. – Nie chcę zabierać ci więcej czasu. Masz swoje sprawy, nie będę ci przeszkadzać.
17 kwietnia 2017
Z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku Szymon Kliś rozsiadł się wygodnie w fotelu i sięgnął po butelkę pana tadeusza. Nalał na dwa palce, uzupełnił szklankę sokiem grejpfrutowym i pociągnął solidny łyk. W tej samej chwili zadzwonił telefon. Mężczyzna spojrzał na wyświetlacz i żachnął się z niechęcią. Dlaczego niektórzy nie potrafią zrozumieć, że „nie” oznacza „nie”?
– Czego znowu chcesz? – warknął zamiast powitania.
Słuchał przez chwilę, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie, mimo że rozmówca nie mógł go widzieć. Kilka razy próbował coś wtrącić, lecz nie zdołał przerwać potoku słów wykrzykiwanych pełnym pretensji głosem. Doprowadzony do furii kolejnym niepowodzeniem, ryknął wściekłe:
– Nie ma mowy! Teraz ty posłuchaj. Mam w dupie twoje groźby. I tak niedługo umrę, więc nie zależy mi na opinii. Co najwyżej na spisaniu testamentu. – Wysłuchawszy okrzyków niedowierzania, oświadczył ze złośliwym uśmiechem: – Czemu mam się godzić z Bogiem? Przecież się z nim nie pokłóciłem. My w ogóle nie utrzymujemy ze sobą stosunków. Co? – Znów słuchał chwilę, po czym udzielił obszernej odpowiedzi, aż wreszcie zakończył ze znużeniem, mając dość prowadzącej donikąd rozmowy: – Szkoda mi czasu na dyskusję z tobą. Nie mamy o czym gadać. Cześć.
Rzucił komórkę na stolik i sięgnął po szklankę; nie dane mu było jednak nacieszyć się drinkiem, gdyż zaledwie zdążył przytknąć naczynie do ust, telefon znowu zadzwonił. Kliś dostrzegł na wyświetlaczu ten sam numer co uprzednio, zaklął półgłosem i wziął do ręki aparat, lecz zamiast odebrać, dodał kontakt do blokowanych. Wreszcie będzie spokój, pomyślał, swoim zwyczajem wkładając komórkę do kieszeni na piersi. Spokoju jednak się nie doczekał – mdlące ukłucie w lewym boku przypomniało mu, że choroba, o której przed chwilą wspomniał, nie była tylko wymówką.
Kłucie wzmagało się z każdą chwilą, narastało, aż przekroczyło próg wytrzymałości. Zacisnąwszy zęby, by nie krzyczeć, Kliś powlókł się do łazienki, gdzie przechowywał lekarstwa, i tam drżącymi rękami wydobył z blistera dwie tabletki, czując przy tym, jak strumyczek wilgoci spływa mu wzdłuż kręgosłupa. Całe ciało lepiło się od potu, jak zawsze wtedy, gdy ból atakował z wyjątkową mocą.
Mężczyzna włożył tabletki do ust, podstawił złożone, trzęsące się dłonie pod kran i nabrał wody. Przełknął lekarstwa i całkowicie wyzuty z sił bezwładnie usiadł na sedesie. Trwał tam dość długo, skulony, z dłonią przyciśniętą do bolącego boku w bezrozumnym przeświadczeniu, że tym sposobem bodaj odrobinę umniejszy cierpienie. Minęło blisko dziesięć minut, nim ból zaczął ustępować, do czego ucisk dłoni przyczynił się w stopniu co najwyżej znikomym, a i to jedynie w sferze psychicznej.
Z cichym stęknięciem Kliś podniósł się z sedesu i zaczął napuszczać wodę do wanny. Wsypał dwie garści soli kąpielowych, potem zapalił papierosa i obserwował smugę dymu, leniwie snującą się w stronę wywietrznika. Po zgaszeniu niedopałka pochylił się nad wanną, by sprawdzić, czy woda nie jest za gorąca, i zobaczył, że kryształki soli rozpuszczają się wyjątkowo opornie. Postanowił wspomóc reakcję chemiczną własną ręką, nie znosił bowiem, gdy wchodząc do wanny, wyczuwał pod stopami nierozpuszczone drobiny. Pochylił się jeszcze bardziej, chcąc dosięgnąć dna.
Chlup! Woda prysnęła mu prosto w twarz, zalewając oczy. Zdezorientowany Szymon nie od razu zrozumiał, co spowodowało tę fontannę, i dopiero gdy pozbył się spod powiek kropli wywołujących nieznośne pieczenie, dostrzegł komórkę leżącą na dnie wanny. Klął szpetnie, wyciągając ją z kąpieli, i później znów, gdy próby uruchomienia kończyły się fiaskiem. Wyjął kartę i włożył ponownie, lecz pomogło to niewiele – ekran telefonu na moment błysnął fioletem i żółcią, po czym zgasł. Coraz bardziej wściekły Kliś chciał jeszcze raz wyjąć kartę, ale albo przedtem włożył ją nieprawidłowo, albo teraz w zdenerwowaniu robił coś źle. Gdziekolwiek leżała prawda, efekt był taki, że karta stawiła opór, a gdy zdesperowany mężczyzna użył pęsety, by wyciągnąć złośliwy przedmiot, ten rozpadł się na dwie części. Doprowadzony do furii Szymon rzucił telefonem o ziemię, a los nieszczęsnego aparatu podzieliły także pęseta i karta.
W tym czasie woda omal się nie przelała nad brzegami wanny i Kliś musiał czym prędzej zakręcić kurek i wypuścić jej nadmiar. Po kąpieli, już spokojny i zrelaksowany, pozbierał z podłogi żałosne fragmenty komórki i wraz z kartą wrzucił do kosza na odpady niedegradowalne. Uważał się za przykładnego, odpowiedzialnego obywatela, toteż skrupulatnie segregował śmieci. Naraz uświadomił sobie, że jutro przypada ich odbiór, wyjął więc z kosza worek, dokładnie zawiązał i wystawił do przedpokoju z zamiarem wyniesienia, gdy tylko trochę odsapnie po kąpieli w gorącej wodzie.
Przypomniał sobie o nim tak późno, że dobrą chwilę rozważał, czyby ten jeden jedyny raz nie odpuścić. Ale poczucie obowiązku zwyciężyło i Kliś wyniósł worek do właściwego kubła, otworzył bramę i wytoczył pojemnik na zewnątrz.
– Stul pysk – syknął pod adresem psa sąsiadów, ujadającego z uporem godnym lepszej sprawy. – Nie widzisz, że to tylko ja?
Mamrocząc pod nosem niepochlebne uwagi na temat zwierzęcia, zajrzał do obory, zaniepokojony porykiwaniem krowy, a gdy przekonał się, że wszystko jest w porządku, wrócił do domu i starannie zamknął za sobą drzwi. Nacisnął nawet klamkę, by upewnić się, że zamek zadziałał, i uśmiechnął się krzywo na wspomnienie kobiety, która ten zwyczaj zwykła była nazywać fobią. Być może, pomyślał, ale za to mam gwarancję, że nikt nie wkradnie się do domu. Jakiś szmer tuż za nim sprawił, że się odwrócił i dopiero wtedy dostrzegł, że nie jest już sam. Na schodkach stał intruz.
– Co to, kurwa, ma być? – wrzasnął, poruszony do głębi obcesowym naruszeniem prywatności. – Co tu robisz?
– Nie widzisz? Stoję i czekam, aż ci wkurw minie. Musimy pogadać, a nie myślę stać tu i wrzeszczeć.
Wypowiedziane chłodnym tonem słowa nie powstrzymały Szymona przed nowym bluzgiem. Klął długo i kwieciście, zanim wściekłość minęła, a wrócił rozsądek. Może rozmowa wcale nie jest takim głupim wyjściem, jak początkowo myślał?
– Okej – powiedział z cichym westchnieniem. – Możemy pogadać, ale nie licz na to, że coś na tym zyskasz. Co tam masz? To, co trzymasz w ręce?
Z zainteresowaniem zerknął na butelkę przypominającą wielkością i kształtem pojemnik z syropem na kaszel. Odpowiedź go zaskoczyła.
– Moja kuzynka chorowała na raka nerki. Miała już przerzuty i lekarze nie dawali jej szans. Wtedy pojechała do pewnego faceta, który leczy ziołami, i on kazał jej pić tę nalewkę. I wiesz co? To było osiem lat temu, a ona wciąż żyje.
Szymon Kliś słuchał opowiadania o nieprawdopodobnych wręcz skutkach zażywania wyjątkowo paskudnej w smaku nalewki i w jego sercu po raz pierwszy od wielu, wielu dni zagościła nadzieja.
– Wejdź dalej. Pogadamy.
Odsunął się, robiąc przejście, i gestem ponaglił gościa.
18 kwietnia 2017
Południe już dawno minęło. Agata Linka przesunęła garnek z rosołem na najmniejszy palnik, a na jego miejscu postawiła rondel z wodą na makaron. Później mimochodem spojrzała za okno. Pogoda była tak samo ohydna jak wczoraj i kobieta poczuła ulgę, że nie musi wychodzić na zewnątrz. Poruszając się za pomocą krzesła komputerowego, bez większych problemów ogarniała prace domowe, ale te wymagające wyjścia za próg musiał załatwiać mąż. Właśnie go zobaczyła, zmierzającego w stronę domu, i z uśmiechem włączyła ekspres. Czas na kawę.
Damian się spóźniał. Nie pojmowała, czemu jeszcze nie przyszedł, więc znów podjechała do okna, by sprawdzić, co go zatrzymało. Stał bez ruchu, zwrócony twarzą w kierunku obejścia sąsiadów. Sąsiada, poprawiła się Agata w myślach, ponieważ kiedy dwa lata temu zmarła wdowa po starym Klisiu, ich syn został sam na gospodarce.
Mąż wreszcie przerwał kontemplację cudzej posesji i szybkim krokiem ruszył w stronę domu. Agata, odpychając się zdrową nogą, przejechała od okna do blatu, zabrała z ekspresu napełnione do połowy filiżanki i podjechała do stołu.
– Kawa stygnie! – krzyknęła na odgłos kroków męża w przedpokoju. – Co się tak gapiłeś w stronę Klisiów? Szymek striptiz robił czy jak?
Damian, zawsze tak skory do żartów, nawet się nie uśmiechnął.
– Nie wiem, czy coś się nie stało – odparł. W jego głosie dało się słyszeć zaniepokojenie. – Jeszcze go dzisiaj nie widziałem.
Agata machnęła ręką, dając tym samym znak, że uważa obawy męża za mocno przesadzone.
– Pewnie wczoraj popił i dzisiaj leży jak stówka.
Mężczyzna nie odpowiedział. Usiadł przy stole i ujął w palce uszko filiżanki, lecz zamiast jak zawsze delektować się napojem, nie wziął nawet łyka, tylko z ponurą miną popatrywał w stronę domostwa Klisia.
– Wydaje mi się, że dzisiaj w ogóle nie odbywał – powiedział naraz, nie odrywając wzroku od widzianego w oddali domu. – Cielęta muczą jak opętane i krowy też ciągle ryczą. Chyba niewydojone.
Agata poruszyła się niespokojnie na swoim krześle, będącym dla niej oknem na świat i więzieniem jednocześnie. Dzięki genialnemu pomysłowi Damiana mogła poruszać się w miarę swobodnie po całym parterze bez konieczności kuśtykania o kulach, ale jak tu zobaczyć, co się dzieje poza domem? W chwilach takich jak ta brak mobilności doprowadzał ją do szału, bo najchętniej pobiegłaby do Klisia i osobiście sprawdziła, czy wszystko w porządku. Znała go dłużej niż Damian. Właściwie znała go całe życie, gdyż to ona zaliczała się do grona rodowitych mieszkańców Doliny Kromparku. I dobrze wiedziała, że mimo swoich licznych wad Szymon nigdy nie zaniedbałby żywego inwentarza.
– Coś musiało się stać. – Niemal dokładnie powtórzyła słowa męża.
– Pójdę sprawdzić.
Słowa jeszcze nie przebrzmiały, a Damian już nakładał stojące w przedpokoju buty. Szelest zdejmowanej z wieszaka kurtki, trzaśnięcie drzwiami i teraz tylko stygnąca kawa przypominała, że w ogóle tu był.
*
Kostek Nakański nie okazał specjalnego zachwytu na wieść, że musi pojechać na obsługę zdarzenia. Po powrocie do służby po pięciomiesięcznej nieobecności jeszcze nie złapał dawnego rytmu, dlatego telefon od dyżurnego oficera sprawił, że świeżo upieczony oficer policji poczuł coś na kształt urazy. Przecież był wtorek, dzień po Świętach Wielkanocnych, zatem obywatele powinni nadal rozmyślać o rezurekcji, a nie o czynieniu drugiemu, co im niemiłe. A gdyby mimo wszystko musieli dokonać jakiegoś przestępczego czynu, to przecież są komisariaty, które powinny sobie z tym bez problemu poradzić.
Tymczasem jak na złość w rejonie podległym komisariatowi w Komorowicach wystąpiła prawdziwa plaga najróżniejszych zdarzeń, wobec czego zwrócono się do dyżurnego z komendy miejskiej, by wysłał kogoś do Doliny Kromparku. Pewien mieszkający tam rolnik nie dawał znaku życia, co zaniepokoiło sąsiada do tego stopnia, że poprosił znanego z widzenia policjanta o sprawdzenie. Po wejściu do domu funkcjonariusz mógł się przekonać, że ów rolnik już nigdy nikomu nie da żadnego znaku.
– Rolnik sam w dolinie, rolnik sam w dolinie – podśpiewywał podkomisarz, czekając cierpliwie na zmianę świateł.
Ruch był spory. Po świątecznych dniach wiele osób wychynęło z domów i nie zniechęciła ich nawet wyjątkowo paskudna wichura, miotająca w powietrzu gęste krople padającego niemal poziomo deszczu. Dopiero za skrzyżowaniem przy stacji kolejowej Bielsko-Biała Wschód Nakański mógł wreszcie przyspieszyć.
– Rolnik bierze żonę – wyśpiewywał, już trzeci raz powtarzając piosenkę niczym odtwarzacz ustawiony na zapętlone granie.
Przyszło mu na myśl, że może właśnie dlatego rolnik zapomniał o swoich obowiązkach, bo akurat bierze żonę. Parsknął śmiechem, zaraz jednak przypomniał sobie, że ten nieszczęśnik nikogo i niczego już nie weźmie, włączył więc radio, by za pomocą innego utworu wygonić biednego rolnika z własnej głowy.
Na miejscu zastał podenerwowanego mężczyznę w wieku około czterdziestu lat, przechadzającego się niespokojnie wzdłuż płotu odgradzającego posesję od ulicy. Nigdzie natomiast nie dostrzegł policjantów odpowiedzialnych za zabezpieczenie miejsca zdarzenia, choć powinni się tu znajdować.
Na widok zatrzymującego się samochodu mężczyzna przystanął, lecz gdy Kostek wysiadł, popatrzył z wyraźnym rozczarowaniem i podjął przerwaną wędrówkę wzdłuż płotu.
– Proszę pana! – Nakański zawołał do jego pleców. – Czy to pan wezwał policję?
Mężczyzna odwrócił się wolno i posłał pytającemu niechętne spojrzenie.
– Bo co?
– Bo właśnie przyjechałem – oznajmił Kostek. – Komenda Miejska Policji w Bielsku-Białej, aspi… podkomisarz Konstanty Nakański. – Jak się pan nazywa?
Zająknięcie się przy podawaniu stopnia nie uszło uwagi mężczyzny, który patrzył teraz z nieskrywaną podejrzliwością.
– Damian Linka. Mogę zobaczyć legitymację?
Z niezmąconym spokojem Kostek podetknął mu pod nos żądany dokument. Mężczyzna rzucił okiem, po czym przeszedł do przedstawiania powodów, dla których poprosił znajomego o interwencję.
– Dlaczego był pan pewien, że sąsiad po prostu nie wyjechał? – spytał Nakański, obrzucając go nieufnym spojrzeniem.
– Byłem pewien, bo znam Klisia – odparł tamten. – Cokolwiek by o nim mówić, nigdy by nie pozwolił, żeby zwierzęta głodowały. Zdarzało się nieraz, że popił, ale choćby miał się przy tym czołgać, to rano szedł je nakarmić i wydoić krowy. – Widać było, że rzeczywiście jest o tym całkowicie przekonany. – Dlatego zatrzymałem tego znajomka, a on zadzwonił na komisariat. Po jakimś czasie przyjechał taki młody gliniarz, który wygląda, jakby dopiero co ukończył szkołę średnią. – Skrzywił się lekko. – Wszedł do domu i zaraz stamtąd wyleciał. Przed chwilą go widziałem, jak rzygał za rogiem.
Kostek westchnął, wszedł na schodki prowadzące do wejścia i nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Wolno przekroczył próg i od razu poczuł charakterystyczny zapach, który zwykł nazywać odorem śmierci. W przedpokoju zobaczył rękę leżącą bezwładnie w progu jakiegoś pomieszczenia. Nakański zbliżył się, chcąc sprawdzić puls, lecz jeden rzut oka na zwłoki wystarczył, by zaraz się cofnął. Leżący w kałuży krwi, wymiocin i ekskrementów mężczyzna miał posiniałą twarz, a wytrzeszczone oczy, których białka pokrywała siateczka popękanych naczynek krwionośnych, zastygły w wyrazie przerażenia. Na ustach zostały ślady śliny i resztki wymiocin. Nie, Szymonowi Klisiowi nie mógł już pomóc żaden lekarz.
– Mógłby pan tutaj podejść? – zwrócił się do stojącego w drzwiach wejściowych Linki. – Tylko do połowy przedpokoju i proszę niczego nie dotykać. Czy rozpoznaje pan tego człowieka? Uprzedzam, że widok nie jest piękny. Gdyby poczuł pan mdłości…
– Wiem. Postarać się nie zarzygać miejsca zbrodni. Bez obaw, panie komisarzu, nie jestem taki delikatny.
Mimo swojego butnego oświadczenia Damian Linka wszedł do pomieszczenia jakoś tak chyłkiem, jakby z obawą, że ktoś lub coś wyskoczy nagle zza rogu i rzuci mu się do gardła. Zachęcony gestem policjanta, drobnymi, niepewnymi krokami przesunął się dalej, zerknął na zwłoki i szybko odwrócił głowę.
– To Szymon Kliś.
– Mógłby pan spojrzeć jeszcze raz? Muszę mieć pewność.
Linka wziął głęboki wdech i powoli zwrócił twarz w tamtym kierunku. Widać było, że przezwycięża wewnętrzny opór, lecz tym razem zdołał znacznie dłużej zatrzymać wzrok na leżącym.
– To jest Kliś – oświadczył w końcu zdławionym głosem, przyciskając dłoń do ust. – Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
Ostatnie zdanie wypowiedział już w biegu, pędem zmierzając w stronę drzwi. Udało mu się dolecieć jedynie do rabatki pod płotem, gdzie pozbył się gwałtownie zawartości żołądka. Nakański również wyszedł na zewnątrz, przeczekał sensacje żołądkowe mężczyzny, po czym podziękował Lince i zaznaczył, że później przyjdzie do niego do domu, żeby odebrać zeznanie. Nie mając chwilowo nic do roboty, usiadł na ławce przed domem i zapalił w oczekiwaniu na przyjazd technika i prokuratora oraz lekarza z pogotowia.
(…)
Hanna Greń „Sam w dolinie”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Liczba stron: 464
Opis: Plotka puszczona w świat jest jak pocisk, którego nie sposób powstrzymać. W budynku mieszkalnym w dolinie Kromparku znaleziono zwłoki Szymona Klisia. O mężczyźnie i jego bujnym życiu erotycznym w okolicy krąży wiele plotek. Czyżby otrucie rolnika miało okazać się zemstą odrzuconej kochanki? Wkrótce podkomisarz Konstanty Nakański typuje pierwszych podejrzanych. Jakiś czas później ginie jedna z byłych partnerek Klisia i jednocześnie jedna z głównych podejrzanych o zamordowanie go. Kolejne tropy wiodą donikąd, a zeznania nielicznych świadków zdają się jeszcze bardziej gmatwać dochodzenie. Niebawem okaże się, że morderca nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. I jakikolwiek obrał cel, najwyraźniej pozostaje on niezrealizowany. A to nie wróży niczego dobrego. „Sam w dolinie” to opowieść o sile egoizmu, braku empatii i oślepiającej mocy zła, które zdolne jest zabić w człowieku wszelkie ludzkie odruchy.
Kategoria: fragmenty książek