„Pożegnanie z bronią” Hemingwaya w nowym przekładzie. Przeczytaj pierwsze trzy rozdziały książki
W serii dzieł Ernesta Hemingwaya, publikowanych przez Wydawnictwo Marginesy w nowych tłumaczeniach, ukazało się właśnie „Pożegnanie z bronią”. Opublikowana w 1929 roku na wpół autobiograficzna historia romansu amerykańskiego żołnierza z angielską pielęgniarką, przyćmiona przez okropności wojny, była pierwszym bestsellerem w karierze pisarza i okrzyknięta została „najważniejszą amerykańską powieścią o pierwszej wojnie światowej”. Doczekała się też kilku ekranizacji. Poniżej możecie przeczytać pierwsze trzy rozdziały książki, którą przełożyła na język polski Martyna Tomczak.
1
U schyłku tamtego lata mieszkaliśmy w domu we wsi z widokiem na rzekę i równinę, i góry w oddali. W korycie rzeki bielały wysuszone słońcem kamyki i głazy, a woda płynęła strumieniami, wartka i błękitna. Obok domu szły wojska, wzbijany przez nie pył oprószał liście drzew. Pnie też pokrywał pył, liście spadły wcześnie tego roku i widzieliśmy przemarsz wojsk i tumany pyłu, i drżące na wietrze, spadające liście, maszerujących żołnierzy, a potem pustą drogę, pobielałą, zasłaną tylko liśćmi.
Żyzną równinę porastały sady owocowe, a dalej było widać brunatne, nagie góry. W górach trwały walki, wieczorami widzieliśmy błyski strzałów artyleryjskich. W ciemności wyglądały jak letnie pioruny, choć noce były chłodne i nie czuło się nadchodzącej burzy.
Czasem nocą słyszeliśmy pod oknami maszerujące wojska i jadące za ciągnikami działa. Po zmroku na drodze był duży ruch: muły z amunicją w jukach po obu stronach siodeł, szare ciężarówki z żołnierzami i te sunące wolniej, wyładowane sprzętem pod plandeką. W dzień za ciągnikami przejeżdżały ciężkie działa o długich lufach zasłoniętych zielonymi gałęziami, zielone, liściaste gałęzie i pnącza przykrywały także ciągniki. Na północy, za doliną, był las kasztanowy, a dalej druga góra po tej stronie rzeki. O tę górę również toczyły się walki, ale bez sukcesów, a jesienią, kiedy przyszły deszcze, z kasztanowców opadły wszystkie liście i gałęzie były teraz nagie, pnie poczerniałe od deszczu. Winnice też wyglądały łyso, ogołocone z liści, i wszędzie zrobiło się mokro, buro, jesiennie i martwo. Nad rzeką wisiała mgła, zbocze przesłaniały chmury, ciężarówki chlapały błotem, a żołnierze szli drogą w pelerynach, ubłoceni i przemoknięci; pod pelerynami dźwigali mokre karabiny i przytroczone do pasków po dwie skórzane ładownice z magazynkami podłużnych, wąskich naboi kalibru sześć i pół milimetra, wybrzuszające się tak, że wyglądali jak w szóstym miesiącu ciąży.
Czasem drogą przejeżdżały bardzo szybko mniejsze, szare auta – zwykle z jednym oficerem przy kierowcy i kilkoma z tyłu. Chlapały błotem nawet mocniej niż ciężarówki, a jeśli jeden z oficerów był drobny i siedział między dwoma generałami, tak mały, że nie widać było jego twarzy, tylko wierzch czapki i wąskie plecy, a samochód pędził wyjątkowo szybko, to prawdopodobnie był to król. Król kwaterował w Udine i prawie codziennie wyjeżdżał zobaczyć, jak się sprawy mają, a miały się bardzo źle.
Z początkiem zimy przyszedł niekończący się deszcz, a wraz z deszczem przyszła cholera. Została jednak opanowana i ostatecznie zmarło na nią tylko siedem tysięcy żołnierzy.
2
Kolejny rok przyniósł wiele zwycięstw. Góra za doliną i zbocze z kasztanowym lasem zostały zdobyte, nasze wojska zwyciężały też na płaskowyżu za równiną na południu, a w sierpniu przekroczyliśmy rzekę i zamieszkaliśmy w Gorycji, w domu z fontanną i masą gęstych, dających cień drzew w okolonym murem ogrodzie, i z fioletową glicynią pnącą się po ścianie. Teraz walki toczyły się w górach półtora kilometra dalej. Miasteczko było bardzo przyjemne, a w domu bardzo dobrze się mieszkało. Rzeka została za nami, miasto zajęto elegancko i sprawnie, tylko góry nadal były niezdobyte, ja zaś cieszyłem się bardzo, że Austriacy chyba chcą tu wrócić, jak się wojna skończy, bo nie zrównali miasta z ziemią, zniszczyli tylko parę ważnych dla wojska obiektów. Ludzie żyli jak dawniej, były tu szpitale i kawiarnie, i działa w bocznych ulicach, i dwa burdele, jeden dla poborowych i jeden dla oficerów. To wszystko oraz chłodne wieczory, typowe dla końcówki lata, walki w górach nad miastem, wyszczerbione pociskami żelazo mostu kolejowego, zniszczony tunel nad rzeką w miejscu, gdzie przeszedł front, drzewa wokół rynku i prowadząca do niego długa aleja; to i jeszcze fakt, że w mieście były dziewczyny, że przejeżdżał tędy czasem król, drobny, długoszyi, z siwiejącą kozią bródką; i to, że czasem trafiało się z nagła na odsłonięte wnętrze domu, który w ostrzale stracił ścianę, na sterty tynku i gruzu w ogrodzie, a czasami także na ulicy; i jeszcze to, że na Carso sprawy szły po naszej myśli – no więc to wszystko razem sprawiało, że ta jesień była całkiem inna od poprzedniej. Wojna też się zmieniła.
Zniknął dębowy las na wzgórzu za miastem. Pierwszego lata był zielony, ale teraz zostały tylko kikuty pni, strzaskane drzewa i rozdarta ziemia, a pewnego dnia późną jesienią, stojąc tam, gdzie dawniej rosły dęby, ujrzałem chmurę nadciągającą znad gór. Płynęła szybko, słońce zrobiło się żółtawoblade, poszarzało, chmura zasnuła niebo, spłynęła w dół zbocza i nagle była wszędzie dookoła, i wszędzie padał śnieg. Śnieg zacinał na wietrze, przykrył gołą ziemię i sterczące kikuty drzew, leżał na działach, a za okopami ciągnęły się wydeptane ścieżki do latryn.
Później, w miasteczku, patrzyłem na śnieg z burdelu dla oficerów, w którym siedzieliśmy z kumplem przy butelce asti, i widok spadających powoli ciężkich płatków podpowiedział nam, że na ten rok to koniec. Nie udało się zdobyć gór za rzeką ani żadnych innych gór po tamtej stronie. Wszystko musiało poczekać do przyszłego roku. Kumpel wypatrzył przez okno kapelana z naszej stołówki, stąpającego ostrożnie w śniegowej brei, i zabębnił ręką w szybę, by zwrócić jego uwagę. Ksiądz popatrzył w górę. Uśmiechnął się do nas. Kumpel gestem zaprosił go do środka, ale on pokręcił głową i odszedł. Tego wieczoru po spaghetti w stołówce, które jedliśmy w pośpiechu, mocno na tym skupieni, unosząc je na widelcu, a gdy pasma zawisły nad talerzem, opuszczając do ust, albo też rytmicznie unosząc i wsysając makaron, popijając go winem z gąsiora w koszyczku zawieszonego w metalowej kołysce (gdy naciskało się szyjkę palcem wskazującym, gąsior się przechylał i do trzymanej tą samą ręką szklanki lało się wino, czerwone, garbnikowe, pyszne); no więc po tym, jak już wszyscy zjedli, kapitan zaczął znów dokuczać księdzu.
Kapelan był młody i często się rumienił, nosił mundur jak reszta, ale z ciemnoczerwonym aksamitnym krzyżem nad lewą kieszonką na piersi szarej kurtki. Kapitan, przez chybiony wzgląd na mnie, mówił najprostszą włoszczyzną, żebym wszystko zrozumiał, żebym nie uronił ani słowa.
– A ksiądz to dziś z dziewczynami – powiedział, patrząc to na niego, to na mnie.
Kapelan zarumienił się i z uśmiechem pokręcił głową. Kapitan często mu dokuczał.
– Nieprawda? – zapytał teraz. – A ja dziś widziałem księdza z dziewczynami.
– Nie – powiedział kapelan.
Pozostałych oficerów bawiły te docinki.
– Ksiądz nie z dziewczynami – ciągnął kapitan. – Ksiądz z dziewczynami nigdy – objaśnił, zwracając się do mnie. Napełnił moją szklankę, patrząc mi w oczy, a jednocześnie obserwując kapelana. – Ksiądz co wieczór pięć na jednego.
Wszyscy przy stole wybuchnęli śmiechem.
– Rozumiesz? Ksiądz co wieczór pięć na jednego. – Wykonał gest palcami i roześmiał się głośno.
Kapelan przyjął to z poczuciem humoru.
– Papież liczy, że Austria wygra wojnę – odezwał się major. – On kocha Franciszka Józefa. Stąd mają pieniądze. Ja jestem ateistą.
– Czytałeś Czarną świnię? – zapytał porucznik. – Załatwię ci egzemplarz. To było właśnie to, co zachwiało moją wiarą.
– Obrzydliwa, podła książka – powiedział kapelan. – Nie wierzę, że się panu podobała.
– Jest bardzo wartościowa – odrzekł porucznik. – Sporo się można z niej dowiedzieć o klerze. Spodoba ci się – zwrócił się do mnie.
Uśmiechnąłem się do kapelana w blasku świecy, a on odwzajemnił uśmiech.
– Niech jej pan nie czyta – powiedział.
– Dostaniesz swój egzemplarz – obiecał porucznik.
– Wszyscy myślący ludzie to ateiści – oznajmił major. – Choć w masonerię nie wierzę.
– Ja wierzę – powiedział porucznik. – Bardzo szlachetna organizacja.
Ktoś wszedł do środka i przez szparę w drzwiach zobaczyłem padający śnieg.
– Skoro pada, to nie będzie ofensywy – stwierdziłem.
– Na pewno nie – przytaknął major. – Najlepiej jedź na urlop. Do Rzymu, Neapolu albo na Sycylię.
– Powinien odwiedzić Amalfi – wtrącił się porucznik. – Napiszę do moich krewnych. Pokochają cię jak syna.
– Niech jedzie do Palermo.
– Lepiej na Capri.
– Chciałbym, żeby zobaczył pan Abruzję i odwiedził moją rodzinę w Capracotcie – odezwał się kapelan.
– A ten znów o Abruzji. Tam jest jeszcze więcej śniegu niż tutaj. Zresztą on się nie chce spotykać z chłopstwem. Niech jedzie tam, gdzie są kultura i cywilizacja.
– I najlepsze dziewczyny. Dam ci parę adresów w Neapolu. Piękne dziewczyny i ich matki. Ha, ha, ha! – Kapitan otworzył dłoń, uniósł kciuk i rozcapierzył palce, jak w teatrzyku cieni. Na ścianę padł cień jego dłoni. Kapitan znów przeszedł na łamany włoski: – Wyjeżdżasz taki. – Wskazał na kciuk. – A wracasz, o, taki. – Dotknął małego palca.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
– Patrz. – Znów rozłożył dłoń i jej cień padł na ścianę w blasku świecy. Zaczął od uniesionego kciuka i nazywał po kolei wszystkie palce: – Soto-tenente. – Kciuk. – Tenente. – Wskazujący. – Capitano. – Środkowy. – Maggiore. – Serdeczny. – Tenente-colonello. – Mały palec. – Wyjeżdżasz jako soto-tenente! Wracasz jako soto-colonello!
Wszyscy się roześmiali. Jego żarty z palcami zawsze miały wielkie powodzenie. Teraz spojrzał na kapelana i zawołał:
– Ksiądz co wieczór pięć na jednego!
I znów rozległ się gromki śmiech.
– Najlepiej jedź od razu – doradził mi major.
– Chętnie bym ci potowarzyszył i pokazał to i owo – dodał porucznik.
– Przywieź nam gramofon.
– I dobre opery.
– Przywieź Carusa.
– Nie, Carusa nie. On strasznie wyje.
– A ty nie chciałbyś tak wyć jak on?
– Mówię przecież, że wyje.
– Chciałbym, żeby pan odwiedził Abruzję – powiedział kapelan.
Cała reszta przekrzykiwała się nawzajem.
– Tam się świetnie poluje. Ludzie się panu spodobają, i faktycznie jest zimno, ale za to sucho i słonecznie. Mógłby się pan zatrzymać u mojej rodziny. Ojciec jest słynnym myśliwym.
– Chodź no – ponaglił mnie kapitan. – Chodź do burdelu, zanim zamkną.
– Dobranoc – powiedziałem do kapelana.
– Dobranoc – odpowiedział.
3
Kiedy wróciłem na front, kwaterowaliśmy nadal w tym samym miasteczku. W okolicy rozstawiono więcej dział i przyszła wiosna. Pola były zielone, na winoroślach pojawiły się drobne pędy, a na drzewach wzdłuż drogi młode listki, i czuć było bryzę od morza. Patrzyłem na miasto, wzgórza i wtulony w nie stary zamek, i brunatne góry w oddali, porośnięte rzadką zielenią. W mieście stało więcej armat, było kilka nowych szpitali, na ulicach widywało się Brytyjczyków, a czasem i Brytyjki, oraz przybyło domów zniszczonych przez ogień artyleryjski. Było ciepło i wiosennie, szedłem zadrzewioną aleją wzdłuż nagrzanego słońcem muru, by się przekonać, że wciąż mieszkamy tam, gdzie kiedyś, a dom wygląda tak, jak przed moim wyjazdem. Drzwi były otwarte, na ławce w słońcu siedział jakiś żołnierz, przy bocznym wejściu czekał ambulans, a wszedłszy do środka, poczułem zapach marmurowej posadzki i szpitala. Wszystko tak, jak przed moim wyjazdem, tyle że była wiosna. W dużym pokoju zobaczyłem majora przy biurku i otwarte okno, przez które wpadało słońce. Major mnie nie spostrzegł, a ja rozważałem, czy się zameldować, czy pójść najpierw na górę i doprowadzić się do porządku. Postanowiłem iść na górę.
Pokój, który dzieliłem z porucznikiem Rinaldim, wychodził na dziedziniec. Okno było otwarte, łóżko przykryte kocem, a na kołku wisiały moje rzeczy: maska gazowa w podłużnej blaszanej puszce i stalowy hełm. W nogach łóżka stał kufer, na kufrze zimowe buty, skórzane, natłuszczone do połysku. Nad obydwoma łóżkami wisiał austriacki karabin wyborowy z granatową ośmiokątną lufą i piękną kolbą z ciemnego orzecha, dopasowaną kształtem do policzka. Przypomniałem sobie, że luneta jest w zamkniętym kufrze. Porucznik Rinaldi spał. Usłyszawszy mnie, obudził się i usiadł.
– Ciaou! – zawołał. – Jak było?
– Wspaniale.
Uścisnęliśmy sobie dłonie, a on objął mnie za szyję i pocałował.
– Oj, no… – stęknąłem.
– Ależ jesteś brudny. Lepiej idź się umyć – powiedział. – Gdzie byłeś i co robiłeś? Opowiadaj zaraz.
– Wszędzie. W Mediolanie, Florencji, Neapolu, Villa San Giovanni, Mesynie, Taorminie…
– Gadasz, jakbyś czytał rozkład jazdy. Miałeś jakieś piękne przygody?
– Owszem.
– A gdzie?
– W Mediolanie, Florencji, Rzymie, Neapolu…
– Starczy. Powiedz raczej, która była najlepsza.
– Ta w Mediolanie.
– To dlatego, że pierwsza. Gdzie ją poznałeś? W Covie? Dokąd poszliście? Jak było? Opowiadaj. Zostałeś do rana?
– Tak.
– E, to nic. My tu teraz mamy prawdziwe piękności. Nowe dziewczyny, pierwszy raz na froncie.
– Cudownie.
– Nie wierzysz? Po południu pójdziemy zobaczyć. A w mieście są piękne Angielki. Ja się obecnie kocham w pannie Barkley. Wezmę cię do niej w odwiedziny. Pewnie się z nią ożenię.
– Muszę się umyć i zameldować. Czy tutaj nikt nie pracuje?
– Od twojego wyjazdu trafiają nam się głównie lżejsze i cięższe odmrożenia, żółtaczka, tryper, samookaleczenia, zapalenia płuc oraz miękkie i twarde szankry. Raz na tydzień ktoś dostaje odłamkiem skały. Jest też paru naprawdę rannych. W przyszłym tygodniu zaczyna się znów wojna. W każdym razie to możliwe. Tak mówią. Myślisz, że powinienem się ożenić z panną Barkley, oczywiście jak się wojna skończy?
– Koniecznie – odparłem i nalałem wody do miednicy.
– Wieczorem mi wszystko opowiesz – rzekł Rinaldi. – Teraz idę spać dalej, bo muszę być piękny i świeży dla panny Barkley.
Zdjąłem kurtkę i koszulę i umyłem się w zimnej wodzie w miednicy. Wycierając się, omiotłem wzrokiem pokój, widok za oknem i Rinaldiego, leżącego na łóżku z zamkniętymi oczami. Był przystojny, w moim wieku i pochodził z Amalfi. Kochał pracę chirurga, był moim przyjacielem. Nagle otworzył oczy.
– Masz jakieś pieniądze?
– Mam.
– Pożycz pięćdziesiąt lirów.
Wytarłem ręce i wyjąłem portfel z wiszącej na ścianie kurtki od munduru. Nie podnosząc się z łóżka, Rinaldi wziął banknot, złożył go i wsunął do kieszeni spodni. Uśmiechnął się.
– Muszę zrobić na pannie Barkley wrażenie człowieka majętnego. A ty jesteś moim najwspanialszym przyjacielem oraz mecenasem.
– Idź do diabła – powiedziałem.
Tego wieczoru w stołówce usiadłem obok kapelana, zawiedzionego i nie wiedzieć czemu urażonego tym, że nie odwiedziłem Abruzji. Specjalnie napisał w tej sprawie do ojca, wszyscy spodziewali się mojej wizyty. Było mi równie przykro jak jemu i sam nie rozumiałem, czemu ich nie odwiedziłem. Chciałem to przecież zrobić, próbowałem mu więc tłumaczyć, że tak po prostu wyszło, aż w końcu uwierzył i zrozumiał, i już prawie było między nami dobrze. Wypiłem sporo wina, potem kawę i stregę, i z tym winem szumiącym w głowie tłumaczyłem mu, jak to jest, że choć pragniemy coś zrobić, to tego nie robimy; że nigdy się nie udaje.
Pozostali o coś się kłócili, a my rozmawialiśmy. Chciałem pojechać do Abruzji. Nie pojechałem tam ani nigdzie indziej, gdzie drogi są zamarznięte i twarde jak żelazo, powietrze czyste, zimne i suche, śnieg suchy i sypki, a na śniegu ślady zajęcy, gdzie chłopi ściągają czapki i mówią ci „jaśnie panie”, i gdzie świetnie się poluje. Nie pojechałem w żadne takie miejsce, lecz tam, gdzie dym i kawiarnie i nocą pokój wiruje i musisz spojrzeć w ścianę żeby go zatrzymać, pijane noce w łóżku kiedy wiesz że nie ma nic więcej i to dziwne podniecenie gdy się budzisz nie wiedząc kto leży obok, a świat jest tak nierzeczywisty pogrążony w ciemności i tak ekscytujący że na powrót rzucasz się w noc, i znów nie wiesz nic i o nic nie dbasz, pewny że prócz tego nie ma nic, nic a nic, i nic cię nie obchodzi. I nagle cię zaczyna obchodzić zasypiasz i czasem budzisz się z tym rano i to wszystko co było, tego już nie ma, i wszystko jest ostre twarde wyraźne i czasem trzeba kłócić się o cenę. A czasami wciąż jest miło i czule i ciepło i jest śniadanie i obiad. Albo czar pryska i z ulgą wychodzisz na ulicę, ale zawsze jest kolejny dzień, a potem noc. Próbowałem opowiedzieć o tych nocach i o różnicy między dniem a nocą, i o tym, że noc jest lepsza, chyba że dzień jest czysty i chłodny, i nie umiałem tego opowiedzieć, tak jak teraz nie umiem. Ale ktoś, kto to przeżył, wie. On tego nie przeżył, lecz rozumiał, że naprawdę chciałem jechać do Abruzji, choć nie pojechałem, i wciąż byliśmy przyjaciółmi, których łączyło wiele wspólnych upodobań, ale dzieliła ta różnica. On zawsze wiedział to, czego ja nie wiedziałem, a nawet jeśli wiedziałem, zawsze potrafiłem zapomnieć. Ale wtedy nie byłem tego świadom, chociaż później to do mnie dotarło. Tymczasem siedzieliśmy wszyscy razem w stołówce, posiłek dobiegł końca, a kłótnia trwała dalej. My dwaj przerwaliśmy rozmowę, a kapitan zawołał:
– Ksiądz smutny! Bo nie ma dziewczyn.
– Ależ jestem wesoły – powiedział kapelan.
– Ksiądz smutny. Ksiądz by chciał, żeby Austria wygrała wojnę – oznajmił kapitan.
Pozostali słuchali. Kapelan pokręcił głową.
– Nie – powiedział.
– Ksiądz by chciał, żebyśmy nie atakowali? Nie chce ksiądz czasem, żebyśmy nie atakowali?
– Nie. Skoro jest wojna, to musimy atakować, tak sądzę.
– Musimy! I tak zrobimy!
Kapelan pokiwał głową.
– Zostaw go, on jest w porządku – powiedział major.
– I tak nic by nie wskórał – rzekł kapitan.
Wszyscy wstaliśmy i odeszliśmy od stołu.
(…)
Ernest Hemingway „Pożegnanie z bronią”
Tłumaczenie: Martyna Tomczak
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 376
Opis: Przejmująca historia miłosna na tle zawieruchy wojennej. Amerykański porucznik Frederic Henry służy w korpusie ambulansów armii włoskiej podczas pierwszej wojny światowej. Stacjonując w północnych Włoszech, spotyka piękną angielską pielęgniarkę Catherine Barkley i zakochuje się w niej. Namiętny romans tych dwojga zostaje jednak przyćmiony przez okropności wojny. Frederic rusza na front z niewielkim oddziałem, jednak traci go podczas ofensywy, a sam musi zdecydować, czy zostać dezerterem czy zginąć. Czy w tak ponurych czasach może liczyć na łut szczęścia?
Pisząc „Pożegnanie z bronią”, Hemingway inspirował się własnymi doświadczeniami wojennymi. W tej porywającej, na wpół autobiograficznej prozie w oszczędnym stylu oddaje surowe realia wojny, jej bezsensowność oraz bezmyślne okrucieństwo, a także cierpienie kochanków uwięzionych w kleszczach sił wyższych niż pragnienia jednostki. Nakreślony przez niego portret głównego bohatera odzwierciedla osamotnienie i rozczarowanie przedstawicieli „straconego pokolenia” – ludzi, którzy wkroczyli w dorosłość podczas pierwszej wojny światowej.
Kategoria: fragmenty książek