„Pożegnanie z bronią” Hemingwaya w nowym przekładzie. Przeczytaj pierwsze trzy rozdziały książki

12 maja 2023

W serii dzieł Ernesta Hemingwaya, publikowanych przez Wydawnictwo Marginesy w nowych tłumaczeniach, ukazało się właśnie „Pożegnanie z bronią”. Opublikowana w 1929 roku na wpół autobiograficzna historia romansu amerykańskiego żołnierza z angielską pielęgniarką, przyćmiona przez okropności wojny, była pierwszym bestsellerem w karierze pisarza i okrzyknięta została „najważniejszą amerykańską powieścią o pierwszej wojnie światowej”. Doczekała się też kilku ekranizacji. Poniżej możecie przeczytać pierwsze trzy rozdziały książki, którą przełożyła na język polski Martyna Tomczak.

1

U schyłku tam­tego lata miesz­ka­li­śmy w domu we wsi z wi­do­kiem na rzekę i rów­ninę, i góry w od­dali. W ko­ry­cie rzeki bie­lały wy­su­szone słoń­cem ka­myki i głazy, a woda pły­nęła stru­mie­niami, wartka i błę­kitna. Obok domu szły woj­ska, wzbi­jany przez nie pył opró­szał li­ście drzew. Pnie też po­kry­wał pył, li­ście spa­dły wcze­śnie tego roku i wi­dzie­li­śmy prze­marsz wojsk i tu­many pyłu, i drżące na wie­trze, spa­da­jące li­ście, ma­sze­ru­ją­cych żoł­nie­rzy, a po­tem pu­stą drogę, po­bie­lałą, za­słaną tylko li­śćmi.

Ży­zną rów­ninę po­ra­stały sady owo­cowe, a da­lej było wi­dać bru­natne, na­gie góry. W gó­rach trwały walki, wie­czo­rami wi­dzie­li­śmy bły­ski strza­łów ar­ty­le­ryj­skich. W ciem­no­ści wy­glą­dały jak let­nie pio­runy, choć noce były chłodne i nie czuło się nad­cho­dzą­cej bu­rzy.

Cza­sem nocą sły­sze­li­śmy pod oknami ma­sze­ru­jące woj­ska i ja­dące za cią­gni­kami działa. Po zmroku na dro­dze był duży ruch: muły z amu­ni­cją w ju­kach po obu stro­nach sio­deł, szare cię­ża­rówki z żoł­nie­rzami i te su­nące wol­niej, wy­ła­do­wane sprzę­tem pod plan­deką. W dzień za cią­gni­kami prze­jeż­dżały cięż­kie działa o dłu­gich lu­fach za­sło­nię­tych zie­lo­nymi ga­łę­ziami, zie­lone, li­ścia­ste ga­łę­zie i pną­cza przy­kry­wały także cią­gniki. Na pół­nocy, za do­liną, był las kasz­ta­nowy, a da­lej druga góra po tej stro­nie rzeki. O tę górę rów­nież to­czyły się walki, ale bez suk­ce­sów, a je­sie­nią, kiedy przy­szły desz­cze, z kasz­ta­now­ców opa­dły wszyst­kie li­ście i ga­łę­zie były te­raz na­gie, pnie po­czer­niałe od desz­czu. Win­nice też wy­glą­dały łyso, ogo­ło­cone z li­ści, i wszę­dzie zro­biło się mo­kro, buro, je­sien­nie i mar­two. Nad rzeką wi­siała mgła, zbo­cze prze­sła­niały chmury, cię­ża­rówki chla­pały bło­tem, a żoł­nie­rze szli drogą w pe­le­ry­nach, ubło­ceni i prze­mok­nięci; pod pe­le­ry­nami dźwi­gali mo­kre ka­ra­biny i przy­tro­czone do pa­sków po dwie skó­rzane ła­dow­nice z ma­ga­zyn­kami po­dłuż­nych, wą­skich na­boi ka­li­bru sześć i pół mi­li­me­tra, wy­brzu­sza­jące się tak, że wy­glą­dali jak w szó­stym mie­siącu ciąży.

Cza­sem drogą prze­jeż­dżały bar­dzo szybko mniej­sze, szare auta – zwy­kle z jed­nym ofi­ce­rem przy kie­rowcy i kil­koma z tyłu. Chla­pały bło­tem na­wet moc­niej niż cię­ża­rówki, a je­śli je­den z ofi­ce­rów był drobny i sie­dział mię­dzy dwoma ge­ne­ra­łami, tak mały, że nie wi­dać było jego twa­rzy, tylko wierzch czapki i wą­skie plecy, a sa­mo­chód pę­dził wy­jąt­kowo szybko, to praw­do­po­dob­nie był to król. Król kwa­te­ro­wał w Udine i pra­wie co­dzien­nie wy­jeż­dżał zo­ba­czyć, jak się sprawy mają, a miały się bar­dzo źle.

Z po­cząt­kiem zimy przy­szedł nie­koń­czący się deszcz, a wraz z desz­czem przy­szła cho­lera. Zo­stała jed­nak opa­no­wana i osta­tecz­nie zmarło na nią tylko sie­dem ty­sięcy żoł­nie­rzy.

2

Ko­lejny rok przy­niósł wiele zwy­cięstw. Góra za do­liną i zbo­cze z kasz­ta­no­wym la­sem zo­stały zdo­byte, na­sze woj­ska zwy­cię­żały też na pła­sko­wyżu za rów­niną na po­łu­dniu, a w sierp­niu prze­kro­czy­li­śmy rzekę i za­miesz­ka­li­śmy w Go­ry­cji, w domu z fon­tanną i masą gę­stych, da­ją­cych cień drzew w oko­lo­nym mu­rem ogro­dzie, i z fio­le­tową gli­cy­nią pnącą się po ścia­nie. Te­raz walki to­czyły się w gó­rach pół­tora ki­lo­me­tra da­lej. Mia­steczko było bar­dzo przy­jemne, a w domu bar­dzo do­brze się miesz­kało. Rzeka zo­stała za nami, mia­sto za­jęto ele­gancko i spraw­nie, tylko góry na­dal były nie­zdo­byte, ja zaś cie­szy­łem się bar­dzo, że Au­striacy chyba chcą tu wró­cić, jak się wojna skoń­czy, bo nie zrów­nali mia­sta z zie­mią, znisz­czyli tylko parę waż­nych dla woj­ska obiek­tów. Lu­dzie żyli jak daw­niej, były tu szpi­tale i ka­wiar­nie, i działa w bocz­nych uli­cach, i dwa bur­dele, je­den dla po­bo­ro­wych i je­den dla ofi­ce­rów. To wszystko oraz chłodne wie­czory, ty­powe dla koń­cówki lata, walki w gó­rach nad mia­stem, wy­szczer­bione po­ci­skami że­lazo mo­stu ko­le­jo­wego, znisz­czony tu­nel nad rzeką w miej­scu, gdzie prze­szedł front, drzewa wo­kół rynku i pro­wa­dząca do niego długa aleja; to i jesz­cze fakt, że w mie­ście były dziew­czyny, że prze­jeż­dżał tędy cza­sem król, drobny, dłu­go­szyi, z si­wie­jącą ko­zią bródką; i to, że cza­sem tra­fiało się z na­gła na od­sło­nięte wnę­trze domu, który w ostrzale stra­cił ścianę, na sterty tynku i gruzu w ogro­dzie, a cza­sami także na ulicy; i jesz­cze to, że na Carso sprawy szły po na­szej my­śli – no więc to wszystko ra­zem spra­wiało, że ta je­sień była cał­kiem inna od po­przed­niej. Wojna też się zmie­niła.

Znik­nął dę­bowy las na wzgó­rzu za mia­stem. Pierw­szego lata był zie­lony, ale te­raz zo­stały tylko ki­kuty pni, strza­skane drzewa i roz­darta zie­mia, a pew­nego dnia późną je­sie­nią, sto­jąc tam, gdzie daw­niej ro­sły dęby, uj­rza­łem chmurę nad­cią­ga­jącą znad gór. Pły­nęła szybko, słońce zro­biło się żół­ta­wo­blade, po­sza­rzało, chmura za­snuła niebo, spły­nęła w dół zbo­cza i na­gle była wszę­dzie do­okoła, i wszę­dzie pa­dał śnieg. Śnieg za­ci­nał na wie­trze, przy­krył gołą zie­mię i ster­czące ki­kuty drzew, le­żał na dzia­łach, a za oko­pami cią­gnęły się wy­dep­tane ścieżki do la­tryn.

Póź­niej, w mia­steczku, pa­trzy­łem na śnieg z bur­delu dla ofi­ce­rów, w któ­rym sie­dzie­li­śmy z kum­plem przy bu­telce asti, i wi­dok spa­da­ją­cych po­woli cięż­kich płat­ków pod­po­wie­dział nam, że na ten rok to ko­niec. Nie udało się zdo­być gór za rzeką ani żad­nych in­nych gór po tam­tej stro­nie. Wszystko mu­siało po­cze­kać do przy­szłego roku. Kum­pel wy­pa­trzył przez okno ka­pe­lana z na­szej sto­łówki, stą­pa­ją­cego ostroż­nie w śnie­go­wej brei, i za­bęb­nił ręką w szybę, by zwró­cić jego uwagę. Ksiądz po­pa­trzył w górę. Uśmiech­nął się do nas. Kum­pel ge­stem za­pro­sił go do środka, ale on po­krę­cił głową i od­szedł. Tego wie­czoru po spa­ghetti w sto­łówce, które je­dli­śmy w po­śpie­chu, mocno na tym sku­pieni, uno­sząc je na wi­delcu, a gdy pa­sma za­wi­sły nad ta­le­rzem, opusz­cza­jąc do ust, albo też ryt­micz­nie uno­sząc i wsy­sa­jąc ma­ka­ron, po­pi­ja­jąc go wi­nem z gą­siora w ko­szyczku za­wie­szo­nego w me­ta­lo­wej ko­ły­sce (gdy na­ci­skało się szyjkę pal­cem wska­zu­ją­cym, gą­sior się prze­chy­lał i do trzy­ma­nej tą samą ręką szklanki lało się wino, czer­wone, garb­ni­kowe, pyszne); no więc po tym, jak już wszy­scy zje­dli, ka­pi­tan za­czął znów do­ku­czać księ­dzu.

Ka­pe­lan był młody i czę­sto się ru­mie­nił, no­sił mun­dur jak reszta, ale z ciem­no­czer­wo­nym ak­sa­mit­nym krzy­żem nad lewą kie­szonką na piersi sza­rej kurtki. Ka­pi­tan, przez chy­biony wzgląd na mnie, mó­wił naj­prost­szą włosz­czy­zną, że­bym wszystko zro­zu­miał, że­bym nie uro­nił ani słowa.

– A ksiądz to dziś z dziew­czy­nami – po­wie­dział, pa­trząc to na niego, to na mnie.

Ka­pe­lan za­ru­mie­nił się i z uśmie­chem po­krę­cił głową. Ka­pi­tan czę­sto mu do­ku­czał.

– Nie­prawda? – za­py­tał te­raz. – A ja dziś wi­dzia­łem księ­dza z dziew­czy­nami.

– Nie – po­wie­dział ka­pe­lan.

Po­zo­sta­łych ofi­ce­rów ba­wiły te do­cinki.

– Ksiądz nie z dziew­czy­nami – cią­gnął ka­pi­tan. – Ksiądz z dziew­czy­nami ni­gdy – ob­ja­śnił, zwra­ca­jąc się do mnie. Na­peł­nił moją szklankę, pa­trząc mi w oczy, a jed­no­cze­śnie ob­ser­wu­jąc ka­pe­lana. – Ksiądz co wie­czór pięć na jed­nego.

Wszy­scy przy stole wy­buch­nęli śmie­chem.

– Ro­zu­miesz? Ksiądz co wie­czór pięć na jed­nego. – Wy­ko­nał gest pal­cami i ro­ze­śmiał się gło­śno.

Ka­pe­lan przy­jął to z po­czu­ciem hu­moru.

– Pa­pież li­czy, że Au­stria wy­gra wojnę – ode­zwał się ma­jor. – On ko­cha Fran­ciszka Jó­zefa. Stąd mają pie­nią­dze. Ja je­stem ate­istą.

– Czy­ta­łeś Czarną świ­nię? – za­py­tał po­rucz­nik. – Za­ła­twię ci eg­zem­plarz. To było wła­śnie to, co za­chwiało moją wiarą.

– Obrzy­dliwa, podła książka – po­wie­dział ka­pe­lan. – Nie wie­rzę, że się panu po­do­bała.

– Jest bar­dzo war­to­ściowa – od­rzekł po­rucz­nik. – Sporo się można z niej do­wie­dzieć o kle­rze. Spodoba ci się – zwró­cił się do mnie.

Uśmiech­ną­łem się do ka­pe­lana w bla­sku świecy, a on od­wza­jem­nił uśmiech.

– Niech jej pan nie czyta – po­wie­dział.

– Do­sta­niesz swój eg­zem­plarz – obie­cał po­rucz­nik.

– Wszy­scy my­ślący lu­dzie to ate­iści – oznaj­mił ma­jor. – Choć w ma­so­ne­rię nie wie­rzę.

– Ja wie­rzę – po­wie­dział po­rucz­nik. – Bar­dzo szla­chetna or­ga­ni­za­cja.

Ktoś wszedł do środka i przez szparę w drzwiach zo­ba­czy­łem pa­da­jący śnieg.

– Skoro pada, to nie bę­dzie ofen­sywy – stwier­dzi­łem.

– Na pewno nie – przy­tak­nął ma­jor. – Naj­le­piej jedź na urlop. Do Rzymu, Ne­apolu albo na Sy­cy­lię.

– Po­wi­nien od­wie­dzić Amalfi – wtrą­cił się po­rucz­nik. – Na­pi­szę do mo­ich krew­nych. Po­ko­chają cię jak syna.

– Niech je­dzie do Pa­lermo.

– Le­piej na Ca­pri.

– Chciał­bym, żeby zo­ba­czył pan Abru­zję i od­wie­dził moją ro­dzinę w Ca­pra­cot­cie – ode­zwał się ka­pe­lan.

– A ten znów o Abru­zji. Tam jest jesz­cze wię­cej śniegu niż tu­taj. Zresztą on się nie chce spo­ty­kać z chłop­stwem. Niech je­dzie tam, gdzie są kul­tura i cy­wi­li­za­cja.

– I naj­lep­sze dziew­czyny. Dam ci parę ad­re­sów w Ne­apolu. Piękne dziew­czyny i ich matki. Ha, ha, ha! – Ka­pi­tan otwo­rzył dłoń, uniósł kciuk i roz­ca­pie­rzył palce, jak w te­atrzyku cieni. Na ścianę padł cień jego dłoni. Ka­pi­tan znów prze­szedł na ła­many wło­ski: – Wy­jeż­dżasz taki. – Wska­zał na kciuk. – A wra­casz, o, taki. – Do­tknął ma­łego palca.

Wszy­scy wy­buch­nęli śmie­chem.

– Patrz. – Znów roz­ło­żył dłoń i jej cień padł na ścianę w bla­sku świecy. Za­czął od unie­sio­nego kciuka i na­zy­wał po ko­lei wszyst­kie palce: – Soto-te­nente. – Kciuk. – Te­nente. – Wska­zu­jący. – Ca­pi­tano. – Środ­kowy. – Mag­giore. – Ser­deczny. – Te­nente-co­lo­nello. – Mały pa­lec. – Wy­jeż­dżasz jako soto-te­nente! Wra­casz jako soto-co­lo­nello!

Wszy­scy się ro­ze­śmiali. Jego żarty z pal­cami za­wsze miały wiel­kie po­wo­dze­nie. Te­raz spoj­rzał na ka­pe­lana i za­wo­łał:

– Ksiądz co wie­czór pięć na jed­nego!

I znów roz­legł się gromki śmiech.

– Naj­le­piej jedź od razu – do­ra­dził mi ma­jor.

– Chęt­nie bym ci po­to­wa­rzy­szył i po­ka­zał to i owo – do­dał po­rucz­nik.

– Przy­wieź nam gra­mo­fon.

– I do­bre opery.

– Przy­wieź Ca­rusa.

– Nie, Ca­rusa nie. On strasz­nie wyje.

– A ty nie chciał­byś tak wyć jak on?

– Mó­wię prze­cież, że wyje.

– Chciał­bym, żeby pan od­wie­dził Abru­zję – po­wie­dział ka­pe­lan.

Cała reszta prze­krzy­ki­wała się na­wza­jem.

– Tam się świet­nie po­luje. Lu­dzie się panu spodo­bają, i fak­tycz­nie jest zimno, ale za to su­cho i sło­necz­nie. Mógłby się pan za­trzy­mać u mo­jej ro­dziny. Oj­ciec jest słyn­nym my­śli­wym.

– Chodź no – po­na­glił mnie ka­pi­tan. – Chodź do bur­delu, za­nim za­mkną.

– Do­bra­noc – po­wie­dzia­łem do ka­pe­lana.

– Do­bra­noc – od­po­wie­dział.

3

Kiedy wró­ci­łem na front, kwa­te­ro­wa­li­śmy na­dal w tym sa­mym mia­steczku. W oko­licy roz­sta­wiono wię­cej dział i przy­szła wio­sna. Pola były zie­lone, na wi­no­ro­ślach po­ja­wiły się drobne pędy, a na drze­wach wzdłuż drogi młode listki, i czuć było bryzę od mo­rza. Pa­trzy­łem na mia­sto, wzgó­rza i wtu­lony w nie stary za­mek, i bru­natne góry w od­dali, po­ro­śnięte rzadką zie­le­nią. W mie­ście stało wię­cej ar­mat, było kilka no­wych szpi­tali, na uli­cach wi­dy­wało się Bry­tyj­czy­ków, a cza­sem i Bry­tyjki, oraz przy­było do­mów znisz­czo­nych przez ogień ar­ty­le­ryj­ski. Było cie­pło i wio­sen­nie, sze­dłem za­drze­wioną aleją wzdłuż na­grza­nego słoń­cem muru, by się prze­ko­nać, że wciąż miesz­kamy tam, gdzie kie­dyś, a dom wy­gląda tak, jak przed moim wy­jaz­dem. Drzwi były otwarte, na ławce w słońcu sie­dział ja­kiś żoł­nierz, przy bocz­nym wej­ściu cze­kał am­bu­lans, a wszedł­szy do środka, po­czu­łem za­pach mar­mu­ro­wej po­sadzki i szpi­tala. Wszystko tak, jak przed moim wy­jaz­dem, tyle że była wio­sna. W du­żym po­koju zo­ba­czy­łem ma­jora przy biurku i otwarte okno, przez które wpa­dało słońce. Ma­jor mnie nie spo­strzegł, a ja roz­wa­ża­łem, czy się za­mel­do­wać, czy pójść naj­pierw na górę i do­pro­wa­dzić się do po­rządku. Po­sta­no­wi­łem iść na górę.

Po­kój, który dzie­li­łem z po­rucz­ni­kiem Ri­nal­dim, wy­cho­dził na dzie­dzi­niec. Okno było otwarte, łóżko przy­kryte ko­cem, a na kołku wi­siały moje rze­czy: ma­ska ga­zowa w po­dłuż­nej bla­sza­nej puszce i sta­lowy hełm. W no­gach łóżka stał ku­fer, na ku­frze zi­mowe buty, skó­rzane, na­tłusz­czone do po­ły­sku. Nad oby­dwoma łóż­kami wi­siał au­striacki ka­ra­bin wy­bo­rowy z gra­na­tową ośmio­kątną lufą i piękną kolbą z ciem­nego orze­cha, do­pa­so­waną kształ­tem do po­liczka. Przy­po­mnia­łem so­bie, że lu­neta jest w za­mknię­tym ku­frze. Po­rucz­nik Ri­naldi spał. Usły­szaw­szy mnie, obu­dził się i usiadł.

Ciaou! – za­wo­łał. – Jak było?

– Wspa­niale.

Uści­snę­li­śmy so­bie dło­nie, a on ob­jął mnie za szyję i po­ca­ło­wał.

– Oj, no… – stęk­ną­łem.

– Ależ je­steś brudny. Le­piej idź się umyć – po­wie­dział. – Gdzie by­łeś i co ro­bi­łeś? Opo­wia­daj za­raz.

– Wszę­dzie. W Me­dio­la­nie, Flo­ren­cji, Ne­apolu, Villa San Gio­vanni, Me­sy­nie, Tao­r­mi­nie…

– Ga­dasz, jak­byś czy­tał roz­kład jazdy. Mia­łeś ja­kieś piękne przy­gody?

– Ow­szem.

– A gdzie?

– W Me­dio­la­nie, Flo­ren­cji, Rzy­mie, Ne­apolu…

– Star­czy. Po­wiedz ra­czej, która była naj­lep­sza.

– Ta w Me­dio­la­nie.

– To dla­tego, że pierw­sza. Gdzie ją po­zna­łeś? W Co­vie? Do­kąd po­szli­ście? Jak było? Opo­wia­daj. Zo­sta­łeś do rana?

– Tak.

– E, to nic. My tu te­raz mamy praw­dziwe pięk­no­ści. Nowe dziew­czyny, pierw­szy raz na fron­cie.

– Cu­dow­nie.

– Nie wie­rzysz? Po po­łu­dniu pój­dziemy zo­ba­czyć. A w mie­ście są piękne An­gielki. Ja się obec­nie ko­cham w pan­nie Bar­kley. We­zmę cię do niej w od­wie­dziny. Pew­nie się z nią oże­nię.

– Mu­szę się umyć i za­mel­do­wać. Czy tu­taj nikt nie pra­cuje?

– Od two­jego wy­jazdu tra­fiają nam się głów­nie lżej­sze i cięż­sze od­mro­że­nia, żół­taczka, try­per, sa­mo­oka­le­cze­nia, za­pa­le­nia płuc oraz mięk­kie i twarde szan­kry. Raz na ty­dzień ktoś do­staje odłam­kiem skały. Jest też paru na­prawdę ran­nych. W przy­szłym ty­go­dniu za­czyna się znów wojna. W każ­dym ra­zie to moż­liwe. Tak mó­wią. My­ślisz, że po­wi­nie­nem się oże­nić z panną Bar­kley, oczy­wi­ście jak się wojna skoń­czy?

– Ko­niecz­nie – od­par­łem i na­la­łem wody do mied­nicy.

– Wie­czo­rem mi wszystko opo­wiesz – rzekł Ri­naldi. – Te­raz idę spać da­lej, bo mu­szę być piękny i świeży dla panny Bar­kley.

Zdją­łem kurtkę i ko­szulę i umy­łem się w zim­nej wo­dzie w mied­nicy. Wy­cie­ra­jąc się, omio­tłem wzro­kiem po­kój, wi­dok za oknem i Ri­nal­diego, le­żą­cego na łóżku z za­mknię­tymi oczami. Był przy­stojny, w moim wieku i po­cho­dził z Amalfi. Ko­chał pracę chi­rurga, był moim przy­ja­cie­lem. Na­gle otwo­rzył oczy.

– Masz ja­kieś pie­nią­dze?

– Mam.

– Po­życz pięć­dzie­siąt li­rów.

Wy­tar­łem ręce i wy­ją­łem port­fel z wi­szą­cej na ścia­nie kurtki od mun­duru. Nie pod­no­sząc się z łóżka, Ri­naldi wziął bank­not, zło­żył go i wsu­nął do kie­szeni spodni. Uśmiech­nął się.

– Mu­szę zro­bić na pan­nie Bar­kley wra­że­nie czło­wieka ma­jęt­nego. A ty je­steś moim naj­wspa­nial­szym przy­ja­cie­lem oraz me­ce­na­sem.

– Idź do dia­bła – po­wie­dzia­łem.

Tego wie­czoru w sto­łówce usia­dłem obok ka­pe­lana, za­wie­dzio­nego i nie wie­dzieć czemu ura­żo­nego tym, że nie od­wie­dzi­łem Abru­zji. Spe­cjal­nie na­pi­sał w tej spra­wie do ojca, wszy­scy spo­dzie­wali się mo­jej wi­zyty. Było mi rów­nie przy­kro jak jemu i sam nie ro­zu­mia­łem, czemu ich nie od­wie­dzi­łem. Chcia­łem to prze­cież zro­bić, pró­bo­wa­łem mu więc tłu­ma­czyć, że tak po pro­stu wy­szło, aż w końcu uwie­rzył i zro­zu­miał, i już pra­wie było mię­dzy nami do­brze. Wy­pi­łem sporo wina, po­tem kawę i stregę, i z tym wi­nem szu­mią­cym w gło­wie tłu­ma­czy­łem mu, jak to jest, że choć pra­gniemy coś zro­bić, to tego nie ro­bimy; że ni­gdy się nie udaje.

Po­zo­stali o coś się kłó­cili, a my roz­ma­wia­li­śmy. Chcia­łem po­je­chać do Abru­zji. Nie po­je­cha­łem tam ani ni­g­dzie in­dziej, gdzie drogi są za­mar­z­nięte i twarde jak że­lazo, po­wie­trze czy­ste, zimne i su­che, śnieg su­chy i sypki, a na śniegu ślady za­jęcy, gdzie chłopi ścią­gają czapki i mó­wią ci „ja­śnie pa­nie”, i gdzie świet­nie się po­luje. Nie po­je­cha­łem w żadne ta­kie miej­sce, lecz tam, gdzie dym i ka­wiar­nie i nocą po­kój wi­ruje i mu­sisz spoj­rzeć w ścianę żeby go za­trzy­mać, pi­jane noce w łóżku kiedy wiesz że nie ma nic wię­cej i to dziwne pod­nie­ce­nie gdy się bu­dzisz nie wie­dząc kto leży obok, a świat jest tak nie­rze­czy­wi­sty po­grą­żony w ciem­no­ści i tak eks­cy­tu­jący że na po­wrót rzu­casz się w noc, i znów nie wiesz nic i o nic nie dbasz, pewny że prócz tego nie ma nic, nic a nic, i nic cię nie ob­cho­dzi. I na­gle cię za­czyna ob­cho­dzić za­sy­piasz i cza­sem bu­dzisz się z tym rano i to wszystko co było, tego już nie ma, i wszystko jest ostre twarde wy­raźne i cza­sem trzeba kłó­cić się o cenę. A cza­sami wciąż jest miło i czule i cie­pło i jest śnia­da­nie i obiad. Albo czar pry­ska i z ulgą wy­cho­dzisz na ulicę, ale za­wsze jest ko­lejny dzień, a po­tem noc. Pró­bo­wa­łem opo­wie­dzieć o tych no­cach i o róż­nicy mię­dzy dniem a nocą, i o tym, że noc jest lep­sza, chyba że dzień jest czy­sty i chłodny, i nie umia­łem tego opo­wie­dzieć, tak jak te­raz nie umiem. Ale ktoś, kto to prze­żył, wie. On tego nie prze­żył, lecz ro­zu­miał, że na­prawdę chcia­łem je­chać do Abru­zji, choć nie po­je­cha­łem, i wciąż by­li­śmy przy­ja­ciółmi, któ­rych łą­czyło wiele wspól­nych upodo­bań, ale dzie­liła ta róż­nica. On za­wsze wie­dział to, czego ja nie wie­dzia­łem, a na­wet je­śli wie­dzia­łem, za­wsze po­tra­fi­łem za­po­mnieć. Ale wtedy nie by­łem tego świa­dom, cho­ciaż póź­niej to do mnie do­tarło. Tym­cza­sem sie­dzie­li­śmy wszy­scy ra­zem w sto­łówce, po­si­łek do­biegł końca, a kłót­nia trwała da­lej. My dwaj prze­rwa­li­śmy roz­mowę, a ka­pi­tan za­wo­łał:

– Ksiądz smutny! Bo nie ma dziew­czyn.

– Ależ je­stem we­soły – po­wie­dział ka­pe­lan.

– Ksiądz smutny. Ksiądz by chciał, żeby Au­stria wy­grała wojnę – oznaj­mił ka­pi­tan.

Po­zo­stali słu­chali. Ka­pe­lan po­krę­cił głową.

– Nie – po­wie­dział.

– Ksiądz by chciał, że­by­śmy nie ata­ko­wali? Nie chce ksiądz cza­sem, że­by­śmy nie ata­ko­wali?

– Nie. Skoro jest wojna, to mu­simy ata­ko­wać, tak są­dzę.

– Mu­simy! I tak zro­bimy!

Ka­pe­lan po­ki­wał głową.

– Zo­staw go, on jest w po­rządku – po­wie­dział ma­jor.

– I tak nic by nie wskó­rał – rzekł ka­pi­tan.

Wszy­scy wsta­li­śmy i ode­szli­śmy od stołu.
(…)

Ernest Hemingway „Pożegnanie z bronią”
Tłumaczenie: Martyna Tomczak
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 376

Opis: Przejmująca historia miłosna na tle zawieruchy wojennej. Amerykański porucznik Frederic Henry służy w korpusie ambulansów armii włoskiej podczas pierwszej wojny światowej. Stacjonując w północnych Włoszech, spotyka piękną angielską pielęgniarkę Catherine Barkley i zakochuje się w niej. Namiętny romans tych dwojga zostaje jednak przyćmiony przez okropności wojny. Frederic rusza na front z niewielkim oddziałem, jednak traci go podczas ofensywy, a sam musi zdecydować, czy zostać dezerterem czy zginąć. Czy w tak ponurych czasach może liczyć na łut szczęścia?

Pisząc „Pożegnanie z bronią”, Hemingway inspirował się własnymi doświadczeniami wojennymi. W tej porywającej, na wpół autobiograficznej prozie w oszczędnym stylu oddaje surowe realia wojny, jej bezsensowność oraz bezmyślne okrucieństwo, a także cierpienie kochanków uwięzionych w kleszczach sił wyższych niż pragnienia jednostki. Nakreślony przez niego portret głównego bohatera odzwierciedla osamotnienie i rozczarowanie przedstawicieli „straconego pokolenia” – ludzi, którzy wkroczyli w dorosłość podczas pierwszej wojny światowej.


Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek