Powieściowy debiut Tymona Tymańskiego. Przeczytaj fragment książki „Sclavus”
Tymon Tymański, muzyk znany z takich zespołów jak Miłość czy Kury, zadebiutował jako powieściopisarz. Opublikowana nakładem Części Prostych książka „Sclavus” to historia formacji artystycznej Totart, która rozpoczęła działalność w latach 80. w Trójmieście, ale – jak podkreśla wydawca – pomimo wątków autobiograficznych jest to „pełnowartościowa beletrystyka”. Poniżej możecie przeczytać fragment jednego z rodziałów powieści.
Hannę-Mię poznaję na pierwszym weselu mojego brata Remigiusza. Ówczesna małżonka Remika, sympatyczna i wesoła pani Debora, koresponduje z dwiema równie miłymi Finkami, które postanawia zaprosić do Polski. Wesele odbywa się 15 lipca 1983 roku w kantynie Marynarki Wojennej na gdyńskim Oksywiu. Lokal załatwia stryjek Kryspin, młodszy brat ojca, komandor Marynarki Wojennej, który, o dziwo, nie przepada za kosmosem marynistyki. Nie interesuje go wodny świat ani historie morskich podróży, w najmniejszym stopniu nie ekscytuje życie marynarzy ani ich szantowa kultura. Mówi się o nim, że żyje w wyidealizowanym świecie beletrystyki. Słowem, mój stryjek nie zaimponowałby żadnemu staremu morskiemu wydze swoim pociągiem do ektoplazmatycznych produkcji Franza Kafki i Brunona Schulza. Tylko czy to na pewno mój wujek? Otóż bardzo możliwe, że pewnej nocy UFO podmieniło mi członka rodziny na jednego ze swoich.
Pani Leokadia Przepiórka, medium i – nawiasem mówiąc – druga żona podróżnika Jana Smugi, była świadkiem katastrofy UFO w Gdyni 21 stycznia 1959 roku. Na gdyńskim sympozjum ufologicznym, zorganizowanym dokładnie 40 lat później, z niezwykłą dokładnością opisała przebieg owego zadziwiającego wydarzenia. Tamtej mroźnej nocy na Bałtyku szalał dziki sztorm, a siła wiatru dochodziła do 8 stopni w skali Beauforta. W porcie na nocnej zmianie pracowało kilkadziesiąt osób, w tym panna Przepiórka, która o szóstej rano zawitała w sekretariacie kapitanatu. Nagle na niebie pojawił się tajemniczy fenomen. Inni naoczni świadkowie, państwo Włodzimierz i Jadwiga Płonczkierowie, pracownicy POSTI w Gdyni, potwierdzili, że o godzinie szóstej pięć rano oboje zauważyli nadlatujący od północnego zachodu duży, pomarańczowy spodek o różowych brzegach. Dziwny obiekt na kilkanaście sekund zawisł nad miastem. Nagle od statku oddzielił się mały, walcowaty lub półkolisty kształt – coś w rodzaju modułu dowodzenia albo kapsuły ratunkowej – który prawie pionowo spadł do morza. UFO znienacka ruszyło i wykonując gwałtowny manewr, rozmyło się w oćmie zimowego poranka. Rzeczona kapsuła – duży, różowoczerwony przedmiot, wlokący za sobą rozgałęzioną, ognistą smugę – z hukiem wpadł do basenu numer 4 i zniknął pod taflą wody, wywołując kilkumetrowy plusk i generując pokaźny obłok syczącej pary. W ciągu pół godziny przyjechali oficerowie Urzędu Bezpieczeństwa, którzy z pomocą pracowników portu wydobyli z dna basenu przezroczystą kapsułę. Inżynier Jan Smuga, w owym czasie dla niepoznaki pracujący w kapitanacie jako szeregowy dozorca, dokładnie pamięta moment wydobycia. „Był to walcowaty pojemnik jakby z folii szklanej” – opowiada po latach. „W środku tkwiła nieprzytomna pozaziemska istota w nadpalonym uniformie, w stanie śpiączki. Zabrano ją do szpitala uniwersyteckiego i tam poddano badaniom. Okazało się, że tajemniczego przybysza nie można rozebrać, bo rozcięcie uniformu zrobionego z materii podobnej do jakiegoś cienkiego metalu wymaga użycia specjalnych narzędzi. W trakcie badań lekarze ku swojemu zaskoczeniu stwierdzili, że istota ma więcej palców u rąk i nóg (po sześć w każdej kończynie) oraz zupełnie inny układ narządów wewnętrznych niż człowiek, a jej krwiobieg biegnie poprzecznie do ciała, na kształt swoistej spirali. W kieszeni kombinezonu znaleziono małą tabliczkę z tytanu, na której wyryto coś w rodzaju listu do ludzkości. Przecieki z Urzędu Bezpieczeństwa sugerowały, że wiadomość od Ekstra-Terrestrian była krótka i głosiła coś w tym rodzaju: 'Bratnio-siostrzane istoty, Czciciele Wielkiej Fuszczii. Nie niepokoić – brak podłych zamiarów. Subtelnie monitorować Waszą dziecięcą igrę. Siódmy Umysł'”. Niestety, nie wiadomo, co się stało z pozaziemską istotą.
W każdym razie w tym samym czasie stryjek Kryspin mocno zdziwaczał, stając się tajemniczy i mrukliwy. Ponoć parę razy przy wódce usiłował wytłumaczyć ojcu, że tak naprawdę nazywa się Querx i przebywa na Ziemi w ramach pokojowej wymiany eterycznych sfer. Tata Eustachy dobrze pamięta ten czas, półtora miesiąca później urodził się bowiem jego pierworodny syn: mój brat Remik. Do końca swych ziemskich dni ojciec utrzymywał, że stryj Kryspin przeżył w owym czasie incydent psychotyczny, od tej pory już nigdy nie będąc dawnym sobą. Jako naukowiec Eustachy uważał, że gdzieś w kosmosie muszą istnieć inne formy życia; czystą arogancją jest twierdzić, że narodziło się ono tylko na Ziemi. Natomiast w historie o UFO nie wierzył i sceptycznie traktował doświadczenie swojego młodszego brata. Ale przecież statek kosmiczny widziało wiele innych osób, w tym państwo Płonczkierowie i pani Przepiórka!…
Ta ostatnia na wspomnianym sympozjum ufologicznym zrelacjonuje także przebieg dziwnej randki z moim wstydliwym stryjkiem na Kamiennej Górze w maju 1959 roku. Ponoć, zamiast się przedstawić, stryjek napisał butem swoje obco brzmiące imię na piasku. Tej samej nocy pani Leokadii przyśnili się szarzy Ekstra-Terrestrianie, którzy zaprosili ją na egzamin z kosmogeniki. „Niech pani przestanie zadręczać Querxa” – powiedział jeden z życzliwych obcych na sam koniec egzaminu. „Jest tylko neutralnym obserwantem z pośredniego wymiaru. On sam wie raczej niewiele – jego umysł to portal”.
Zdaję sobie sprawę z faktu, że cała ta sytuacja stawia moją rodzinę w niezręcznie ezoterycznym świetle, dlatego poprzestańmy na dociekaniach. Nawiasem mówiąc, w czerwcu 1960 roku panna Leokadia wyszła za mąż za inżyniera Jana Smugę, który dla niepoznaki zmienił nazwisko na Jan Przepiórka (ponoć ukrywał jakieś wstydliwie historie z czasów wojny). Od czasów gdyńskiej katastrofy UFO Smuga-Przepiórka stał się wziętym badaczem zjawisk ufologicznych. To on namówił swoją połowicę na spisanie jej historii spotkania trzeciego stopnia. Co do stryjka Kryspina, to do dzisiaj zawzięcie milczy na temat majowej randki z panną Przepiórką, a tajemnicze styczniowe wypadki roku 1959 są w mojej rodzinie tematem tabu.
Kosmita czy nie, lokal na wesele Remika załatwił stryjek. Bawię się tam wraz z pasierbem stryjka, Alojzym. Alojzy to podobnie jak ja wyrośnięte chłopisko – powyżej metra dziewięćdziesiąt. W owym czasie mierzę już metr i dziewięćdziesiąt trzy. Przez ostatnie trzy lata urosłem dokładnie o 26 centymetrów. Mam piętnaście lat, jestem szczupłym, przystojnym drągalem, który wygląda trochę tak, jak obecnie mój drugi syn Kosma. Ubrałem się w białą koszulę i eleganckie brązowe sztruksy. Jeszcze nie stałem się neurotycznym wrażliwcem, choć chwilowo osłuchali mi się Beatlesi. Obecnie jestem fanem nowofalowej grupy Republika oraz angielskiego new romantic w klimacie Gary’ego Numana. Tego gorącego, lipcowego wieczoru chcę się wytańczyć, poflirtować i koniecznie napierdolić. Jestem jeszcze prawiczkiem, o zakiszeniu ogóra nawet nie marzę – w tym wieku i w tamtych czasach jest to piramidalnie trudne. Pozostaje ipsacja oraz przyjacielskie pedalstwo.
W kantynie do tańca przygrywa zespół czterech matołkowatych marynarzy. Grają przeboje tej gorącej kanikuły: numery Maanamu, Bajmu, Lady Pank, Budki Suflera, Urszuli. Mój młodzieńczy wzrok dostrzega dwie ładne Finki, które grzecznie siedzą przy stole, jedzą sałatki i piją barszczyk. Po kilku głębszych, które, kamuflując się przed starymi, wypijam razem z Alojzym, odważnie zapraszam brzydszą z nich do tańca. Dziewczyna ma na imię Nita i jest bardzo w porządku, ale mój ruch to kurtuazyjna, szachowa strategia. Od tego momentu będę już tańczyć tylko z tą, która podoba mi się bardziej – tlenioną, zmysłową blondynką Hanną-Mią. Po paru szybkich kawałkach zwalniamy tempo i natychmiast proszę ją do przytulańca. Podczas gdy marynarze grają Yesterday, ja i fińska blondi zaczynamy się obejmować i zaplatać coraz ciaśniej. Namawiam majtków, żeby pozwolili mi wejść na scenę i zaśpiewać z nimi trzy numery. Zgadzają się. Są deczko najebani i rozbawieni – co im tam szkodzi. Pożyczam od nich gitarę i razem wykonujemy Kryzysową narzeczoną (pod publiczkę), Halucynacje (dla ambitniejszych słuchaczy) oraz Film – mój własny, nieco „republikański” numer, który znajdzie się w repertuarze grupy Sni Sredstvom Za Uklanianie.
Hanna-Mia z ciekawością przygląda się młodziutkiemu, ciemnowłosemu chłopakowi z niesforną grzywką, grającemu na jolanie i półgębkiem śpiewającemu do mikrofonu. A jednak ten typ wie, co robi. Gra swój minikoncert specjalnie dla niej – urokliwej i wpatrującej się weń zamglonym wzrokiem. I oto wydarza się, dzieje się! Trafieni strzałą Kupidyna, młodzi Ziemianie przetańczą całą noc. Tak zwana miłość od pierwszego wejrzenia. Mesmeryczna magia, która jak wielki magnes przyciąga ludzi, karmicznie zwiąże ich losy. Oto jestem pierwszy raz w życiu zakochany w dorosłej kobiecie – lat dwadzieścia – z kretesem i z wzajemnością. Wychodzimy na papierosa. Próbujemy o czymś gadać, ale łatwiej wychodzi nam obściskiwanie się i całowanie. Po chwili wracamy na salę, żeby do utraty zmysłów popijać wódeczkę i pląsać przy gównianej, weselnej muzyce, która teraz, na kwasie zakochania, nabrała innego, pogłębionego wymiaru.
Nad ranem towarzystwo się rozjeżdża. Żegnam się z Hanną-Mią. Nie spałem całą noc, jestem totalnie zjebany i w skrajnych emocjach. Gdy przyjeżdżamy do domu, wychodzę na ostatnią fajkę i płaczę ze wzruszenia oraz bezsilności. Mam dopiero piętnaście lat – co ja, kurwa, mogę?… Nazajutrz jadę do Dolnego Wrzeszcza na ulicę Reja, do rodziców Debory, u których zamieszkały Nita i Hanna-Mia. Wstydzę się zapukać i wejść – stawić czoło starszyźnie i jeszcze raz, za dnia, oblukać ukochaną. Bezradnie krążę wokół bloku, gwiżdżąc na melodię piosenki, która połączyła nas poprzedniej nocy. Hanna słyszy i nie wie, co zrobić. Głupio jej wstać od kolacji i wyjść na dwór. Jest przecież w gościnie u miłych, ale w gruncie rzeczy obcych ludzi, którzy robią wszystko, żeby wywrzeć na niej dobre wrażenie.
Parę tygodni później Hanna-Mia wysyła mi list. Potem drugi. Nie odpisuję. W tym czasie mój angielski pozostawia wiele do życzenia; mam też poczucie, że cała moja rodzina (oprócz poczciwego taty, który żyje w swoim deczko aspergerowskim świecie) żywi nadzieję, iż zwiążę się z młodziutką Finką i ucieknę do krainy Muminków, a przynajmniej pojadę tam na saksy. Życzą mi jak najlepiej, ale ja się uparłem. Nie i nie! Nie będę pisał, nie będę skamlał o miłość. Pewnie Hanna może mieć takich chłopców na pęczki. Po co jej ta smutna, komunistyczna przygoda, po co jej te kłopotliwe amory?
Zawzięcie milczę aż do wakacji 1984 roku. Na wiosnę moje chłopięce trio The Howling Dogs, w 1983 krótko funkcjonujące jako Abiogeneza, przekształca się w Sni Sredstvom Za Uklanianie. Wyjeżdżam na żagle wraz z perkusistą naszej kapeli, Bartkiem Szmitem, jego ojcem kapitanem Bernim oraz kuzynką Bożenką. Spędzimy z Bartim dwa tygodnie pomiędzy Jeziorakiem, Śniardwami i Mamrami, żeglując, dryfując, pijąc wódkę i flirtując z lokalnymi dziewczętami. Któregoś razu ostro się pokłócę z ojcem Bartka, kolejnym rzadkim i twardym okazem danzigera. Bernard Szmit jest apodyktycznym kapitanem żeglugi morskiej, weteranem bitwy pod Oliwą z 1927 roku, podczas której, do spółki ze swoim kumplem kapitanem Nowickim, genialnym manewrem rufy zatopił szwedzkie okręty „Solen” i „Tigern”. Berni cały czas żyje mitem tamtej wiktorii, pielęgnując idiosynkratyczne dziwactwa. Nie zna się na żartach (z wyjątkiem swoich) i nie znosi słowa sprzeciwu. Na dodatek mylą mu się słowa polskie, niemieckie i innuickie. A jednak tym razem, kiedy grozi mi zesłaniem na ląd, do Gdańska, ma absolutną rację. Poszło o naszą kolejną najebkę oraz pierdolnik na jachcie. Cztery lata później wstawiony Berni wyrzuci całe Sni Sredstvom z garażu przy ulicy Zamenhofa 21 we Wrzeszczu, a my pożremy się nad wyraz ostro i na lata. Bartek przez tydzień będzie waletował u mnie, a nasz bezdomny tercet zacznie poszukiwać kolejnego lokum do próbowania. I pozostanie bezdomny aż do adopcji przez miłych ludzi z legendarnego klubu Żak przy Wałach Jagiellońskich… Ale wtedy będziemy się już nazywać Miłość.
Wracam z Mazur opalony niczym młody grecki bóg. Znienacka dowiaduję się, że do Debory i Remika znów przyjechała Hanna-Mia z koleżanką Nitą. Jestem zaintrygowany – przez długie miesiące roku szkolnego zdążyłem o niej zapomnieć, nie licząc na kontynuowanie związku. Spotykam się z nią przelotnie w oliwskim zoo, dokąd postanowili się wybrać we czwórkę. Hanna wygląda przepięknie. Na weselu miała ażurową błękitną suknię, która nieco kamuflowała jej dziewczęce wdzięki. Tym razem nosi chłopięcą fryzurę, koszulkę na ramiączkach i białe spodnie. Jest bardzo zawiedziona, że nie odpisywałem. „It must have been a mistake” – mówi z żalem. „No, no, you’re wrong. You don’t understand” – dukam. Próbuję jej wytłumaczyć, czemu nie widziałem dla nas przyszłości. Całą noc ślęczę nad słownikiem Stanisławskiego, wypisując różne skomplikowane słowa i frazy, które pomogą wyjaśnić moje milczenie. „I’m a radioactive fallout, a communist subhuman. I’m a slave without a passport. I live in a concentration camp. I’d love to love you but I’m not allowed to feel. You don’t need such a mess – unless you decide to suffer” – tłumaczę niezdarnie. Hanna-Mia akceptuje moje wyjaśnienia, zaczynamy znowu się przytulać i trzymać za ręce. Naszej miłości nie trzeba za wiele podpałki, żeby wybuchła ze zdwojoną siłą. „How can I live without you?” – pyta Hanna przed wyjazdem, patrząc mi bezradnie w oczy. Zapamiętuję słodki aromat jej perfum oraz delikatny zapach mydła, którym wonieją jej piękne szczupłe dłonie o długich, smukłych palcach. Postanawiamy być razem, zawalczyć o naszą relację. Oboje wiemy, że nie będzie łatwo.
(…)
Tymon Tymański „Sclavus”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Części Proste
Liczba stron: 424
Opis: W „Sclavusie” Tymon Tymański opowiada historię jednej z najbarwniejszych grup artystycznych lat 80. XX wieku – trójmiejskiej Tranzytoryjnej Formacji Totart. Rozpoznaje i przywołuje jej artystycznych antenatów, opisuje happeningi i akcje, wciąga w świat własnych literackich fascynacji i muzycznych olśnień. Książki Tymańskiego nie należy jednak postrzegać jak kolejnej literackiej – zbiorowej i indywidualnej – biografii artystycznej. To pełnowartościowa beletrystyka, napisana brawurowo, z doskonałym czuciem i rozumieniem języka, pełna – także autoironicznego – poczucia humoru. W książce Tymańskiego obserwujemy, jak terapeutyczna postsztuka Totartu, zrodzona z konieczności odreagowania ponurych lat 80., czasu beznadziei i niemożności, przeradza się w Tymonowy modus. Pomieszanie wysokiego z niskim, sowizdrzalskiego z intelektualnym, mądrego z głupim znać w jego juwenilnych wierszach i prozie, słychać w muzyce yassowej, widać w filmie „Polskie gówno”. Prywatny totart Tymańskiego to świat duchowych otwarć, głębokich przyjaźni, seksualności i nieprawdopodobnych wizji. Z tła opowieści prześwieca panorama Gdańska lat 80. i 90., którą autor odmalowuje, nie stroniąc od politycznych docinek i zakulisowych anegdot. W tekście Tymona spotykają się ci, którzy historię pisali, i ci, o których ona milczy. Jest tu Lech Wałęsa i Tomek Wilmowski, anarchiści i buddyści, prałat Jankowski przepędzający przybyszów z Alfa Centauri, jest i niezapomniany mazurski minstrel Jasiu Karabin. Powieść Tymańskiego, choć nawiązuje do różnorakich tradycji literackich, wymyka się definicjom, nawet pojemnej definicji powieści postmodernistycznej. Autor nazywa swą książkę „posttotartowym imprzejawnikiem”, „profuzyjnym eposem o Totarcie – opowieścią o czasach, zjawisku, grupie waryatów i nieskrępowanej kreacji”. I właśnie „nieskrępowana kreacja” zdaje się najważniejszym kluczem do zrozumienia Totartu i „Sclavusa”.
TweetKategoria: fragmenty książek