Powieść inspirowana prawdziwą historią nastoletniego mordercy. Przeczytaj fragment „Innej duszy” Łukasza Orbitowskiego

23 maja 2023

Wydawnictwo Świat Książki wznowiło od dawna niedostępną powieść „Inna dusza”, za którą Łukasz Orbitowski zdobył Paszport „Polityki” oraz nominacje do Nagrody Literackiej Nike i Nagrody Literackiej Gdynia. „W moim nazbyt bogatym dorobku znajduję zaledwie kilka powieści, które można uznać za udane. Ta do nich należy. A nawet jestem z niej dumny” – podkreśla autor. Książka jest dostępna w księgarniach, a poniżej przeczytacie jej fragment.

WEJŚCIE
2013

– Przy pierw­szym cio­sie tak, potem już nie. Pewno po temu dzia­ba­łem ich tyle razy – mówi Jędrek. – Pewno myśla­łem, że znów coś poczuję, a tu nie. Tylko za pierw­szym cio­sem – powta­rza, zwie­sza­jąc ciężką głowę. Nie­bie­ska bluza opina się na sze­ro­kich bar­kach. Zawsze ubie­rał się na nie­bie­sko. Mówił, że to kolor wojow­nika.

Sie­dzimy naprze­ciw sie­bie przy brą­zo­wym stole, na pro­stych sza­rych krze­słach. Dwa okna na prze­ciw­le­głym końcu sali widzeń koja­rzy­łyby mi się ze skle­pi­kiem na sto­łówce zakła­do­wej, gdyby nie kraty i straż­nik pod bro­nią. Więź­nio­wie roz­ma­wiają z żonami, rodzi­cami, kochan­kami, dziećmi. Ktoś pła­cze. Jakiś ber­beć lgnie do wyta­tu­owa­nej dłoni, mówi, że pani w sądzie nie chciała, żeby przy­szedł. Mówi, że popełni jakieś straszne prze­stęp­stwo, aby być razem z tatu­siem.

Jestem zdzi­wiony, bo Jędrka odwie­dzam od lat i opo­wie­dział mi o tym, co zro­bił, i dużo wię­cej, ale ni­gdy się nie zająk­nął, jak mu z tym było tam, w środku.

– Dobrze, że przy­sze­dłeś – mru­czy Jędrek i zaraz pyta: – Jak ojciec? – Nie wiem, o kogo mu cho­dzi, więc dopo­wiada: – Jak mój kochany stary?

Mówię, że nic się nie zmie­niło. Pan Ryszard sie­dzi w Toru­niu z nową rodziną. Ma dwoje dzieci, jedno już cho­dzi do szkoły. Znik­nął z radaru i ludzie o nim nie roz­ma­wiają. Jędrek znów kiwa głową: szare policzki zjeż­dżają ostro do peł­nych ust i cof­nię­tego pod­bródka z nastro­szoną szcze­ciną. Gdy tutaj tra­fił, ledwo zara­stał.

– A matka? – dopy­tuje.

Teraz przy­naj­mniej wiem, kogo ma na myśli. Przed­wcze­sna eme­ry­tura pchnęła panią Hanię w trze­cią już pustkę. Pani Hania jeź­dzi na działkę. W samot­nym miesz­ka­niu w For­do­nie przyj­muje psy, nie­raz głu­che i ślepe, pró­bu­jąc zna­leźć dla nich nowy dom. Jest sucha i blada jak trup zna­le­ziony w zamieci. Nie­długo zapi­sze się na uni­wer­sy­tet trze­ciego wieku i powy­bija okna w piw­ni­cach, żeby koty miały się gdzie schro­nić. Zosta­wiam tę myśl dla sie­bie i mówię Jędr­kowi, że z jego matką wszystko w porządku. Nie wie­rzy mi.

– A reszta? Co z resztą? – chce wie­dzieć.

Jego ciemne oczy przy­po­mi­nają jamy oble­pione bło­tem, w jego gło­sie próżno szu­kać żalu, a jed­nak te imiona nie przejdą mu przez gar­dło. Ni­gdy nie prze­szły. Mógł­bym opo­wie­dzieć mu o cier­pie­niu i obo­jęt­no­ści, o czło­wieku, który runął na pysk i leży od osiem­na­stu lat w gów­nie roz­cień­czo­nym przez łzy, i o kobie­cie, która nim się opie­kuje, bo tak trzeba, bo opieka przy­nosi ulgę i zapo­mnie­nie. Osiem­na­ście lat, dłu­żej, niż żył ich syn. Opo­wie­dział­bym o Beatce zako­twi­czo­nej w War­sza­wie, jej dzie­ciach, o pry­wat­nym przed­szkolu i dwu­po­zio­mo­wym miesz­ka­niu na sta­rym Moko­to­wie. O matce, która stra­ciła jedyną córkę. Dodał­bym: nie­któ­rym się udaje, chciała, to ma. Lecz wolę ina­czej. Odpo­wia­dam po pro­stu, że oni aku­rat jakoś się poskła­dali. Mówię też, że nie­długo prze­stanę jeź­dzić na Jasną. Jędrek wzru­sza ramio­nami.

– Twój tatko, jak się ma? – zaga­duje.

Nie odpo­wiem. Jędrek zawsze zadaje te same pyta­nia, zawsze odpo­wia­dam tak samo, to jedno pusz­cza­jąc mimo uszu.

– Dobrze, żeś do mnie znów zaj­rzał, no. Tyś to ni­gdy na Jasną nie paso­wał. – Pro­stuje się na krze­śle, opusz­cza dło­nie na stół, splata palce i trze kciu­kiem o kciuk. Bli­zna jest nie­mal nie­wi­doczna. – U cie­bie w porządku, co nie?

Tak, u mnie w porządku. Widze­nie zaraz dobie­gnie końca. Opo­wia­dam Jędr­kowi o rze­czach, które ni­gdy nie będą do niego nale­żały. Na Dwor­co­wej, bli­sko Gdań­skiej, mach­nęli apar­ta­men­to­wiec jak ta lala i będę tam miesz­kał, na dru­gim pię­trze, a straż­nik prze­goni nie­pro­szo­nych gości. Straż­nik ma nie­bie­ski mun­dur i wąsy zażół­cone od papie­ro­sów. Zamó­wi­łem meble na wymiar, chcę miesz­kać jak czło­wiek, ale sto­larz ociąga się z wyko­na­niem. Jeż­dżę do niego do Raci­niewa i poga­niam. Gdy wra­cam, par­kuję na pry­wat­nym par­kingu w pod­zie­miach budynku. Mój volks­wa­gen jetta ma już sześć lat i chciał­bym kupić coś nowego, tylko czasu bra­kuje – wciąż te wyjazdy. Nie wybra­łem nawet tele­wi­zora. Chciał­bym usiąść i być sobą u sie­bie.

– To dobrze – mówi Jędrek. – Dobrze, że się poukła­dało.

Pod­nosi się ocię­żale, jakby wiel­kim wysił­kiem odry­wał się od krze­sła. Z pierw­szym kro­kiem odzy­skuje dawną sprę­ży­stość, a gdy staje przed zakra­to­wa­nymi drzwiami, cze­ka­jąc, aż go wpusz­czą, przyj­muje tę pozę, którą dobrze pamię­tam z cza­sów, gdy buja­li­śmy się razem. Nogi w lek­kim roz­kroku, łopatki ścią­gnięte, pofał­do­wany kark, ramiona ugięte w łok­ciach i powolny ruch pal­ców, jakby mię­to­szą­cych coś nie­wi­dzial­nego.

A TO, CO MAM
wrze­sień 1995

1.
Jędrek sie­dzi przy stole naprze­ciwko ojca. Trzyma dło­nie na kola­nach i patrzy w tele­wi­zor wyświe­tla­jący Praw­ni­ków z mia­sta anio­łów. Nad nimi wisi lawen­dowa Matka Boska z bez­bron­nym wężem zaplą­ta­nym w stopy. Meblo­ściankę wypeł­niają kie­liszki, karafki, szklanki w koszycz­kach i książki opra­wione w płótno. Ojciec pyta, czy Jędrek czuje się przy­go­to­wany, ale nim uzy­skuje odpo­wiedź, z kuchni wyła­nia się matka. Nie­sie patel­nię z jajecz­nicą. Wraca jesz­cze po chleb, już posma­ro­wany masłem, i słoik z powi­dłami, któ­rych nikt nie ruszy. Roz­kłada jajecz­nicę i kromki na trzech taler­zach, każ­demu po równo. Ojciec gasi tele­wi­zor.

Ojciec Jędrka przy­po­mina chu­dego sza­ro­pió­rego ptaka. Na drob­nym przed­ra­mie­niu błysz­czy bran­so­letka. Pan Ryszard prze­łyka drobny kęs i pyta syna, jakie ma dziś przed­mioty. Jędrek, który wła­śnie popchnął chle­bem tłu­stą żółtą papkę w głąb ust, musi pocze­kać z odpo­wie­dzią.

– Polaka, towaro, matmę i wuef dwie godziny, tatuś – mówi. – Ale matmy pewno nam nie zro­bią, babka była chora wczo­raj. Więc może nam te wuefy prze­suną na wcze­śniej­szą. Podobno cza­sem tak prze­su­wają.

Pan Ryszard duma nad tym, co usły­szał. W tym cza­sie matka, pani Hania, zdąży popra­wić kosmyk na gło­wie syna. Może weź­mie kurtkę? Lato już się prze­cież skoń­czyło. Jędrek kiwa głową – tak, weź­mie – a pan Ryszard przy­po­mina, że zawsze może zadzwo­nić do szkoły i zapy­tać, czy syn jest na lek­cjach.

– Pytaj, tatuś – odpo­wiada Jędrek. Bie­rze łyk her­baty.

Pan Ryszard zmie­nia temat i wspo­mina Lecha Wałęsę, który nie­dawno ogło­sił się bied­nym i zapo­wie­dział powrót do stoczni, w robot­ni­czych butach. Zda­niem pana Ryszarda to zagrywka pod publiczkę, Wałęsa ode­grał swoją rolę i teraz czas na mądrzej­szych, otrza­ska­nych w świe­cie. Uważa, że były pre­zy­dent czeka, aż tępy lud przy­peł­znie doń na klęcz­kach. Gdy pani Hania, szara i sucha jak gnat, rzuca parę słów o kło­po­tach roz­sta­wa­nia się z wła­dzą, bie­rze ostat­nią kromkę, nazywa Wałęsę tłu­kiem i wyraża życze­nie, by syn nie poszedł jego śla­dem. Pyta Jędrka, co będzie robił po szkole. Jędrek posyła mu znu­dzone spoj­rze­nie.

– Prak­tyki, tatuś. Zej­dzie do pią­tej jak nic, jeśli nie dłu­żej. Przed siódmą zajadę, jakoś tak.

Odkłada wide­lec i nie­ru­cho­mieje. Sły­szy, że w takim razie powi­nien być w domu przed szó­stą, ale jak chce tę siódmą, niech ma, tylko siódma punkt, żeby nie było. Chło­pak kiwa głową. Matka dojada ostat­nia, pod­rywa się i sięga po tale­rze. Pan Ryszard kła­dzie jej dłoń na przed­ra­mie­niu: w tym tygo­dniu kolej na Jędrka. Pani Hania przy­po­mina, że już późno, chło­pak spóźni się do szkoły. Pan Ryszard jest jed­nak zwo­len­ni­kiem zasad, a Jędrek wcale nie zamie­rza się kłó­cić. Sprząta ze stołu, pod­wija rękawy nie­bie­skiej bluzy i bie­rze się do zmy­wa­nia. Garbi się, nie chce ude­rzyć skro­nią w okap. Pani Hania opiera się o fra­mugę bez drzwi i patrzy, jak gąbka w rękach syna śli­zga się po taler­zach.

Przed wyj­ściem Jędrek zagląda do swo­jego pokoju. Na bia­łych pół­kach meblo­ścianki stoją kak­tusy, mini­wieża Edyta z odcze­pia­nymi kolum­nami, ale kaset jest nie­wiele – kilka skła­da­nek o kolo­ro­wych grzbie­tach, Ace of Base i Dr. Alban. Niżej tro­chę gazet o spo­rcie i samo­cho­dach. Ścianę naprze­ciwko zło­żo­nego łóżka zdobi pla­kat filmu Pre­da­tor: Arnold wyła­nia się z dżun­gli, usma­ro­wany czarną mazią, i mie­rzy kara­bi­nem pro­sto w pana Ryszarda, który wyj­muje z ple­caka Jędrka kolejny zeszyt, otwiera, spraw­dza i wkłada z powro­tem.

– Och, tato! – mam­ro­cze Jędrek. Robi krok, pochyla się do przodu, jakby chciał wyrwać ojcu ple­cak, ale rezy­gnuje. Pan Ryszard wstaje, oddaje synowi, co jego. Jędrek zakłada buty już na zewnątrz, w zabu­do­wa­nym kory­ta­rzyku, który dzielą z sąsia­dami. Zerka za sie­bie. Widzi ojca wią­żą­cego kra­wat przed lustrem.

2.
Matula prosi, żebym poszedł po chleb na śnia­da­nie dla sie­bie i ojca. Ona nie zje, bo musi już do magla. Tatko, jak wsta­nie, zaraz będzie głodny.

Teraz leży zagrze­bany w pościeli, wystaje tylko stopa. Łóżko jest dla niego za małe, wal­nął się sko­sem i chra­pie, oddy­cha­jąc przez nos. Pod­no­szę spodnie, wycią­gam skar­petki z noga­wek. Pójdą do kosza na brudy, razem z koszulą fla­ne­lową, za to katana jest jesz­cze w porządku i tra­fia na wie­szak.

Na klatce scho­do­wej zawsze mamy zaćmie­nie słońca. Poręcz się chy­bo­cze, prze­ska­kuję przez strza­skane szkło i po chwili jestem na Jasnej. Jasna cią­gnie się pra­wie od Brdy. Zaraz przy rzece mają zakład usług chłod­ni­czych, ale od jakie­goś czasu kręcą się tam tylko goście od wykle­py­wa­nia samo­cho­dów zza Odry, migiem pcha­nych przez Bug. Dalej, po obu stro­nach ulicy, kru­szą się jed­no­pię­trowe rudery. Nie­które dawno stra­ciły barwę, inne trza­śnięto na róż, inne, jak nasza, stra­szą pstro­ka­ci­zną. W nich siwe głowy, wyta­tu­owane ramiona na para­pe­tach, koty i twa­rze sta­ru­szek. W wąskich gar­dłach wio­dą­cych na podwórka gęsto roz­wie­szone pra­nie. Mijam zapar­ko­wane samo­chody. Obra­cam monety w kie­szeni.

Idę do Grun­waldz­kiej i po dro­dze zrów­nuje się ze mną Darek. Mieszka dwie kamie­nice dalej i jest w porządku, tylko chyba za bar­dzo chce być lubiany. Ma jasne włosy i twarz dziew­czynki. Mamy tyle samo lat, a prze­wyż­szam go o głowę. Przy­bi­jamy piątkę i Darek zaraz zaczyna gadać o siłowni. Szuka kogoś, kto chciałby z nim poćwi­czyć. Chyba rze­czy­wi­ście powi­nien przy­brać, bo wygląda jak nie­szczę­ście. Nosi pod­róbki reebo­ków, jakie sprze­dają na Che­miku, wytarte dżinsy i fla­ne­lową koszulę w kratę nacią­gniętą na golf. Zaraz wsią­dzie w auto­bus i poje­dzie na Kru­czą, do sześć­dzie­siątki dwójki, ja się cofnę kawa­łe­czek, na Ślą­ską. Naj­pierw jed­nak zakupy.

Darek nawija o tej siłowni, jakby przy­bie­rał masy od samego papla­nia. Zna już pod­sta­wowe ćwi­cze­nia i nazwi­ska kul­tu­ry­stów, bra­kuje mu jed­nak towa­rzy­stwa. Mówi, że na Czar­nec­kiego star­sze chło­paki złą­czyły kilka piw­nic i cisną stal, da się wytrzy­mać, choć duchota i goły kran bez kibla. Biorą trzy­dzie­ści zło­tych za mie­siąc, można cho­dzić do woli. Zaraz pytam, skąd ma takie pie­nią­dze i czy mu nie szkoda: odpo­wiada, że rodzice dadzą, jeśli będzie im przy­no­sił piątki, poza tym jest poważ­nym czło­wie­kiem i ma wła­sne źró­dła dochodu. Wła­sne źró­dła dochodu to jest coś, myślę sobie, pró­buję pocią­gnąć temat, lecz Darek mil­czy. Żegnamy się pod skle­pem. Jego uścisk dłoni raczej nie koja­rzy się ze stalą.

Roz­glą­dam się po skle­pie. Wszę­dzie podwójna cena, aktu­alna i sprzed deno­mi­na­cji. Na ścia­nie reklama lodów Magnum i kalen­darz z zeszłego roku. Widząc mnie, pan Docent pod­nosi się ospale, lecz czuj­nie, niby straż­nik zacza­ro­wa­nej wieży peł­nej słod­ko­ści. Jasna koszula w prążki, ta co wczo­raj, opina mu się na brzu­chu. Pyta, czego mi trzeba. Zaraz wyj­muję pie­nią­dze, żeby się nie zło­ścił bez potrzeby. Pod­cho­dzę, patrzę sobie na chipsy z tazo Star Wars, na Hubbę Bubbę, chru­piące Kuku­ruku i słodki napój w kolo­ro­wym woreczku. Pro­szę o chleb, delmę w małym pudełku, dwa­dzie­ścia deko mor­ta­deli, kilo ziem­nia­ków i tro­chę boczku. Wysy­puję monety na ladę i oczy pana Docenta zwę­żają się, jakby wła­śnie spoj­rzał w świa­tło. Udaje, że prze­li­cza, i pcha zło­tówkę w moim kie­runku. Wolę lizak Hip o smaku toffi, za złoty dwa­dzie­ścia. Pan Docent pro­te­stuje, tylko po to, by zaraz zmięk­nąć.

Sia­dam na skraju stop­nia do sklepu, tak by nikomu nie prze­szka­dzać. Mój lizak jest ciemny i bar­dzo słodki. Zawsze obie­cuję sobie, że zjem go powoli, i ni­gdy mi się nie udaje. Roz­gry­zam tę cukrową masę che­miczną, aż wcho­dzi mi mię­dzy zęby, potem obli­zuję słodki patyk, czu­jąc twar­dość pla­stiku. Wstaję i widzę Darka. Sie­dzi na przy­stanku i notuje coś w czar­nym zeszy­cie, który zawsze nosi ze sobą, nawet jeśli nie cho­dzi do szkoły.

W domu ojciec prze­wró­cił się na brzuch i już nie chra­pie. Odkry­wam zadra­pa­nie na jego ramie­niu. Drażni mnie sam ten widok, nacią­gam koł­drę aż na czer­wone uszy mojego tatu­sia i zmy­kam do kuchni, zro­bić nam kanapki. Mor­ta­delę kroję cienko, lecz i tak scho­dzi cała, za to mam kopia­sty talerz kro­mek we wszyst­kich jasno­ściach brązu. Część zano­szę ojcu, dwie kromki skła­dam, zawi­jam w folię i cho­wam do ple­caka. Rano nie bywam głodny. Reszta zostaje na stole. Matka sie­dzi po sta­remu, trzyma się za łok­cie i patrzy za okno, na magiel, gdzie tak się spie­szyła. Prze­pra­sza. Nie­po­trzeb­nie. Prze­cież się na nią nie gnie­wam.
(…)

Łukasz Orbitowski „Inna dusza”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Świat Książki
Liczba stron: 448

Opis: Bydgoszcz, lata dziewięćdziesiąte. Trzej nastoletni przyjaciele spędzają razem czas. Jeżdżą na rowerach, włóczą się po pustostanach i marzą o lepszym życiu: o PlayStation albo o domu wolnym od wódki i przemocy. Jeden z chłopców zaczyna się dziwnie zachowywać, ma natarczywe myśli, nieznane pragnienia. Zawłada nim mroczna dusza I w końcu sięgnie po nóż…

Oparta na prawdziwych wydarzeniach powieść jest czymś więcej niż historią przemocy. Orbitowski z niesamowitą pieczołowitością uchwycił Polskę czasu transformacji, dokonując wiwisekcji zachowań i mechanizmów, które kierowały ludźmi w nowej rzeczywistości. Lata dziewięćdziesiąte odarto tutaj z sentymentu. To czasy brudu, upadku, niespełnionych marzeń, ale i wielkich nadziei.

Wydana prawie dekadę temu „Inna dusza” okazała się wielkim wydarzeniem literackim i ugruntowała pozycję Łukasza Orbitowskiego jako jednego z najlepszych pisarzy jego pokolenia. Od dawna niedostępna wreszcie trafia do rąk czytelników.


Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek