Powieść inspirowana prawdziwą historią nastoletniego mordercy. Przeczytaj fragment „Innej duszy” Łukasza Orbitowskiego
Wydawnictwo Świat Książki wznowiło od dawna niedostępną powieść „Inna dusza”, za którą Łukasz Orbitowski zdobył Paszport „Polityki” oraz nominacje do Nagrody Literackiej Nike i Nagrody Literackiej Gdynia. „W moim nazbyt bogatym dorobku znajduję zaledwie kilka powieści, które można uznać za udane. Ta do nich należy. A nawet jestem z niej dumny” – podkreśla autor. Książka jest dostępna w księgarniach, a poniżej przeczytacie jej fragment.
WEJŚCIE
2013
– Przy pierwszym ciosie tak, potem już nie. Pewno po temu dziabałem ich tyle razy – mówi Jędrek. – Pewno myślałem, że znów coś poczuję, a tu nie. Tylko za pierwszym ciosem – powtarza, zwieszając ciężką głowę. Niebieska bluza opina się na szerokich barkach. Zawsze ubierał się na niebiesko. Mówił, że to kolor wojownika.
Siedzimy naprzeciw siebie przy brązowym stole, na prostych szarych krzesłach. Dwa okna na przeciwległym końcu sali widzeń kojarzyłyby mi się ze sklepikiem na stołówce zakładowej, gdyby nie kraty i strażnik pod bronią. Więźniowie rozmawiają z żonami, rodzicami, kochankami, dziećmi. Ktoś płacze. Jakiś berbeć lgnie do wytatuowanej dłoni, mówi, że pani w sądzie nie chciała, żeby przyszedł. Mówi, że popełni jakieś straszne przestępstwo, aby być razem z tatusiem.
Jestem zdziwiony, bo Jędrka odwiedzam od lat i opowiedział mi o tym, co zrobił, i dużo więcej, ale nigdy się nie zająknął, jak mu z tym było tam, w środku.
– Dobrze, że przyszedłeś – mruczy Jędrek i zaraz pyta: – Jak ojciec? – Nie wiem, o kogo mu chodzi, więc dopowiada: – Jak mój kochany stary?
Mówię, że nic się nie zmieniło. Pan Ryszard siedzi w Toruniu z nową rodziną. Ma dwoje dzieci, jedno już chodzi do szkoły. Zniknął z radaru i ludzie o nim nie rozmawiają. Jędrek znów kiwa głową: szare policzki zjeżdżają ostro do pełnych ust i cofniętego podbródka z nastroszoną szczeciną. Gdy tutaj trafił, ledwo zarastał.
– A matka? – dopytuje.
Teraz przynajmniej wiem, kogo ma na myśli. Przedwczesna emerytura pchnęła panią Hanię w trzecią już pustkę. Pani Hania jeździ na działkę. W samotnym mieszkaniu w Fordonie przyjmuje psy, nieraz głuche i ślepe, próbując znaleźć dla nich nowy dom. Jest sucha i blada jak trup znaleziony w zamieci. Niedługo zapisze się na uniwersytet trzeciego wieku i powybija okna w piwnicach, żeby koty miały się gdzie schronić. Zostawiam tę myśl dla siebie i mówię Jędrkowi, że z jego matką wszystko w porządku. Nie wierzy mi.
– A reszta? Co z resztą? – chce wiedzieć.
Jego ciemne oczy przypominają jamy oblepione błotem, w jego głosie próżno szukać żalu, a jednak te imiona nie przejdą mu przez gardło. Nigdy nie przeszły. Mógłbym opowiedzieć mu o cierpieniu i obojętności, o człowieku, który runął na pysk i leży od osiemnastu lat w gównie rozcieńczonym przez łzy, i o kobiecie, która nim się opiekuje, bo tak trzeba, bo opieka przynosi ulgę i zapomnienie. Osiemnaście lat, dłużej, niż żył ich syn. Opowiedziałbym o Beatce zakotwiczonej w Warszawie, jej dzieciach, o prywatnym przedszkolu i dwupoziomowym mieszkaniu na starym Mokotowie. O matce, która straciła jedyną córkę. Dodałbym: niektórym się udaje, chciała, to ma. Lecz wolę inaczej. Odpowiadam po prostu, że oni akurat jakoś się poskładali. Mówię też, że niedługo przestanę jeździć na Jasną. Jędrek wzrusza ramionami.
– Twój tatko, jak się ma? – zagaduje.
Nie odpowiem. Jędrek zawsze zadaje te same pytania, zawsze odpowiadam tak samo, to jedno puszczając mimo uszu.
– Dobrze, żeś do mnie znów zajrzał, no. Tyś to nigdy na Jasną nie pasował. – Prostuje się na krześle, opuszcza dłonie na stół, splata palce i trze kciukiem o kciuk. Blizna jest niemal niewidoczna. – U ciebie w porządku, co nie?
Tak, u mnie w porządku. Widzenie zaraz dobiegnie końca. Opowiadam Jędrkowi o rzeczach, które nigdy nie będą do niego należały. Na Dworcowej, blisko Gdańskiej, machnęli apartamentowiec jak ta lala i będę tam mieszkał, na drugim piętrze, a strażnik przegoni nieproszonych gości. Strażnik ma niebieski mundur i wąsy zażółcone od papierosów. Zamówiłem meble na wymiar, chcę mieszkać jak człowiek, ale stolarz ociąga się z wykonaniem. Jeżdżę do niego do Raciniewa i poganiam. Gdy wracam, parkuję na prywatnym parkingu w podziemiach budynku. Mój volkswagen jetta ma już sześć lat i chciałbym kupić coś nowego, tylko czasu brakuje – wciąż te wyjazdy. Nie wybrałem nawet telewizora. Chciałbym usiąść i być sobą u siebie.
– To dobrze – mówi Jędrek. – Dobrze, że się poukładało.
Podnosi się ociężale, jakby wielkim wysiłkiem odrywał się od krzesła. Z pierwszym krokiem odzyskuje dawną sprężystość, a gdy staje przed zakratowanymi drzwiami, czekając, aż go wpuszczą, przyjmuje tę pozę, którą dobrze pamiętam z czasów, gdy bujaliśmy się razem. Nogi w lekkim rozkroku, łopatki ściągnięte, pofałdowany kark, ramiona ugięte w łokciach i powolny ruch palców, jakby miętoszących coś niewidzialnego.
A TO, CO MAM
wrzesień 1995
1.
Jędrek siedzi przy stole naprzeciwko ojca. Trzyma dłonie na kolanach i patrzy w telewizor wyświetlający Prawników z miasta aniołów. Nad nimi wisi lawendowa Matka Boska z bezbronnym wężem zaplątanym w stopy. Meblościankę wypełniają kieliszki, karafki, szklanki w koszyczkach i książki oprawione w płótno. Ojciec pyta, czy Jędrek czuje się przygotowany, ale nim uzyskuje odpowiedź, z kuchni wyłania się matka. Niesie patelnię z jajecznicą. Wraca jeszcze po chleb, już posmarowany masłem, i słoik z powidłami, których nikt nie ruszy. Rozkłada jajecznicę i kromki na trzech talerzach, każdemu po równo. Ojciec gasi telewizor.
Ojciec Jędrka przypomina chudego szaropiórego ptaka. Na drobnym przedramieniu błyszczy bransoletka. Pan Ryszard przełyka drobny kęs i pyta syna, jakie ma dziś przedmioty. Jędrek, który właśnie popchnął chlebem tłustą żółtą papkę w głąb ust, musi poczekać z odpowiedzią.
– Polaka, towaro, matmę i wuef dwie godziny, tatuś – mówi. – Ale matmy pewno nam nie zrobią, babka była chora wczoraj. Więc może nam te wuefy przesuną na wcześniejszą. Podobno czasem tak przesuwają.
Pan Ryszard duma nad tym, co usłyszał. W tym czasie matka, pani Hania, zdąży poprawić kosmyk na głowie syna. Może weźmie kurtkę? Lato już się przecież skończyło. Jędrek kiwa głową – tak, weźmie – a pan Ryszard przypomina, że zawsze może zadzwonić do szkoły i zapytać, czy syn jest na lekcjach.
– Pytaj, tatuś – odpowiada Jędrek. Bierze łyk herbaty.
Pan Ryszard zmienia temat i wspomina Lecha Wałęsę, który niedawno ogłosił się biednym i zapowiedział powrót do stoczni, w robotniczych butach. Zdaniem pana Ryszarda to zagrywka pod publiczkę, Wałęsa odegrał swoją rolę i teraz czas na mądrzejszych, otrzaskanych w świecie. Uważa, że były prezydent czeka, aż tępy lud przypełznie doń na klęczkach. Gdy pani Hania, szara i sucha jak gnat, rzuca parę słów o kłopotach rozstawania się z władzą, bierze ostatnią kromkę, nazywa Wałęsę tłukiem i wyraża życzenie, by syn nie poszedł jego śladem. Pyta Jędrka, co będzie robił po szkole. Jędrek posyła mu znudzone spojrzenie.
– Praktyki, tatuś. Zejdzie do piątej jak nic, jeśli nie dłużej. Przed siódmą zajadę, jakoś tak.
Odkłada widelec i nieruchomieje. Słyszy, że w takim razie powinien być w domu przed szóstą, ale jak chce tę siódmą, niech ma, tylko siódma punkt, żeby nie było. Chłopak kiwa głową. Matka dojada ostatnia, podrywa się i sięga po talerze. Pan Ryszard kładzie jej dłoń na przedramieniu: w tym tygodniu kolej na Jędrka. Pani Hania przypomina, że już późno, chłopak spóźni się do szkoły. Pan Ryszard jest jednak zwolennikiem zasad, a Jędrek wcale nie zamierza się kłócić. Sprząta ze stołu, podwija rękawy niebieskiej bluzy i bierze się do zmywania. Garbi się, nie chce uderzyć skronią w okap. Pani Hania opiera się o framugę bez drzwi i patrzy, jak gąbka w rękach syna ślizga się po talerzach.
Przed wyjściem Jędrek zagląda do swojego pokoju. Na białych półkach meblościanki stoją kaktusy, miniwieża Edyta z odczepianymi kolumnami, ale kaset jest niewiele – kilka składanek o kolorowych grzbietach, Ace of Base i Dr. Alban. Niżej trochę gazet o sporcie i samochodach. Ścianę naprzeciwko złożonego łóżka zdobi plakat filmu Predator: Arnold wyłania się z dżungli, usmarowany czarną mazią, i mierzy karabinem prosto w pana Ryszarda, który wyjmuje z plecaka Jędrka kolejny zeszyt, otwiera, sprawdza i wkłada z powrotem.
– Och, tato! – mamrocze Jędrek. Robi krok, pochyla się do przodu, jakby chciał wyrwać ojcu plecak, ale rezygnuje. Pan Ryszard wstaje, oddaje synowi, co jego. Jędrek zakłada buty już na zewnątrz, w zabudowanym korytarzyku, który dzielą z sąsiadami. Zerka za siebie. Widzi ojca wiążącego krawat przed lustrem.
2.
Matula prosi, żebym poszedł po chleb na śniadanie dla siebie i ojca. Ona nie zje, bo musi już do magla. Tatko, jak wstanie, zaraz będzie głodny.
Teraz leży zagrzebany w pościeli, wystaje tylko stopa. Łóżko jest dla niego za małe, walnął się skosem i chrapie, oddychając przez nos. Podnoszę spodnie, wyciągam skarpetki z nogawek. Pójdą do kosza na brudy, razem z koszulą flanelową, za to katana jest jeszcze w porządku i trafia na wieszak.
Na klatce schodowej zawsze mamy zaćmienie słońca. Poręcz się chybocze, przeskakuję przez strzaskane szkło i po chwili jestem na Jasnej. Jasna ciągnie się prawie od Brdy. Zaraz przy rzece mają zakład usług chłodniczych, ale od jakiegoś czasu kręcą się tam tylko goście od wyklepywania samochodów zza Odry, migiem pchanych przez Bug. Dalej, po obu stronach ulicy, kruszą się jednopiętrowe rudery. Niektóre dawno straciły barwę, inne trzaśnięto na róż, inne, jak nasza, straszą pstrokacizną. W nich siwe głowy, wytatuowane ramiona na parapetach, koty i twarze staruszek. W wąskich gardłach wiodących na podwórka gęsto rozwieszone pranie. Mijam zaparkowane samochody. Obracam monety w kieszeni.
Idę do Grunwaldzkiej i po drodze zrównuje się ze mną Darek. Mieszka dwie kamienice dalej i jest w porządku, tylko chyba za bardzo chce być lubiany. Ma jasne włosy i twarz dziewczynki. Mamy tyle samo lat, a przewyższam go o głowę. Przybijamy piątkę i Darek zaraz zaczyna gadać o siłowni. Szuka kogoś, kto chciałby z nim poćwiczyć. Chyba rzeczywiście powinien przybrać, bo wygląda jak nieszczęście. Nosi podróbki reeboków, jakie sprzedają na Chemiku, wytarte dżinsy i flanelową koszulę w kratę naciągniętą na golf. Zaraz wsiądzie w autobus i pojedzie na Kruczą, do sześćdziesiątki dwójki, ja się cofnę kawałeczek, na Śląską. Najpierw jednak zakupy.
Darek nawija o tej siłowni, jakby przybierał masy od samego paplania. Zna już podstawowe ćwiczenia i nazwiska kulturystów, brakuje mu jednak towarzystwa. Mówi, że na Czarneckiego starsze chłopaki złączyły kilka piwnic i cisną stal, da się wytrzymać, choć duchota i goły kran bez kibla. Biorą trzydzieści złotych za miesiąc, można chodzić do woli. Zaraz pytam, skąd ma takie pieniądze i czy mu nie szkoda: odpowiada, że rodzice dadzą, jeśli będzie im przynosił piątki, poza tym jest poważnym człowiekiem i ma własne źródła dochodu. Własne źródła dochodu to jest coś, myślę sobie, próbuję pociągnąć temat, lecz Darek milczy. Żegnamy się pod sklepem. Jego uścisk dłoni raczej nie kojarzy się ze stalą.
Rozglądam się po sklepie. Wszędzie podwójna cena, aktualna i sprzed denominacji. Na ścianie reklama lodów Magnum i kalendarz z zeszłego roku. Widząc mnie, pan Docent podnosi się ospale, lecz czujnie, niby strażnik zaczarowanej wieży pełnej słodkości. Jasna koszula w prążki, ta co wczoraj, opina mu się na brzuchu. Pyta, czego mi trzeba. Zaraz wyjmuję pieniądze, żeby się nie złościł bez potrzeby. Podchodzę, patrzę sobie na chipsy z tazo Star Wars, na Hubbę Bubbę, chrupiące Kukuruku i słodki napój w kolorowym woreczku. Proszę o chleb, delmę w małym pudełku, dwadzieścia deko mortadeli, kilo ziemniaków i trochę boczku. Wysypuję monety na ladę i oczy pana Docenta zwężają się, jakby właśnie spojrzał w światło. Udaje, że przelicza, i pcha złotówkę w moim kierunku. Wolę lizak Hip o smaku toffi, za złoty dwadzieścia. Pan Docent protestuje, tylko po to, by zaraz zmięknąć.
Siadam na skraju stopnia do sklepu, tak by nikomu nie przeszkadzać. Mój lizak jest ciemny i bardzo słodki. Zawsze obiecuję sobie, że zjem go powoli, i nigdy mi się nie udaje. Rozgryzam tę cukrową masę chemiczną, aż wchodzi mi między zęby, potem oblizuję słodki patyk, czując twardość plastiku. Wstaję i widzę Darka. Siedzi na przystanku i notuje coś w czarnym zeszycie, który zawsze nosi ze sobą, nawet jeśli nie chodzi do szkoły.
W domu ojciec przewrócił się na brzuch i już nie chrapie. Odkrywam zadrapanie na jego ramieniu. Drażni mnie sam ten widok, naciągam kołdrę aż na czerwone uszy mojego tatusia i zmykam do kuchni, zrobić nam kanapki. Mortadelę kroję cienko, lecz i tak schodzi cała, za to mam kopiasty talerz kromek we wszystkich jasnościach brązu. Część zanoszę ojcu, dwie kromki składam, zawijam w folię i chowam do plecaka. Rano nie bywam głodny. Reszta zostaje na stole. Matka siedzi po staremu, trzyma się za łokcie i patrzy za okno, na magiel, gdzie tak się spieszyła. Przeprasza. Niepotrzebnie. Przecież się na nią nie gniewam.
(…)
Łukasz Orbitowski „Inna dusza”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Świat Książki
Liczba stron: 448
Opis: Bydgoszcz, lata dziewięćdziesiąte. Trzej nastoletni przyjaciele spędzają razem czas. Jeżdżą na rowerach, włóczą się po pustostanach i marzą o lepszym życiu: o PlayStation albo o domu wolnym od wódki i przemocy. Jeden z chłopców zaczyna się dziwnie zachowywać, ma natarczywe myśli, nieznane pragnienia. Zawłada nim mroczna dusza I w końcu sięgnie po nóż…
Oparta na prawdziwych wydarzeniach powieść jest czymś więcej niż historią przemocy. Orbitowski z niesamowitą pieczołowitością uchwycił Polskę czasu transformacji, dokonując wiwisekcji zachowań i mechanizmów, które kierowały ludźmi w nowej rzeczywistości. Lata dziewięćdziesiąte odarto tutaj z sentymentu. To czasy brudu, upadku, niespełnionych marzeń, ale i wielkich nadziei.
Wydana prawie dekadę temu „Inna dusza” okazała się wielkim wydarzeniem literackim i ugruntowała pozycję Łukasza Orbitowskiego jako jednego z najlepszych pisarzy jego pokolenia. Od dawna niedostępna wreszcie trafia do rąk czytelników.
Kategoria: fragmenty książek