Powieść „Grace i Grace” Margaret Atwood dostępna w księgarniach. Przeczytaj fragment książki

9 listopada 2017


Premiera sześcioodcinkowego serialu „Grace i Grace” zmotywowała wydawnictwo Prószyński i S-ka do opublikowania od dawna niedostępnej powieści Margaret Atwood pod tym samym tytułem, na podstawie której powstała wspomniana produkcja stacji Netflix i CBC. W dziele swym kanadyjska pisarka opowiada historię XIX-wiecznej kobiety o imieniu Grace Marks, która w wieku 16 lat została skazana za współudział w morderstwie. Posiłkując się licznymi materiałami źródłowymi, Atwood stworzyła niezwykle urzekającą, wstrząsającą i niepokojącą opowieść o seksualności, okrucieństwie i tajemnicy. Pierwszoosobowa narracja Grace przeplata się z historią doktora Simona Jordana, człowieka nauki, który przybywa do więzienia wiele lat po skazaniu głównej bohaterki, by przeprowadzić z nią wywiad. Poniżej możecie przeczytać dwa rozdziały z książki.

7

Simon siedzi przy biurku, gryząc koniec pióra i wyglądając przez okno na szare i wzburzone wody jeziora Ontario. Po drugiej stronie zatoki jest Wolfe Island, nazwana tak na cześć słynnego generała poety. Nie podziwia wprawdzie tego widoku ? jest tak niezmiennie horyzontalny ? ale wizualna monotonia niekiedy potrafi być stymulująca dla myśli.

Deszcz bębni o szyby, postrzępione chmury suną nad jeziorem. Samo jezioro faluje i się kołysze, fale uderzają o brzeg, cofają się i uderzają znowu, a wierzby pod oknem machają gałęziami niczym długimi zielonymi włosami, wyginają się i grzmocą nimi o ziemię. Coś białego przelatuje w powietrzu: wygląda jak biała apaszka lub szal, lecz potem okazuje się, że to tylko mewa zmagająca się z wiatrem. ?Bezrozumny chaos natury? ? myśli Simon. Zęby i pazury Tennysona.

Nie czuje nic z tej raźnej nadziei, której dopiero co dał wyraz. Jest natomiast niespokojny i bardziej niż zniechęcony. Powody przebywania tutaj wydają mu się niedorzeczne, ale w tej chwili to jego największa szansa. Kiedy rozpoczął studia medyczne, kierowała nim młodzieńcza przekora. Jego ojciec był wówczas bogatym właścicielem fabryki tekstylnej i oczekiwał, że Simon w odpowiednim czasie przejmie po nim interes, a i sam Simon się tego spodziewał. Najpierw jednak chciał się trochę pobuntować: będzie tropił ślady, podróżował, studiował, sprawdzał się w świecie, również w świecie nauki i medycyny, która zawsze do niego przemawiała. Potem wróci do domu z jakąś pasją i wygodnym przekonaniem, że nie musi się jej poświęcać dla pieniędzy. Wie, że większość najlepszych naukowców ma prywatne dochody, które pozwalają im na prowadzenie nieopłacalnych badań.

Nie spodziewał się upadku ojca, a także jego fabryki tekstylnej ? nigdy nie był pewien, co przyszło pierwsze. Zamiast zabawnej wywrotki w spokojnym strumieniu przeżył katastrofę na pełnym morzu i musiał kurczowo uczepić się złamanego masztu. Innymi słowy, odtąd zdany był na własne zasoby, czego ? jak twierdził podczas młodzieńczych kłótni z ojcem ? pragnął najbardziej.

Fabryka została sprzedana, a także imponujący dom jego dzieciństwa wraz z liczną służbą ? pokojówkami, kucharkami, służącymi, tym wiecznie zmieniającym się chórem uśmiechniętych dziewcząt lub kobiet o imionach takich jak Alice i Effie, które rozpieszczały go w dzieciństwie i młodości. Pachniały truskawkami i solą, miały długie, falujące włosy, a może tylko jedna z nich takie miała ? chyba Effie. Co się zaś tyczy jego spadku, to jest on o wiele mniejszy, niż myśli jego matka, a większość dochodów z niego trafia do jej kieszeni. Matka widzi siebie jako żyjącą w ograniczonych warunkach, co jest prawdą, biorąc pod uwagę sytuację wyjściową. Wierzy, że poświęca się dla Simona, a on nie chce jej wyprowadzać z błędu. Jego ojciec sam dorobił się fortuny, lecz matkę zbudowali inni, a takie budowle zawsze są kruche.

Tak więc prywatny szpital dla obłąkanych jest teraz poza jego zasięgiem. Aby zdobyć nań pieniądze, musiałby zaproponować coś nowego, jakieś odkrycie czy nowe lekarstwo, w dziedzinie, która już jest zatłoczona. Być może kiedy już wyrobi sobie nazwisko, będzie mógł czerpać z niego korzyści. Ale bez tracenia kontroli: musi swobodnie, absolutnie swobodnie stosować własne metody, teraz gdy już je dokładnie obmyślił. Stworzy projekt: ogromne, pogodne pokoje, odpowiednia klimatyzacja i kanalizacja, dużo terenów przyległych oraz rzeka, gdyż szum wody działa kojąco na nerwy. Wykreśli jednak wszelkie maszyny i urządzenia: żadnych urządzeń elektrycznych, żadnych magnesów. To prawda, że społeczeństwo amerykańskie niesłusznie jest pod ich wrażeniem ? preferuje takie metody leczenia, które można uzyskać, pociągając za dźwignię lub przyciskając guzik ? ale Simon nie wierzy w ich skuteczność. Pomimo pokusy jego uczciwość nie może pójść na kompromis.

Ale na razie to jeszcze zamki na piasku. Musi jednak mieć jakiś projekt, którym będzie mógł pomachać matce przed nosem. Ona musi wierzyć, że jej syn pracuje w takim czy innym celu, choć może go nie pochwalać. Oczywiście zawsze mógłby się ożenić z jakąś fortuną, tak jak zrobiła ona. Sprzedała swoje nazwisko rodowe i powiązania za stertę monet prosto z mennicy, a teraz jest bardziej niż skłonna zaaranżować coś podobnego dla niego: koński targ, który robi się coraz bardziej powszechny wśród zubożałych Europejczyków i amerykańskich parweniuszy, nieobcy także, choć na dużo mniejszą skalę, mieszkańcom Loomisville w stanie Massachusetts. Simon myśli o wystających przednich zębach i gęsiej szyi panny Faith Cartwright i się wzdryga.

Spogląda na zegarek: śniadanie znowu się spóźnia. Simon zawsze jada śniadanie w swoim pokoju, dokąd na drewnianej tacy przynosi mu je Dora, służąca do wszystkiego jego gospodyni. Z hukiem i grzechotem stawia tacę na stoliczku w drugim końcu pokoju, gdzie po jej wyjściu Simon zasiada, by je pożreć, a przynajmniej te jego części, które uważa za jadalne. Nabrał zwyczaju pisania przed śniadaniem przy drugim, większym stole ? tak by móc się pochylić nad pracą i nie musieć patrzeć na dziewczynę.

Dora jest postawna i pucołowata, ma usta o opuszczonych kącikach, jak u zawiedzionego dziecka. Jej krzaczaste czarne brwi zrastają się, co sprawia, że ma wiecznie nachmurzoną minę, wyrażającą pełen potępienia gniew. To oczywiste, że nie cierpi swojej pracy jako dziewczyna do wszystkiego. Simon zastanawia się, czy istnieje coś, co bardziej by jej odpowiadało. Usiłował wyobrazić ją sobie jako prostytutkę ? często angażuje się w tego rodzaju grę, w której bohaterkami są różne znajome mu kobiety ? ale nie może sobie wyobrazić mężczyzny, który płaciłby za jej usługi. Przypominałoby to raczej płacenie za to, że się zostało przejechanym przez pociąg i, podobnie jak to doświadczenie, byłoby zagrożeniem dla zdrowia. Dora to muskularne stworzenie, mogłaby złamać kark mężczyźnie między swymi udami, które Simon wyobraża sobie jako szarawe, niczym gotowane kiełbasy, szczeciniaste jak osmalony indyk i ogromne ? każde jak prosiak.

Dora rewanżuje mu się brakiem szacunku. Pewnie uważa, że Simon wynajął te pokoje jedynie po to, by jej sprawić kłopot. Przypala żelazkiem jego chusteczki, rozciąga koszule i gubi guziki, które niewątpliwie rozmyślnie urywa. Simon podejrzewa nawet, że Dora celowo przypala mu grzanki, a jajka na miękko gotuje na twardo. Grzmotnąwszy tacą, ryczy: „Jedzenie!” ? zupełnie jakby wołała wieprza. Potem z hukiem wychodzi, zatrzaskując za sobą drzwi.

Simon jest rozpieszczony przez europejskich służących, którzy rodząc się, znają swoje miejsce. Jeszcze nie przyzwyczaił się do pełnych urazy demonstracji równości, tak częstych po tej stronie oceanu. Oczywiście poza Południem, ale tam nie jeździ.

W Kingston są lepsze pokoje do wynajęcia, lecz on nie chce za nie płacić. Te są wystarczająco dobre na ten krótki czas, jaki zamierza tu spędzić. Poza tym nie ma tu innych lokatorów, a on ceni sobie prywatność i ciszę, w której może się oddać rozmyślaniom. Dom jest zbudowany z kamienia, chłodnego i wilgotnego; ale z natury ? musi mieć w sobie coś z mieszkańca Nowej Anglii ? Simon czuje pewną niechęć do materialnego zbytku, a jako student medycyny przyzwyczaił się do klasztornej prostoty i do całonocnej pracy w trudnych warunkach.

Wraca do biurka. Najdroższa Mamo! ? zaczyna. ? Dziękuję za długi i pełen informacji list. Czuję się doskonale i robię spore postępy w badaniach nad chorobami nerwowymi i mózgowymi wśród elementu przestępczego, które ? jeżeli znajdzie się do nich klucz ? wkrótce przyniosą owoce?

Nie może pisać dalej; czuje się podle tak kłamiąc. Ale przecież musi coś napisać ? inaczej matka uzna, że utonął albo że go strawiły suchoty lub zamordowali przydrożni rabusie. Pogoda zawsze jest dobrym tematem, ale nie może pisać o pogodzie z pustym żołądkiem.

Z szuflady w biurku wyjmuje broszurkę wydaną w czasie, kiedy zostały popełnione morderstwa, którą przysłał mu wielebny Verringer. Zawiera ona zeznania Grace Marks i Jamesa McDermotta, a także skrócony stenogram z procesu. Na okładce znajduje się portret Grace, która śmiało mogłaby uchodzić za bohaterkę jakiejś sentymentalnej powieści. Miała wtedy szesnaście lat, ale kobieta na portrecie wygląda na co najmniej pięć lat starszą. Ramiona ma okryte pelerynką, a rondo kapelusza otacza jej głowę niczym ciemna aureola. Nos Grace jest prosty, usta delikatne, a ogólny wyraz twarzy pełen uczucia. Ma w sobie ckliwą melancholię Magdaleny, a jej ogromne oczy patrzą w pustkę.

Obok narysowano Jamesa McDermotta w ogromnym kołnierzu, jaki się w tamtych czasach nosiło, i z włosami zaczesanymi do przodu na podobieństwo Napoleona. Jest zachmurzony niczym Byron; autor portretu musiał go bardzo podziwiać.

Pod tym podwójnym portretem wykaligrafowano: Grace Marks alias Mary Whitney; James McDermott. Tak wyglądali w sądzie. Oskarżeni o zabójstwo pana Thos. Kinneara i Nancy Montgomery. Całość niepokojąco przypomina zaproszenie na ślub ? a raczej przypominałaby, gdyby nie portrety.

Przygotowując się do pierwszej rozmowy z Grace, Simon w ogóle nie brał pod uwagę tego portretu. Myślał, że teraz na pewno jest inna, bardziej rozluźniona, mniej zamknięta w sobie, najprawdopodobniej szalona. Do jej tymczasowej celi zaprowadził go strażnik, który zamknął ich razem, ostrzegłszy, że Grace jest silniejsza, niż się zdaje, i że kąsa jak wściekły pies, i doradziwszy mu, by wzywał pomocy, gdyby zrobiła się agresywna.

Kiedy tylko ją zobaczył, zrozumiał, że to się nie stanie. Poranne światło wpadało ukośnie przez małe okienko wysoko na ścianie, oświetlając kąt, w którym stała. Widok był niemalże gotycki w swych prostych liniach i ostrej wyrazistości: zakonnica w klasztorze, dziewica w warownej wieży czekająca na spalenie na stosie albo też na rycerza, który ją w ostatniej chwili ocali. Kobieta w kącie. Więzienna suknia opada prosto w dół, skrywając stopy, które są z pewnością bose. Nieśmiało przygarbione ramiona. Ręce ciasno oplatające szczupłe ciało, długie pasma orzechowych włosów wymykające się spod nakrycia głowy, które w pierwszej chwili przypomina wianek z białych kwiatów ? i oczy, ogromne w bladej twarzy, zamglone strachem lub niemym błaganiem ? wszystko było takie, jakie być powinno. Widział wielu histeryków w Salp?tri?re w Paryżu, którzy wyglądali bardzo podobnie.

Zbliżył się do niej spokojnie i z uśmiechem, demonstrując dobrą wolę ? co zresztą było szczere, gdyż ją rzeczywiście czuł. Ważne było, by przekonać takiego pacjenta, że przynajmniej ty nie wierzysz w jego szaleństwo, gdyż on sam nigdy w to nie wierzy.

Potem jednak Grace zrobiła krok do przodu, wyszła ze światła i kobieta, którą widział jeszcze przed chwilą, zniknęła. Zastąpiła ją inna ? postawniejsza, wyższa, bardziej opanowana, w skromnej więziennej sukni z prążkowaną, niebiesko-białą spódnicą, spod której wystawały stopy bynajmniej nie bose, lecz obute w zwykłe trzewiki. Nawet mniej kosmyków wymykało się spod nakrycia głowy, niż mu się wydawało: większość była schowana pod białym czepeczkiem.

Jej oczy były nienormalnie ogromne ? to prawda ? lecz daleko im było do szaleństwa. Natomiast bacznie mu się przyglądały ? zupełnie jakby obserwowała przedmiot jakiegoś niezrozumiałego eksperymentu, jakby to on, a nie ona, był poddany badaniu.

Przypominając sobie teraz tę scenę, Simon mruga oczami. ?Pobłażam sobie ? myśli. ? Wszystko to wyobraźnia i kaprys. Muszę się trzymać ścisłej obserwacji, muszę postępować ostrożnie. Eksperyment musi mieć możliwe do zweryfikowania rezultaty. Muszę się oprzeć temu melodramatowi i rozpalonemu umysłowi?.

Za drzwiami słychać jakieś szuranie, a potem łupnięcie. To pewnie śniadanie. Simon odwraca się i czuje, jak szyja zapada mu się pod kołnierz niczym żółw w swą skorupę.

? Proszę ? mówi i drzwi się otwierają.

? Jedzenie! ? drze się Dora. Taca z hukiem opada na stolik. Dora wymaszerowuje i z trzaskiem zamyka za sobą drzwi. Simonowi staje przed oczami scena, w której Dora wisi za nogi w witrynie u rzeźnika, nadziana goździkami i skórkami owoców niczym cukrzona szynka. Simon myśli, że skojarzenia są wielce znaczące, gdy się prześledzi ich tok we własnej głowie. Na przykład Dora ? świnia ? szynka. Aby przejść od pierwszego określenia do trzeciego, niezbędne jest drugie, choć między pierwszym a drugim i drugim a trzecim nie ma aż tak ogromnej przepaści.

Musi to zapamiętać: ?Zasadnicze środkowe określenie?. Być może szaleniec to po prostu osoba, dla której te skojarzeniowe sztuczki mózgu przekraczają linię oddzielającą to, co dosłowne, od tego, co jedynie zmyślone ? tak jak może się to zdarzać pod wpływem gorączki, transu somnambulicznego lub pewnych lekarstw. Ale jaki jest tego mechanizm? Bo jakiś musi być. Czy klucza należy szukać w nerwach czy w samym mózgu? Co i jak musi najpierw zostać zniszczone, aby powstało szaleństwo?

Śniadanie już pewnie stygnie, jeżeli Dora wcześniej celowo go nie ochłodziła. Simon podnosi się z krzesła, rozplątuje swe długie nogi, przeciąga się, ziewa i wreszcie podchodzi do drugiego stołu ? tego, na którym stoi taca. Wczorajsze jajka smakowały jak guma. Wspomniał o tym swojej gospodyni, mizernej pani Humphrey, która musiała upomnieć Dorę, bo dzisiaj jajko jest tak niedogotowane, że białko, ledwo ścięte, przybrało niebieskawy odcień, niczym gałka oczna.

?Niech ją wszyscy diabli ? myśli sobie. ? Co za nadęta, prostacka, złośliwa osoba. Umysł, który działa na poziomie subracjonalnym, a jednak zdolny jest do oszustwa i uników. Nie ma jak jej zapędzić w kozi róg. To tłusta, oślizła świnia?.

Grzanka chrzęści między jego zębami niczym dachówka. Najdroższa Mamo ? układa w głowie list. ? Mamy tu piękną pogodę. Śnieg już prawie stopniał, w powietrzu czuć wiosnę, słońce ogrzewa wody Jeziora i już się pojawiają pełne życia zielone pąki?

Czego? Nigdy nie znał się na kwiatach.

8

Siedzę w szwalni, u szczytu schodów w domu żony komendanta, na tym samym krześle i przy tym samym stole co zwykle, trzymając te same przybory do szycia, oprócz nożyczek, w tym samym koszyku. Nalegano, żeby usunąć je z mojego zasięgu, więc kiedy chcę przeciąć nitkę albo przyciąć szew, muszę prosić doktora Jordana, który je wówczas wyjmuje z kieszeni w kamizelce, i oddawać mu je zaraz potem. Doktor mówi, że jego zdaniem taki rygor nie jest konieczny, gdyż sądzi, że jestem całkowicie nieszkodliwa i że panuję nad sobą. Chyba jest łatwo­wierny.

Czasami po prostu przegryzam nitkę.

Doktor Jordan powiedział im, że chciałby stworzyć wokół mnie atmosferę spokoju i rozluźnienia, że jest ona niezbędna dla jego celów ? jakiekolwiek by one były ? i dlatego też zaleca, bym, o ile to tylko możliwe, prowadziła normalne życie. Nadal sypiam w przydzielonej mi celi, noszę to samo ubranie i jem to samo na śniadanie, co pozostałych czterdzieści kobiet, z których większość trafiła tu za ni mniej, ni więcej, tylko kradzież. Żują chleb z otwartymi ustami i głośno siorbią herbatę, żeby chociaż trochę pohałasować, skoro nie mogą rozmawiać, przy wtórze ustępów odczytywanych z Biblii.

Słyszy się wtedy własne myśli, ale jeżeli się roześmiejesz, musisz udać, że kaszlesz albo się dławisz. Dławienie się jest lepsze ? jeżeli się dławisz, uderzają cię w plecy, a jeżeli kaszlesz, wzywają lekarza. Kromka chleba, kubek słabej herbaty, odrobina mięsa na kolację, niewiele, bo przejadanie się tego rodzaju potrawami pobudza przestępcze sfery mózgu ? przynajmniej tak twierdzą lekarze, a strażnicy i wychowawcy powtarzają nam to samo. W takim razie dlaczego ich przestępcze sfery nie są bardziej pobudzone, skoro wszyscy jedzą mięso, kurczaki, jajka na bekonie i ser, i to ile wlezie? Dlatego są tacy tłuści. Podejrzewam, że niekiedy zabierają to, co jest przeznaczone dla nas, co by mnie wcale nie zdziwiło, gdyż wszyscy się tu żrą jak psy, a oni to istne brytany.

Jak zwykle po śniadaniu do rezydencji komendanta prowadzą mnie dwaj strażnicy, którzy są mężczyznami i którzy nie omieszkają sobie pożartować, wyrwawszy się spod kurateli zwierzchników.

? No, Grace ? mówi jeden ? podobno masz nowego narzeczonego, tego doktorka? Padł już przed tobą na kolana, a może ty rozłożyłaś swoje przed nim? Lepiej, żeby miał na ciebie oko, bo jeszcze wyląduje na obu łopatkach.

? Tak ? dodaje drugi. ? I z kulą w sercu.

Śmieją się. Uważają, że to bardzo komiczne.

Próbuję sobie wyobrazić, co by powiedziała Mary Whitney, i niekiedy to mówię.

? Jeżeli naprawdę tak o mnie myślicie, to powinniście trzymać swoje brudne jęzory za zębami, bo którejś ciemnej nocy wyrwę je wam z korzeniami i nie będę potrzebowała żadnego noża. Złapię je zębami i wyciągnę.

? W ogóle nie masz poczucia humoru ? mówi ten pierwszy.

? Ja na twoim miejscu bym się cieszył. Jesteśmy jedynymi mężczyznami, którzy do końca twojego życia cię tkną. Jesteś tu zamknięta jak zakonnica. No, daj spokój, przyznaj się, że marzysz o tym, żeby sobie trochę pobaraszkować. Figlowałaś z tym knypkiem, Jamesem McDermottem, zanim wyprostowali mu ten krzywy kark, wszawemu mordercy.

? Tak jest, Grace ? mówi drugi. ? Dumna i blada jak nietknięta dziewica, żaden na ciebie nie wlazł, jesteś czysta jak anioł, nie? Jakbyś w życiu nie widziała męskiej sypialni w gospodzie w Lewiston. Słyszeliśmy o tym. Zakładałaś gorset i pończochy, kiedy cię aresztowali. Ale cieszę się, że zostało w tobie jeszcze trochę ognia, nie do końca go tutaj zgasili. Lubię ostre kobitki.

? Jak dżin ? mówi pierwszy. ? Gdy dżin uderzy do głowy, człek do figli gotowy, pobłogosław go, Panie, nie ma to jak odrobina paliwa dla ognia.

? Im bardziej człowiek wypity, tym mu lepiej. A najlepiej całkiem się urżnąć ? mówi drugi. ? Nie musisz wtedy ich słuchać. Nie ma nic gorszego niż wrzeszcząca kurwa.

? A ty robiłaś hałas, Grace? ? pyta pierwszy. ? Piszczałaś i jęczałaś, wiłaś się jak jakiś parszywy szczur? ? Patrzy na mnie, czekając, co powiem. Czasami mówię, że nie lubię takiego gadania, i wtedy śmieją się jak głupki, ale zwykle nie mówię nic.

I tak spędzamy czas w drodze do więziennej bramy.

? Kto idzie? Och, to tylko ty, Grace, dzień dobry. Przyprowadziłaś ze sobą tych dwóch młodzieńców, przywiązanych do troczków od fartuszka?

Mrugnięcie i kiwnięcie głową, a potem wychodzimy na ulicę. Obaj trzymają mnie mocno pod ręce. Nie muszą tego robić, ale lubią. Przysuwają się do mnie coraz bliżej i bliżej, aż w końcu jestem ściśnięta między nimi i idziemy tak przez błoto, kałuże, między stertami końskiego łajna, mijamy kwitnące drzewa na ogrodzonych podwórkach. Ich liście, kwiaty przypominają blade, wiszące żółtozielone gąsienice. Mijamy szczekające psy i przejeżdżające powozy, które rozpryskują wodę na drodze, ludzi, którzy się na nas gapią, bo to oczywiste, skąd idziemy, łatwo to poznać po moim ubraniu, aż wreszcie wchodzimy na długi podjazd obrośnięty trawą i kierujemy się do wejścia dla służby.

? No, jest wreszcie, cała i zdrowa. Próbowałaś uciec, co, Grace? Próbowałaś nas oszukać? To niezła szelma mimo tych wielkich niebieskich oczu. No, życzę więcej szczęścia następnym razem, moja droga. Powinnaś była wyżej podkasać halkę i pokazać parę czystych obcasów i kawałek łydki ? mówi jeden.

? O nie, jeszcze wyżej ? mówi drugi. ? Trzeba ją było zadrzeć aż po szyję. Powinnaś była odpłynąć jak statek, co nabrał wiatru w żagle, polecieć z wiatrem. Poraziłby nas twój oślepiający blask, dostalibyśmy obuchem w głowę jak owieczki w rzeźni, piorun by w nas strzelił, a ty byś zwiała. ? Szczerzą do siebie zęby i się śmieją, popisują się. Przez cały ten czas rozmawiali ze sobą, nie ze mną.

To niższa klasa ludzi.

Nie prowadzę już domu jak przedtem. Żona komendanta jeszcze się mnie boi. Boi się, że znowu będę miała jakiś atak, a nie chce stracić swoich najlepszych filiżanek do herbaty. Można by pomyśleć, że jeszcze nigdy nie słyszała, by ktoś tak krzyczał. Więc nie odkurzam i nie przynoszę herbaty, nie opróżniam nocników i nie ścielę łóżek. Zamiast tego odesłano mnie do kuchni na tyłach, gdzie szoruję garnki i patelnie, oraz do pralni. Nie narzekam zbytnio, gdyż zawsze lubiłam prać. To ciężka praca, która niszczy dłonie, ale lubię, jak potem pachną czystością.

Pomagam stałej praczce, Clarrie, która jest starą Mulatką, a kiedyś była niewolnicą, zanim z tym tutaj skończyli. Nie boi się mnie, nie przeszkadzam jej i nie obchodzi jej, co zrobiłam ? nawet gdybym zabiła dżentelmena. Nic, tylko kiwa głową, jakby chciała powiedzieć: ?O jednego mniej?. Mówi, że jestem pracowita, że robię, co do mnie należy, nie marnuję mydła, wiem, jak się obchodzić z bielizną, a także umiem pozbywać się plam, nawet z białej koronki, którą trudno wyczyścić, doskonale krochmalę i nie przypalam ubrań żelazkiem ? a to jej wystarczy.

W południe idziemy do kuchni i kucharka daje nam resztki ze spiżarni, przynajmniej trochę chleba, sera i rosołu na mięsie, ale przeważnie dostajemy coś więcej, bo Clarrie to jej ulubienica, a poza tym znana jest z tego, że wpada we wściekłość, jeżeli ktoś jej nadepnie na odcisk. Żona komendanta przepada za nią, a zwłaszcza za jej koronkami i żabotami, i twierdzi, że to prawdziwy skarb, który nie ma równego sobie, i że za nic nie chciałaby jej stracić. Tak więc nie żałują jej niczego, a ponieważ jestem jej pomocnicą, nie skąpią i mnie.

Jedzenie jest tu lepsze niż to, które dostawałam za murami. Wczoraj miałyśmy kurczaka z dodatkami. Potem usiadłyśmy za stołem jak dwa lisy w kurniku i zabrałyśmy się do ogryzania kości. Tyle jest hałasu o nożyczki na górze, a cała kuchnia jest najeżona nożami i różnymi szpikulcami jak jakiś jeżozwierz. Mogłabym jeden z łatwością wsunąć do kieszeni fartuszka, ale oczywiście im to nawet do głowy nie przyjdzie. Ich motto brzmi: ?Co z oczu, to z myśli?, a dla nich to, co pod schodami, jest zupełnie jak pod ziemią. Nawet się nie domyślają, że służący przez kuchenne drzwi potrafi wynieść więcej na łyżeczce niż jego pan wniesie frontowymi na łopacie. Cała sztuka polega na tym, żeby brać po troszeczku na raz. Zniknięcia małego nożyka nikt nie zauważy, a najlepiej go schować we włosach, pod czepkiem ? tylko trzeba go dobrze przymocować, bo byłoby niezbyt miło, gdyby nagle wypadł.

Pokroiłyśmy kurczaka jednym z tych noży, a Clarrie zjadła dwie małe ostrygi ze środka, można by powiedzieć ? z żołądka. Lubi je wyjadać, jeżeli zostają, a ponieważ jest moim zwierzchnikiem, ma pierwszeństwo. Nie mówiłyśmy zbyt wiele, ale szczerzyłyśmy zęby w uśmiechu, bo ten kurczak był taki dobry. Zjadłam tłuszczyk spod skóry, wyssałam żeberka, po czym oblizałam palce jak kot. Kiedy skończyłyśmy, Clarrie szybko wypaliła fajkę i wróciłyśmy do pracy. Panna Lydia i panna Marianne oddają strasznie dużo rzeczy do prania, chociaż wcale nie są brudne. Pewnie rano przymierzają coś, rozmyślają się, zdejmują to i niedbale rzucają na podłogę, a potem wszystko idzie do prania.

Po paru godzinach, kiedy słońce na zegarze przesuwa się w okolice środka popołudnia, przyjeżdża doktor Jordan. Nasłuchuję pukania, dzwonka i odgłosu kroków służącej, a potem przychodzą po mnie i prowadzą na górę tylnymi schodami. Od szarego mydła ręce mam białe jak śnieg, a palce całe pomarszczone od gorącej wody ? zupełnie jak u topielca, ale jednocześnie czerwone i spierzchnięte. Czas na szycie.

Doktor Jordan siada na krześle przede mną. Wyjmuje notes i kładzie go na stole. Zawsze coś przynosi ze sobą. Za pierwszym razem był to jakiś zasuszony niebieski kwiat, drugiego dnia ? zimowa gruszka, a trzeciego ? cebula. Nigdy nie wiadomo, co przyniesie, chociaż ma upodobanie do owoców i warzyw. Na początku każdej rozmowy pyta mnie, co myślę o tym, co przyniósł, ja coś mówię tylko po to, żeby mu sprawić przyjemność, a on to zapisuje. Przez cały czas drzwi muszą być otwarte, bo nie może powstać choćby cień podejrzenia o nieprzyzwoitość za zamkniętymi drzwiami. Śmieszne. Gdyby tylko wiedzieli, co się dzieje za każdym razem, kiedy mnie tu prowadzą? Panna Lydia i panna Marianne przechodzą i zerkają do środka. Chcą zobaczyć mojego lekarza, są ciekawskie jak ptaszki. ?Och, chyba tu zostawiłam tamborek. Dzień dobry, Grace, mam nadzieję, że już czujesz się dobrze. Proszę nam wybaczyć, doktorze Jordan, nie chciałyśmy panu przeszkadzać?. Uśmiechają się do niego czarująco. Rozeszła się wiadomość, że jest kawalerem i ma własne pieniądze. Nie wydaje mi się jednak, żeby któraś z nich zgodziła się wyjść za jankeskiego lekarza, gdyby trafiło jej się coś lepszego. W każdym razie lubią ćwiczyć na nim swoje wdzięki i powaby. Doktor uśmiecha się do nich tym swoim krzywym uśmieszkiem, ale zaraz potem marszczy brwi. Nie zwraca na nie zbytniej uwagi, to tylko niemądre dziewczęta, a on nie przychodzi tu bynajmniej z ich powodu.

Ja jestem tym powodem. Dlatego nie chce, by nam przeszkadzano w rozmowie.

Przez pierwsze dwa dni nie bardzo było w czym przeszkadzać. Głowę miałam spuszczoną, nie patrzyłam na niego. Szyłam kołdrę dla żony komendanta. Zostało mi jeszcze tylko pięć kwadratów. Patrzyłam uważnie, jak igła znika pod materiałem i potem znowu się pojawia, chociaż pewnie mogłabym szyć przez sen. Robię to od czwartego roku życia. Mój ścieg jest drobniutki, jakby go myszka robiła. Trzeba zaczynać bardzo wcześnie, żeby się w tym wprawić ? inaczej nigdy się nie złapie smykałki. Główne kolory tej kołdry to dwa odcienie różu ? na ciemnoróżowym tle nadrukowana jest jaśniejsza gałązka z kwiatem ? oraz indygo z białymi gołębicami i winogronami.

Kiedy na chwilę przerywałam szycie, spoglądałam na ścianę za głową doktora Jordana. Wisi tam obraz w ramie: kwiaty w wazonie i owoce w misce. Wyszyła go ściegiem krzyżykowym żona komendanta ? dosyć niezdarnie, bo jabłka i gruszki są zbyt kanciaste, zupełnie jakby były wyciosane w drewnie. Nie przyłożyła się do niego zbytnio i pewnie dlatego powiesiła go właśnie tutaj, a nie w jednym z pokojów gościnnych. Już lepiej siedzieć z zamkniętymi oczami.

Trudno mi było zacząć mówić. Przez ostatnich piętnaście lat nie rozmawiałam zbyt wiele ? w każdym razie nie w taki sposób jak kiedyś z Mary Whitney, z domokrążcą Jeremiaszem i z Jamiem Walshem, zanim okazał się taki nielojalny wobec mnie. W pewnym sensie zapomniałam już, jak się to robi. Powiedziałam doktorowi Jordanowi, że nie wiem, co chciałby ode mnie usłyszeć. Odparł, żebym mówiła nie to, co on chce usłyszeć, tylko to, co sama chcę powiedzieć, że to go najbardziej interesuje. Powiedziałam, że nie mam żadnych takich zachcianek, bo nie powinnam.

? No, Grace ? on na to. ? Musisz się bardziej postarać. Przecież się umówiliśmy.

? Tak, proszę pana, ale nic mi nie przychodzi do głowy.

? W takim razie porozmawiajmy o pogodzie. Na pewno masz zdanie na ten temat. Od tego zaczyna się każda rozmowa.

Uśmiechnęłam się na te słowa, ale nic a nic mi to nie pomog­ło. Nie przywykłam do tego, by mnie pytano o zdanie ? nawet na temat pogody ? do tego jeszcze, żeby moim rozmówcą był mężczyzna z notatnikiem. Jedynymi mężczyznami, z którymi się dotąd zetknęłam, był prawnik pan Kenneth MacKenzie, Esq., którego się bałam, no i ci na sali sądowej podczas procesu i w więzieniu, którzy byli z gazet i naopowiadali o mnie mnóstwo kłamstw.

Ponieważ z początku nie mogłam rozmawiać, doktor Jordan mówił sam. Opowiedział mi, że teraz wszędzie budują kolej żelazną, jak się kładzie tory i jak pracują lokomotywy na parę. To mnie nieco uspokoiło i powiedziałam, że chciałabym się kiedyś przejechać takim pociągiem. On na to, że pewnie któregoś dnia się przejadę. Zaprzeczyłam, bo przecież mam dożywocie, chociaż nigdy nic nie wiadomo.

Potem mi opowiedział o mieście w Stanach Zjednoczonych, w którym mieszka i które się nazywa Loomisville, i że to miasto fabryczne, chociaż teraz tak dobrze nie prosperuje, bo zaczyna się sprowadzać tanie materiały z Indii. Jego ojciec kiedyś miał fabrykę włókienniczą. Dziewczyny, które tam pracowały, pochodziły ze wsi; były bardzo schludne i mieszkały na stancji u porządnych i szanowanych pań, gdzie nie pozwalano na żaden alkohol, a czasem w salonie było nawet pianino. Pracowały tylko dwanaście godzin na dobę, a w niedzielę rano chodziły do kościoła. Mówił o tym z zamglonymi oczami i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że jedna z nich była jego ukochaną.

Potem powiedział, że te dziewczęta uczyły się czytać i wydawały własną gazetkę, w której drukowały swoje utwory literackie. Kiedy spytałam, co to znaczy, odparł, że pisały opowiadania i wiersze, a ja spytałam, czy pod własnym nazwiskiem. Przytaknął. Uznałam, że to bardzo odważne z ich strony, i zdziwiłam się, że to nie odstraszało młodych mężczyzn, bo który chciałby mieć taką żonę, której utwory każdy może sobie przeczytać. Ja bym się na to nie zdobyła. Uśmiechnął się i powiedział, że to najwyraźniej nie zniechęcało mężczyzn, bo dziewczęta w ten sposób zbierały pieniądze na posag. Zauważyłam, że przynajmniej po ślubie, z powodu dzieci, były zbyt zajęte, żeby pisać.

I wtedy posmutniałam, bo przypomniałam sobie, że ja nigdy nie wyjdę za mąż i nigdy nie urodzę dziecka, chociaż nie chciałabym mieć dziewięciu czy dziesięciu i umrzeć przy którymś porodzie, jak się to zdarza wielu kobietom. Ale i tak żal.

Kiedy jest się smutnym, najlepiej zmienić temat. Spytałam, czy jego matka żyje, a on przytaknął. Okazało się, że jest dosyć chorowita, a ja odparłam, że zazdroszczę mu tego, że ma matkę. I znowu zmieniłam temat. Powiedziałam, że bardzo lubię konie, a on mi opowiedział o swojej klaczy Bess, którą miał w dzieciństwie. Po jakimś czasie, nawet nie wiem kiedy, kroczek po kroczku, zaczęłam rozmawiać z nim coraz swobodniej i już mi nie brakowało tematów do rozmowy.

No i tak sobie rozmawiamy. On zadaje pytanie, ja odpowiadam, a on zapisuje moje słowa. Na sali sądowej każde wypowiedziane przeze mnie słowo było jak gdyby wypalone w papierze, na którym spisywano moje zeznania, i kiedy już raz coś powiedziałam, nie mogłam tego cofnąć. Z tym że słowa te były niewłaściwe, bo cokolwiek bym powiedziała, wszystko przekręcali, nawet jeżeli mówiłam szczerą prawdę. Tak samo było z doktorem Bannerlingiem w domu dla obłąkanych. Teraz jednak czuję, że wszystko, co mówię, jest takie, jakie być powinno. Dopóki mówię, doktor Jordan się uśmiecha i pisze, ciągle powtarzając, że świetnie sobie radzę.

Kiedy tak pisze, mam wrażenie, jakby mnie rysował. Może nawet nie mnie, lecz na mnie ? na mojej skórze ? i nie ołówkiem, którego używa, tylko staroświeckim gęsim piórem, nie dutką, lecz opierzonym końcem. Czuję się zupełnie tak, jakby setki motylków obsiadło mi twarz i delikatnie muskało ją skrzydełkami.

Pod tym uczuciem kryje się jednak inne, uczucie szeroko otwartych oczu i bacznej uwagi. Tak jakbym nagle obudziła się w środku nocy, czując na twarzy czyjąś dłoń, usiadła szybko z mocno bijącym sercem i zobaczyła, że nikogo nie ma w pokoju. A pod spodem jest jeszcze coś innego: wrażenie, że coś mnie rozrywa: nie moje ciało, bo nie jest to tak bolesne, lecz tak, jakbym była brzoskwinią. I nawet nie jest to uczucie, jakbym była rozdzierana, lecz już tak dojrzała, że otwieram się sama.

A wewnątrz brzoskwini jest kamień.
(…)

Margaret Atwood „Grace i Grace”
Tłumaczenie: Aldona Możdżyńska
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 576

Opis: Rok 1843 ? Grace Marks zostaje skazana za współudział w brutalnym morderstwie swojego pracodawcy i jego gospodyni. Odsiadując wyrok dożywocia, twierdzi, iż całkowicie utraciła pamięć. Niektórzy uważają, że Grace jest niewinna angażują do pomocy dobrze się zapowiadającego specjalistę od chorób umysłowych. Mężczyzna wysłuchuje historii Grace, zbliżając ją coraz bardziej do dnia, którego ona nie pamięta. Jakie wspomnienia uda mu się odblokować? Czy Grace naprawdę zabiła?

Tematy: , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek