Powieść drogi i wyraz fascynacji amerykańską popkulturą. Przeczytaj fragment „Krótkiego listu na długie pożegnanie” Petera Handkego

27 kwietnia 2021

Wydawnictwo Eperons-Ostrogi kontynuuje publikację dzieł noblisty Petera Handkego. „Krótki list na długie pożegnanie” to powieść drogi, a zarazem list miłosny do Ameryki, jej krajobrazów i popkultury. Podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych austriacki pisarz otrzymuje wiadomość od żony: „Jestem w Nowym Jorku. Proszę, nie szukaj mnie, byłoby nieładnie z Twojej strony, gdybyś mnie znalazł”. Wbrew tej prośbie bohater rusza w podróż po całym kraju, próbując odnaleźć małżonkę. Poniżej możecie przeczytać fragment książki.

Jak daleko sięgam pamięcią, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że po to przyszedłem na świat, by dopadało mnie przerażenie i strach. Gdy po nalocie amerykańskich bombowców wniesiono mnie do domu, łupki drewna leżały porozrzucane daleko po całym podwórzu, delikatnie oświetlone promieniami słońca. Krople krwi lśniły na schodkach przy bramie bocznej, gdzie pod koniec tygodnia zabijano zające. O zmroku, tym straszniejszym, bowiem jeszcze nie zapadła noc, potykając się szedłem ze śmiesznie zwisającymi rękami skrajem pogrążającego się w ciemności lasu, w którym połyskiwały jeszcze tylko porosty na pniach najbliższych drzew, przystawałem od czasu do czasu, wykrzykując coś żałośnie cicho ze wstydu w głąb lasu, wreszcie wołałem co sił z całej duszy — gdy już z przerażenia wstydzić się nie było potrzeby — kogoś, kogo kochałem, a kto rano wyszedł do lasu i do tej pory nie wrócił; i znowu w promieniach słońca miękkie piórka pierzchających w popłochu kur walały się po podwórzu i lepiły do murów domu.

Wszedłem do windy i w chwili, gdy stary Murzyn powiedział, bym patrzył pod nogi, potknąłem się. Windziarz własnoręcznie zamknął drzwi windy, zabezpieczając je dodatkowo kratą; uruchomił dźwignię i winda ruszyła.

Obok windy osobowej musiała znajdować się jeszcze winda towarowa, bo gdy powoli jechaliśmy w górę, gdzieś z boku dobiegał nas dźwięk przypominający brzęk spiętrzonych jedna na drugiej filiżanek, nieprzerwanie towarzyszący nam przez całą drogę. Podniosłem wzrok znad listu i zacząłem przypatrywać się windziarzowi, który stał w ciemnym kącie przy dźwigni ze spuszczoną głową, nie zwracając na mnie uwagi. Tylko jego biała koszula połyskiwała delikatnie w wycięciach granatowego uniformu… Nagle, jak to zwykle bywa, gdy znajduję się w towarzystwie innych ludzi w jednym pomieszczeniu i przez jakiś czas nikt się nie odzywa, nabrałem pewności, że ten człowiek za moment oszaleje i rzuci się na mnie. Wyciągnąłem więc z płaszcza gazetę, którą kupiłem jeszcze rano przed odjazdem z Bostonu i wskazując na nagłówek, próbowałem wytłumaczyć windziarzowi, że przez umocnienie się niektórych europejskich walut w stosunku do dolara, które niedawno nastąpiło, nie pozostaje mi nic mi innego jak pozbyć się wszystkich pieniędzy, które wymieniłem przed podróżą, ponieważ po powrocie do Europy straciłbym sporo na ich ponownej wymianie. W odpowiedzi windziarz wskazał mi stos gazet pod ławką w kabinie, na którym leżały monety, które otrzymał za sprzedane egzemplarze i pokiwał głową: na egzemplarzach „Providence Tribune” spod ławki widniały identyczne nagłówki, jak na moim egzemplarzu „Boston Globe”.

Uspokojony tym, że windziarz wszedł ze mną w kontakt, starałem się wymacać w kieszeni jakiś banknot, który mógłbym mu wręczyć od razu, gdy tylko wniesie mi walizkę do pokoju. W pokoju okazało się, że trzymam w ręce dziesięciodolarówkę. Przełożyłem ją do drugiej ręki i nie wyciągając z kieszeni zwitka z pieniędzmi, zacząłem szukać jednodolarówki. Wyszperałem jakiś banknot i wręczyłem go windziarzowi. Był to banknot o nominale pięciu dolarów. Windziarz natychmiast zacisnął na nim palce.

— Jeszcze jestem tu zbyt krótko — powiedziałem głośno, gdy zostałem sam. Poszedłem w płaszczu do łazienki i baczniej przyglądałem się lustru niż samemu sobie. Dostrzegłem kilka włosów z tyłu na płaszczu i stwierdziłem:

— Chyba w autobusie wypadły mi włosy. — Zdziwiony usiadłem na brzegu wanny, bo po raz pierwszy, odkąd przestałem być dzieckiem, mówiłem sam do siebie. O ile jednak dziecko, udając że jest z kimś, zwykło mówić głośno, o tyle ja w odróżnieniu od niego, próbując być przede wszystkim obserwatorem, a nie uczestnikiem zdarzeń, nie umiałem wytłumaczyć swojego zachowania. Chciało mi się śmiać i w końcu w rozbawieniu walnąłem się pięścią w głowę tak, że omal nie wpadłem do wanny.

Dno wanny wzdłuż i wszerz wyłożone było podłużnymi, jasnymi, antypoślizgowymi taśmami, przypominającymi plastry. Pomiędzy widokiem tych plastrów a myślą o rozmawianiu z samym sobą zaistniała tak niewytłumaczalna zgodność, że odechciało mi się śmiać i wróciłem do pokoju.

Za oknem z widokiem na rozległy park z niewielkimi domkami rosły wysokie brzozy. Ich listki były jeszcze słabo rozwinięte i przeświecało przez nie słońce. Podciągnąłem żaluzje, przysunąłem fotel pod okno i usiadłem; oparłem nogi na kaloryferze, który dawał jeszcze trochę ciepła. Fotel był na kółkach i mogłem go przesuwać to w jedną, to w drugą stronę. Przypatrywałem się kopercie. Była to jasnoniebieska hotelowa koperta; na odwrocie był nadruk: „Delmonico’s, Park Avenue at Fifty-ninth Street, New York”. Na stemplu na przedniej stronie koperty widniało jednak co innego: „Philadelphia, Pa.”; list został stamtąd wysłany już pięć dni temu.

— Po południu — powiedziałem głośno dostrzegłszy na stemplu litery „p.m.”.

Zadałem sobie pytanie: „Skąd wzięła pieniądze na drogę?”

— Musi mieć ich sporo przy sobie, pokój tam kosztuje przynajmniej ze trzydzieści dolarów.

Znałem DELMONICO przede wszystkim z musicali: przybysze z prowincji wchodzą tam tanecznym krokiem wprost z ulicy i spożywają niezgrabnie posiłki w zamkniętych lożach.

— Z drugiej strony ona nie posiada nawet krzty zmysłu finansowego, a jeśli już, to nie taki jak u innych. Nigdy nie wyzbyła się dziecinnego upodobania do wymieniania się czymś, dlatego też traktuje pieniądze jako środek służący wymianie. Cieszy ją wszystko, co da się szybko spożytkować albo przynajmniej wymienić na coś innego, a pieniądz umożliwia i jedno, i drugie.

Patrzyłem w dal i dostrzegłem kościół, przesłonięty dymem wydobywającym się z fabryki bawełny; z planu miasta można było wyczytać, że to kościół baptystów.

— Ten list długo był w drodze — powiedziałem. — Czyżby w tym czasie umarła?

Kiedyś na wysokim skalnym zboczu szukałem o zmroku matki. Od czasu do czasu miewała przygnębiające myśli, bałem się, że albo rzuciła się w przepaść, albo po prostu spadła. Stałem na górze, rozglądając się po okolicy, która już zaczynała kryć się w ciemności. Nie zauważyłem nic szczególnego, jednakże widok grupki kobiet, która odstawiła swoje siatki z zakupami, jakby przestraszona, a do której po chwili podszedł jeszcze ktoś, sprawił, że na ustępach skalnych znowu zacząłem wypatrywać strzępów ubrania. Nie byłem w stanie rozewrzeć ust, wdychane powietrze sprawiało mi ból; ze strachu wszystko we mnie zapadło się gdzieś w głąb. Potem w dole zapaliły się światła uliczne i przejechało kilka samochodów z włączonymi reflektorami. Na górze panowała cisza, dało się słyszeć tylko cykanie świerszczy. Czułem coraz większy ciężar. Również na stacji benzynowej przy wjeździe do miasteczka zapaliły się światła. Przecież było jeszcze widno! Przechodnie na ulicy poruszali się szybciej. Chodząc po skalnym zboczu drobnymi kroczkami w tę i z powrotem, w dole pomiędzy nimi dostrzegłem kogoś, kto poruszał się bardzo wolno, właśnie po tym poznałem matkę, która w ostatnim czasie wszystko robiła w zwolnionym tempie. Nie przechodziła przez ulicę na wprost jak zwykle, tylko nadkładając drogi szła po przekątnej.

Podjechałem na fotelu do nocnego stolika i poprosiłem o połączenie z hotelem Delmonico w Nowym Jorku. Judith znaleziono w spisie dopiero, gdy podałem jej nazwisko panieńskie. Wyjechała pięć dni temu, nie podając adresu, na który można by przesyłać jej listy. Zostawiła w pokoju aparat fotograficzny: czy mają go odesłać na jej adres w Europie? Powiedziałem, że jutro będę w Nowym Jorku i sam odbiorę aparat.

— Tak — powtórzyłem po odłożeniu słuchawki — jestem jej mężem. Powstrzymując śmiech, wróciłem z fotelem pod okno.

Nie podnosząc się z fotela, zrzuciłem z ramion płaszcz i zabrałem się do przeliczania czeków podróżnych, które jeszcze w Austrii, nasłuchawszy się o napadach rabunkowych, wymieniłem na gotówkę. Wprawdzie urzędnik w banku obiecał mi po moim powrocie przyjąć czeki po tym samym kursie, ale po obecnej zmianie kursu może czuć się zwolniony z tej umowy. Zachodziłem w głowę: „Jak by tu wykorzystać aż trzy tysiące dolarów?”. Postanowiłem, że za wszystkie pieniądze, które wymieniłem w takiej ilości dla kaprysu, będę teraz żyć leniwie i niczym się nie przejmować. Jeszcze raz zadzwoniłem do hotelu Delmonico, chcąc zamówić pokój na następny dzień. Ponieważ nie mieli wolnych miejsc, poprosiłem portiera, by zamówił dla mnie pokój w hotelu WALDORF ASTORIA, który właśnie przyszedł mi na myśl: wstrzymałem się z tym jednak, bo w tym momencie przypomniało mi się, że F. Scott Fitzgerald, którego książki chętnie czytałem, często bywał w hotelu ALGONQUIN na Czterdziestej Czwartej ulicy, i tam zamówiłem pokój. Akurat mieli jeszcze jeden wolny.

Potem zabrałem się do przygotowywania sobie kąpieli w wannie i wtedy w mojej głowie zrodziła się myśl, że Judith musiała pobrać resztę pieniędzy z mojego konta.

— Nie powinienem był dawać jej upoważnienia — powiedziałem, zbytnio się tym zresztą nie przejmując; nawet mnie to rozbawiło. Byłem ciekaw, co będzie dalej, lecz trwało to jedynie chwilę, kiedy bowiem widziałem ją po raz ostatni, pewnego popołudnia, wyciągniętą na łóżku, nie dało się już z nią rozmawiać, patrzyła na mnie takim wzrokiem, że zatrzymałem się i nie podszedłem do niej, widząc że nie jestem w stanie jej pomóc.

Siedząc w wannie doczytałem do końca Wielkiego Gatsby’ego F. Scotta Fitzgeralda. Była to historia miłosna, w której mężczyzna kupuje posiadłość w pewnej zatoce tylko po to, by każdego wieczoru obserwować, jak zapalają się światła w rezydencji na przeciwległym brzegu, gdzie jego ukochana żyje z innym mężczyzną. Miłość Wielkiego Gatsby’ego była równie potężna co jego wstydliwość. Kobieta z kolei, im bardziej natarczywa i bezwstydna była jej miłość, tym większym okazywała się tchórzem.

— Tak — powiedziałem sobie — z jednej strony jestem wstydliwy, z drugiej, gdy chodzi o moje uczucie do Judith, jestem tchórzem. Zawsze byłem przy niej skrępowany, nie potrafiłem się od tego uwolnić. Coraz lepiej rozumiem, że moja skłonność do zawstydzenia, która mi odpowiadała, bo sądziłem, że nie mogę sobie na wszystko pozwolić — jako miara mojego uczucia — jest swego rodzaju tchórzostwem. Wielki Gatsby zachowywał się tchórzliwie, gdy przyszło mu okazywać miłość, która była jego obsesją. Był uprzejmy. Chciałbym być tak uprzejmy i bezwzględny jak on, o ile nie jest już na to za późno.
(…)

Peter Handke „Krótki list na długie pożegnanie”
tłumaczenie: Barbara L. Surowska
wydawnictwo: Eperons-Ostrogi
ilość stron: 265

Opis: W „Krótkim liście na długie pożegnanie” autor zastawia na czytelników sprytnie obmyśloną pułapkę polegającą na tym, że w tekście powieści odwołuje się do dwóch utworów, których bohaterowie przechodzą różne fazy rozwoju osobowości aż do osiągnięcia dojrzałości. Jak pisze w posłowiu tłumaczka, protagonista Handkego przemierza rozległy kontynent amerykański, nie czerpiąc z tego zbyt wielkiej satysfakcji. Długie podróże go męczą. Marzą mu się siedmiomilowe buty pozwalające w jednej chwili przenieść się w upatrzone miejsce. Irytują go zwierzenia napotykanych w drodze osób. Choć odczuwa gwałtowną potrzebę przemiany, stania się osobą „serdeczną, uprzejmą, łagodną, szczęśliwą, wyzwoloną od skłonności do odczuwania strachu i wpadania w panikę”, i choć tak bardzo pragnie być „kimś więcej niż tylko osobą, która korzysta z instytucji użyteczności publicznej, chodzi ulicami, wsiada do autobusów, mieszka w hotelach, przesiaduje na barowych stołkach”, nie przestaje się właśnie w ten sposób zachowywać.

Tematy: , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek