Poruszająca opowieść autobiograficzna Wioletty Grzegorzewskiej w księgarniach od 27 października. Przeczytaj przedpremierowo fragment „Wilczej rzeki”
Nominowana do Międzynarodowej Nagrody Bookera za „Guguły” Wioletta Grzegorzewska powraca z poruszającą prozą autobiograficzną o tułaczce, przemocy, pandemii, ale też i o miłości. Główną bohaterką „Wilczej rzeki” jest pisarka, która wraz z trzynastoletnią córką postanawia przeprowadzić się z małej wyspy do większego miasta. Nagle na świecie wybucha pandemia, a w nowym miejscu nie czeka na nią obiecane mieszkanie. Od tego dnia próbuje przetrwać, tułając się z dzieckiem po przypadkowych stancjach. Jak pisze Olga Tokarczuk, „apokaliptyczny klimat tej intymnej, biograficznej prozy hipnotyzuje i niepokoi”. Książka trafi do księgarń 27 października, a już teraz możecie przeczytać u nas przedpremierowo sam początek.
Rzeko – klepsydro wody przenośnio wieczności wstępuję w ciebie coraz bardziej inny że mógłbym być obłokiem rybą albo skałą a ty jesteś niezmienna jak zegar co mierzy metamorfozy ciała i upadki ducha powolny rozkład tkanek i miłości
Zbigniew Herbert, Do rzeki
1.
Zaczęło się od chłodu, który mnie wypełnił, jakby ktoś wstrzyknął mi w żyły freon albo wrzucił do lodowatej rzeki. Było ciepłe południe marca 2020 roku. Kalendarzowa wiosna trwała już cztery dni, słońce przygrzewało tak, że niektórzy mężczyźni zdejmowali po Ryde, a ja, oparta o stary dąb w rezerwacie przyrody Pig Leg Lane na wyspie Wight, poprosiłam Julię, moją trzynastoletnią córkę, żeby pożyczyła mi sweter.
Po powrocie do domu wypiłam gorącą herbatę z cytryną i utartym korzeniem imbiru, i połknąwszy paracetamol, przytuliłam się na materacu do psa. Chłód na chwilę odpuścił. Słońce zarumieniło się nad zatoką. Woń węgla drzewnego przenikała powietrze. W kominkach dopalały się ostatnie kawałki drewna. Po miasteczku krążyła policja. Patrole konne prześlizgiwały się przez centrum Ryde jak węgorze. Lis, który za dnia spał w zapadłym grobowcu na pobliskim cmentarzu, wyszedł z kryjówki na żer i wylizywał skorupki jajek przy śmietniku. Zbliżała się osiemnasta. Radio nadawało komunikat: „Zostańcie w domu”, a ja szykowałam się do drogi.
Adam, mąż, ojciec dwojga moich dzieci, z którym od roku byłam w separacji, zadzwonił w lutym i niby mimochodem wspomniał, że w Hastings, mieście, gdzie przebywał od kilku miesięcy, jego znajomy z Armenii, Arej, ma do wynajęcia tanie mieszkanie po remoncie. Zgodziłam się na przeprowadzkę. Następnego dnia, wierząc Adamowi na słowo, przelałam mu dziewięćset funtów na depozyt. W połowie marca wszystkie moje rzeczy – lodówka, pralka, naczynia – pojechały na mateczną wyspę, jak nazywałam główny ląd Wielkiej Brytanii, potem wybuchła na świecie pandemia, a ja nie mogłam się wydostać z wyspy Wight. Nikt nie chciał ryzykować i utknąć na mainlandzie. W ostatniej chwili Adam powiedział, że podrzuci nas do Hastings. W innych okolicznościach nie chciałabym z nim podróżować, ale tym razem nie miałam wyjścia, musiałam przyjąć jego pomoc. A potem cały dzień czekałam na telefon. Dopiero pod wieczór przysłał esemesa, że po wyjeździe z portu w Fishburne mercedes nawalił i został odholowany do warsztatu.
Kiedy pogodziłam się z myślą, że zamkną promowiska, a ja zostanę w pustym mieszkaniu, zabrzęczał telefon – Adam dawał nam zielone światło. Auto znowu było na chodzie. Ładowarka, telefon, laptop. Spakowałam w pośpiechu resztę rzeczy. Pies wyczuł zamieszanie, łypał na mnie spod stołu smutnym wzrokiem, jakby chciał zapytać: „Co wy, ludzie, tak gonicie? I za czym?”.
Dwie godziny później siedzieliśmy w przeładowanym samochodzie: Adam za kierownicą, ja obok, z psem między nogami. Julka na tylnym siedzeniu z kotką Bronką w klatce. Spojrzałam w stronę kamienicy naprzeciwko kebabu przy Union Street, gdzie od kilku lat ze swoją francuską dziewczyną Solene mieszkał Mateusz, nasz dorosły syn. Pasowało mu życie na wyspie, miał firmę marketingową, która zatrudniała kilkanaście osób, podczas gdy ja, znudzona sielankową scenerią białego bogatego południa, dusiłam się na tym małym lądzie w kształcie nadgryzionego liścia klonu, na tej wyspie dinozaurów i duchów, oddalonej trzy godziny i trzydzieści lat od Londynu.
Do portu w East Cowes dotarliśmy, zanim wypłynął ostatni prom. Adam owinął twarz szalikiem i skoczył do kas przebukować bilety. Miałam złe przeczucia, bo światła w budynkach terminalu były zgaszone. Ucichły gwar podróżnych, popiskiwanie dzieci, hałas ekspresów w portowej kawiarni. Przypływ zatarł ślady stóp na plaży. Mewy, które przed miesiącem podkradały podróżnym jedzenie, rozsypane frytki, ciastka i bułki, teraz kołowały niespokojnie nad portem. Łopotały na wietrze żółte taśmy, którymi strażnicy poowijali bramki wejściowe i ławki. Na placu przed budynkiem terminalu, jak na arenie cyrkowej, jeździł po kole rowerzysta w pomarańczowej kamizelce, od czasu do czasu odrywał ręce od kierownicy i pokazywał coś na migi mężczyźnie stojącemu w oknie wyglądającemu na kapitana. W oddali burzyło się morze. Mrugały światła latarni. Statki wracały do portów.
Wytarłam rękawem swetra szybę. Reflektory jak diaskop podświetlały promowisko. Przed nami stały nissan osobowy i dwie ciężarówki. Adam wrócił bez biletów, włączył tablet i na stronie Red Funella próbował zamówić nowy rejs. Klikał z takim uporem, jakby chciał nas przerzucić przez zatokę Solent. Tablica ogłoszeń była zaciemniona. Patrzyliśmy na nią w napięciu jak gracze giełdowi na notowania akcji. Wreszcie ekran rozbłysnął. Na podświetlonym pasku pojawiła się godzina rejsu do Southampton. Dwudziesta druga dwadzieścia, przeczytałam na głos.
Adam włączył spryskiwacz. W sunących po szybie kroplach znikał odwrócony widok na port, który natychmiast zamazywały wycieraczki. Przypomniało mi się, że pod koniec szesnastego wieku na wyspie Wight dżuma zabiła ponad dwieście osób. Zmarli zostali pochowani razem z gubernatorem na cmentarzu zadżumionych przy kościele Świętego Tomasza w stolicy wyspy. Nie minęło dwieście lat, a ich nagrobki posłużyły do wyłożenia kamieniem alejek w parku rekreacji.
Z zamyślenia wyrwało mnie buczenie promu, które tej nocy brzmiało złowieszczo, jak z Wojny światów Spielberga. W pierzei między ścianami terminalu przepłynął biało-czerwony kadłub promu Red Funnel. Nareszcie!
Julka się wzdrygnęła i odłożyła telefon. Z nissana wypadł rozżarzony niedopałek. Mewa złapała go w locie, myśląc, że to frytka. Strażnik wklepał coś do czytnika i zapukał w okno. Na jego widok Leo się rozszczekał. Adam spuścił szybę i przekrzykując psa, próbował tłumaczyć, że mieliśmy rejs zabukowany na czwartą, ale nawalił samochód. Strażnik pokiwał głową i zeskanował kody nieważnych biletów w telefonie Adama, spisał numery rejestracyjne mercedesa i sprawdzał jakieś dane, potęgując tym nasz niepokój. Zdesperowana sięgnęłam do torebki i pokazałam mu dowód wpłaty na nowe mieszkanie w Hastings, tłumacząc, że przeprowadzkę planowałam od dawna i nie mam już domu na wyspie.
Odszedł, ustalał coś z kolegą albo kierownikiem. Jego twarz nagle znieruchomiała, ale dłonie dalej tańczyły. Patrząc na niego, zrozumiałam, że to, co bierzemy za przeznaczenie, jest często wypadkową decyzji różnych ludzi, których spotykamy na swojej drodze.
Minuty płynęły. Było wpół do dziesiątej. Odpięłam pasy i sięgnęłam do torebki po portfel.
– Weź, zostaw. – Adam powstrzymał mnie dłonią – Łapówa tu nie przejdzie. Wkurzysz ich tylko. – Wytarł kropelki potu spod nosa i odgarnął z wysokiego czoła przetkane siwizną włosy. Musiało mu skoczyć ciśnienie, bo był zaczerwieniony na twarzy i ciężko oddychał.
Minuty płynęły. Wybiła dwudziesta druga. W samochodzie zrobiło się duszno. Pies podniósł wilgotną mordkę z moich kolan i zaczął ciężko dyszeć. Kotka drapała drzwiczki klatki. Mnie rozbolał brzuch. Julka podjadała ciastka. Minuty płynęły. Adam zaciskał dłonie na kierownicy.
(…)
Wioletta Grzegorzewska „Wilcza rzeka”
tłumaczenie:
wydawnictwo: W.A.B.
ilość stron: 400
Opis: „Wilcza rzeka” to autobiograficzna, oparta na dzienniku, powieść drogi, która relacjonuje dramatyczne losy pisarki, samotnej matki, mieszkającej na stałe w Wielkiej Brytanii. Początek 2020 roku. Dobiegająca pięćdziesiątki bohaterka postanawia wyprowadzić się z małej wyspy położonej na kanale La Manche. Kiedy jest już gotowa do drogi, na świecie wybucha pandemia. Ostatnim promem razem z córką, psem i kotem udaje jej się przepłynąć do Southampton, skąd wyrusza do Hastings. Na miejscu okazuje się, że mieszkanie, które miała wynająć od pewnego Ormianina, wcale na nią nie czeka. Od tego dnia próbuje przetrwać, tuła się z trzynastoletnią córką po przypadkowych stancjach, dzieląc je ze spotkanymi po drodze ludźmi, imigrantami, ubogimi i, takimi jak ona, życiowymi wykolejeńcami. Wreszcie staje się bezdomna i trafia z córką do schroniska dla kobiet. Gdzie jest to nasze miejsce? Czy podróż musi mieć swój cel? W tej autobiograficznej powieści o emigracji, miłości, ale i osamotnieniu, ujmującej pięknem języka, Wioletta Grzegorzewska stawia pytania, na które trudno znaleźć dziś odpowiedzi, ale które warto zadawać. Szczególnie teraz.
TweetKategoria: fragmenty książek