Polsko-grecka saga sensacyjna z wielką historią w tle. Przeczytaj przedpremierowo fragment nowej powieści Macieja Siembiedy zatytułowanej „Katharsis”

10 maja 2022

Od Salonik po Gdynię, z wyspy Wolin po Belgrad i od Wrocławia do Kairu. Do tego niezależne historie czwórki bohaterów na przestrzeni ponad 60 lat, co w efekcie daje najobszerniejszą powieść w dorobku Macieja Siembiedy. Autor „Gambitu” i „Kukieł” od dawna nosił się z zamiarem napisania prawdziwej sagi. „Katharsis” to spełnienie tych zawodowych marzeń. Fabuła książki orbituje wokół losów greckich imigrantów napływających do Polski na przełomie lat 40. i 50. ubiegłego wieku. Powieść znajdziecie w księgarniach od 18 maja, a tymczasem poniżej prezentujemy przedpremierowo sam jej początek.

PROLOG

Sudety Wschodnie, okolice wsi Klessengrund
Wiosna 1945 roku

Człowiek w zniszczonym pasiaku i rozdeptanych butach, ledwo trzymających się stóp, podszedł do burty ciężarówki i otoczył ramionami metalowy pojemnik w kształcie walca. Z wysiłkiem oderwał go od podłogi, wygiął ciało do tyłu i oparł ciężar na klatce piersiowej, ale walec – pomalowany na czarno i opatrzony dziwnymi żółtymi symbolami – ważył więcej, niż przypuszczał mężczyzna w obozowych łachmanach. Przemarznięte ręce więźnia zaczęły się zsuwać po gładkiej stali. Skulił się w półprzysiadzie, co pozwoliło mu podtrzymać pojemnik udami, ale z sekundy na sekundę tracił równowagę.

I wtedy stało się coś, czego człowiek w pasiaku nigdy nie doświadczył przez trzy lata w obozie koncentracyjnym Gross-Rosen.

Oficer SS nadzorujący transport podbiegł do niego, śmiesznie drobiąc kroki na śliskich kamieniach. Dłońmi w skórzanych rękawiczkach w ostatniej chwili podparł dno pojemnika i podtrzymał je wystarczająco długo, aby więzień umocnił swój chwyt i zapanował nad sytuacją. Następnie niemal troskliwie poprawił beret, który człowiekowi w pasiaku zsunął się na oczy, poklepał go po plecach i wskazał podbródkiem kierunek marszu.

Więzień ruszył, odnajdując siłę w zdumieniu, jakie go ogarnęło. W kamieniołomie Gross-Rosen, gdzie pracował wcześniej, esesmani dopingowali więźniów wyłącznie szpicrutami. Gdyby któryś zauważył, że bryła granitu wysuwa mu się z rąk, mógłby zostać zakatowany na śmierć.

Zanim człowiek w pasiaku trafił do piekła obozu, był katolickim księdzem, i oficer SS nagle wydał mu się Cyrenejczykiem pomagającym nieść krzyż Chrystusowi.

On też szedł pod górę. Nie na Golgotę, nagą i pozbawioną drzew, ale na pokryte lasem sudeckie wzniesienie, ukrywające podziemny magazyn, do którego ksiądz i jeszcze pięciu innych ludzi w pasiakach miało przenieść z ciężarówki metalowe, czarno-żółte zasobniki. Każdy po dwa.

Więzień rozważnie stawiał kroki, wykorzystując wykroty i korzenie jodeł jak stopnie schodów ułatwiających wspinaczkę. Mimo dotkliwego chłodu pot płynął mu po grzbiecie, wygiętym niczym harfa, której struny napięte są tak mocno, że mogą wydać tylko jęk. Dyszał ciężko i przystawał co kilka kroków, rozglądając się bojaźliwie, ale nikt go nie poganiał.

Na miejsce dotarł po dwudziestu minutach. Upadł na kolana i rękami drżącymi z wysiłku podał pojemnik rosłemu człowiekowi w prawie nowym pasiaku, który wyłonił się jak spod ziemi i przejął stalowy walec. Objął zasobnik potężnym ramieniem i mocno przycisnął do piersi, a następnie – przytrzymując się wolną ręką poręczy wmurowanej w beton – zszedł po metalowych szczeblach w głąb bunkra.

Ksiądz zdjął beret, który znów przysłaniał mu widok, wytarł rękawem pot zalewający oczy i wówczas zdumiał się po raz drugi.

Zza drzewa, rosnącego tuż obok wejścia do podziemnego magazynu, wyszedł wysoki mężczyzna w rudym mundurze i sukiennym płaszczu organizacji Todt. Nosił opaskę ze swastyką i naszywki frontführera, ale nie wyglądał na Niemca. Miał skórę w kolorze herbaty, oczy jak dwa kawałki węgla i usta układające się w drapieżny grymas, podkreślony czarną kreską podgolonych wąsów, połączonych z mauretańską bródką. Przypominał postać z biblijnych rycin, chociaż jeden szczegół wyraźnie temu zaprzeczał. Funkcjonariusz Todta obracał w palcach paciorki, które ksiądz z łatwością rozpoznał. To był muzułmański różaniec.

Więzień przeniósł zdziwiony wzrok na twarz funkcjonariusza, a wtedy śniady frontführer odezwał się czystą niemczyzną, zmiękczoną arabskim akcentem.

– Zejdź na dół i przynieś jeszcze jeden pojemnik. Potem będziesz mógł odpocząć.

Ksiądz pokornie skinął głową i podziękował bladym uśmiechem. To był naprawdę poranek cudów.

Schodząc, odwrócił się na kilka sekund i zauważył, jak muzułmanin w rudym mundurze pochyla się nad otworem podziemnego magazynu i sprawdza metalową klapę zamykającą wejście.

Najwyraźniej miał coś wspólnego z budową bunkra. Organizacja Todt zajmowała się właśnie takimi rzeczami. Ksiądz pamiętał kilku jej inżynierów, kręcących się po kamieniołomach i nadzorujących załadunek granitu, potrzebnego hitlerowcom na nowe obiekty wojskowe. Przybysza z Arabii nigdy by się wśród nich nie spodziewał.

Kilka godzin później było po wszystkim.

Sześciu więźniów przetransportowało czarno-żółte pojemniki z paki samochodu na leśne wzgórze, a siódmy zniósł je po metalowej drabinie na dno bunkra i ustawił pod betonową ścianą. Potem pod eskortą funkcjonariusza organizacji Todt i trzech sturmmanów wciągnęli sprzęt i przyspawali metalową klapę do jej obramowania. Całość starannie nakryli darnią, na której umieścili pień jodły, pewnie wywróconej przez wichurę.

Zeszli na dół, z trudem trzymając się na nogach. Przy ciężarówce czekał oficer SS, który klasnął w dłonie z zadowoleniem. Gestem wskazał więźniom grubą kłodę, zachęcając, aby usiedli i odpoczęli. Poczekał, aż usadowią się, a następnie dał znak sturmmanom, którzy sięgnęli po pistolety maszynowe, wymierzyli i otworzyli ogień.

Byli doświadczonymi mordercami.

Żaden z więźniów nie zdążył się poderwać. Dwóch poleciało w tył odrzuconych przez serię, reszta zatańczyła na siedząco jakiś makabryczny balet i osunęła się na ziemię lub pozostała na kłodzie w nienaturalnych pozach. Na twarzy więźnia, który o mało nie upuścił pierwszego pojemnika, zastygło zdziwienie, choć przecież można się było domyślić ciągu dalszego.

Oficer SS sięgnął do kabury, podszedł do rozstrzelanych i posłał kilka pocisków w serca tych, którzy jeszcze się ruszali. Celował powoli, z odległości, która gwarantowała, że krew nie ochlapie mu płaszcza.

Muzułmanin stał nieruchomo kilkanaście kroków dalej.

Dowódca dwuosobowej eskorty odczekał chwilę, po czym schował pistolet i znów skinął na sturmmanów. Ci odłożyli schmeissery i zabrali się za przenoszenie zwłok na pakę ciężarówki. Nie można było zostawić siedmiu trupów w pasiakach przy leśnej drodze. Rosjanie, którzy byli tuż-tuż, od razu by się domyślili, że więźniowie obozu zostali użyci do transportu i ukrycia czegoś ważnego. Natychmiast zaczęliby szukać.

Zwłoki były lekkie. Wychudzone i wynędzniałe, dlatego żołnierze SS nie mieli z nimi kłopotu. Przeciągali rozstrzelanych pod burtę, a następnie jeden chwytał zabitego pod ramiona, drugi za nogi, unosili, wykonywali kilka bujnięć i na trzy wrzucali ciało na ciężarówkę. Trzeci ze sturmmanów, stojący na pace, przesuwał je w głąb. Zszedł dopiero wtedy, gdy trzeba było podnieść rosłego więźnia w prawie nowym pasiaku, tego, który umieszczał pojemniki wewnątrz bunkra.

Skończyli i wycierali dłonie z krwi beretami ściągniętymi z głów zabitych.

Oficer SS z miną wyrażającą aprobatę dla dobrej roboty podszedł do nich, trzymając w dłoni paczkę papierosów. Esesmanom rozbłysły oczy. Nie palili od wielu dni. Normalne. Byli doświadczonymi żołnierzami i wiedzieli, że kiedy zbliża się front, najpierw musi upaść system dostaw. Służby kwatermistrzowskie trzęsą portkami i wariują. Brakuje opatrunków, amunicji, jedzenia. O papierosach nie wspominając.

Wyciągnęli chciwie po jednym, ale oficer SS zachęcił ich, aby poczęstowali się jeszcze raz, na później. Nie wiedzieli, jak dziękować. Darczyńca schował paczkę juno, obmacał kieszenie i rozłożył dłonie w bezradnym geście. Nie miał zapalniczki.

Jeden ze sturmmanów zareagował, wyjął zapałki i zagrzechotał nimi z promiennym uśmiechem. Kilka sekund później jego dwaj towarzysze z papierosami w ustach pochylili się nad płomieniem i wtedy rozległ się pierwszy strzał.

Śniady funkcjonariusz organizacji Todt, który na moment spuścił esesmanów z oczu, natychmiast spojrzał w ich stronę. Jeden z żołnierzy osunął się, jakby nagle utracił władzę w nogach. Papieros odkleił się od jego warg, upadł i potoczył po kamieniach. Muzułmanin odprowadził dymiącego juna wzrokiem i dopiero po chwili zrozumiał, że strzela oficer SS. Prosto w głowy swoich ludzi.

Ostatni z nich, który miał sekundę przewagi, spróbował odskoczyć, dlatego kula oderwała mu kawałek skalpu z boku czaszki. Oficer skrzywił się z niesmakiem i wypalił jeszcze raz. Tym razem w środek czoła. Po czym powoli odwrócił się w stronę Muzułmanina, unosząc pistolet w wyprostowanej ręce, aby dokładnie zgrać przyrządy celownicze.

I wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Frontführer organizacji Todt zrobił krok w jego stronę.

– Nic z tego – powiedział spokojnie. – Wystrzelałeś wszystkie osiem pocisków. Liczyłem. Trzeba było nie dobijać więźniów.

Blefował, ale esesman dał się nabrać. Strzelał z walthera, pistoletu, który w odróżnieniu od parabellum nie informował, że amunicja się skończyła, bo zamek nie zatrzymywał się w tylnym położeniu.

Niemiec zawahał się, opuścił broń i przeładował, aby upewnić się, czy przypadkiem nie ma ostatniego pocisku w komorze. To wystarczyło, muzułmanin doskoczył i uderzył esesmana pięścią w twarz, z siłą spotęgowaną przez rozpęd ciała.

Oficer stracił przytomność. Gdy ją odzyskał, napastnik siedział na nim okrakiem i wyciągał z ładownicy przy jego pasie zapasowy magazynek. Był pusty. Funkcjonariusz organizacji Todt rozejrzał się za poręcznym kamieniem, ale Niemiec odgadł jego zamiar.

– Nie musisz tego robić – jęknął.

– Chciałeś mnie zabić – szepnął muzułmanin, na jego twarzy malowało się okrucieństwo.

– Miałem rozkaz nie zostawiać żadnych świadków – odparł twardo esesman.

Śniady mężczyzna pokiwał głową ze zrozumieniem, a następnie wymacał otoczak, który pozwolił wyrwać się z drogi, i trzasnął nim w czaszkę Niemca.

Wytarł dłonie o jego mundur, wstał i rozejrzał się. Na górskiej drodze panowała cisza zakłócana jedynie szmerem jodeł i trzepotem skrzydeł kruka, który przysiadł na pobliskim drzewie.

Był ptakiem wychowanym przez wojnę. Zwabiły go wystrzały, z reguły zwiastujące ucztę, dlatego okazywał zniecierpliwienie na widok Muzułmanina i łakomie wpatrywał się w oczy martwych ludzi, największy ptasi przysmak.

Funkcjonariusz organizacji Todt nie zamierzał mu przeszkadzać. Przyklęknął przy zwłokach zastrzelonych żołnierzy i pobieżnie je przeszukał. W kieszeni sturmmana, który zginął jako pierwszy, znalazł kluczyk do ciężarówki.

Uruchomił ją i ruszył w stronę wsi Klessengrund.

Odjeżdżając, zastanawiał się, czy oficer SS wiedział, co znajdowało się w czarnych pojemnikach z żółtymi symbolami. Na samą myśl, że kiedyś po to wróci, poczuł nagły przypływ euforii. Nic nie było w stanie jej zakłócić. Ani chłód wiosennego poranka, ani obraz morderstw, w których właśnie wziął udział, ani głuche, choć coraz bliższe odgłosy radzieckiej artylerii. To wszystko nie miało już żadnego znaczenia. Prawdziwym zwycięzcą tej wojny był on i tylko on.

Zacisnął dłoń na kierownicy i dodał gazu.
(…)

Maciej Siembieda „Katharsis”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Agora
Liczba stron: 576

Opis: Najlepsza książka mistrza powieści sensacyjnych z Wielką Historią w tle! Przez ponad sześćdziesiąt lat (1927-90) toczy się ta polsko-grecka saga łącząca pokolenia i wiodąca nas przez zdumiewający labirynt losów czwórki bohaterów. Od Salonik po Gdynię, z wyspy Wolin po Belgrad i od Wrocławia do Kairu… „Katharsis” to powieść pełna zaskakujących zwrotów akcji, sensacyjnych zdarzeń, miłości i odsłon życia, których nigdy nie można przewidzieć. Kostas Tosidos, bohater greckiej partyzantki w 1949 roku wraz z rodziną trafia do tajnego szpitala na polskiej wyspie Wolin. Zmienia tożsamość, lecz nieoczekiwanie dopada go grecka przeszłość, która poprowadzi go ku tragedii. „Sacharyna”, przemytnik z Gdyni lat trzydziestych, staje się królem czarnego rynku, ale zdrada, a potem wojna zmieniają jego życie w ciąg iście szatańskich zdarzeń i ich konsekwencji. Janis, syn Kostasa, po wojnie w dramatycznych okolicznościach przerywa karierę bokserską. Zostaje milicjantem, a jedno ze śledztw poprowadzi go ku rozwiązaniu największej tajemnicy jego ojca. „Zulus”, wychowanek „Sacharyny” napisze własny rozdział powojennej historii przestępczej Gdyni, choć los przeznaczy mu całkowicie inną rolę. Pozornie niezależne historie czwórki bohaterów „Katharsis” przecinają się w jednym miejscu: w kopalni rudy uranu w sudeckim Kletnie, gdzie w latach 1949-52 Sowieci wydobywali surowiec do budowy własnej bomby atomowej. „Katharsis” to nie tylko misternie poprowadzona, pasjonująca opowieść o ludziach wciągniętych w wir historii i uczuciach, które bez względu na okoliczności decydują o naszych wyborach. Między przemytnikami, bandytami, agentami służb specjalnych, spolszczonymi Grekami i ukrywającymi się w Egipcie nazistami Maciej Siembieda snuje ponadczasową i ponadnarodową opowieść o dobru i złu, zagadkach tożsamości, próbach życia w zgodzie ze sobą, a wreszcie o polityce, będącej najbardziej plugawą i fałszywą dziwką, jaką nosi ta ziemia. Brawurowe, godne greckiej tragedii zakończenie powieści pozostawia czytelnika oszołomionego nie tylko kunsztem pisarskim autora, ale także konfrontacją z pytaniami, które od zawsze stawia nam literatura: o granice naszej wolności, zależność od zrządzeń losu oraz cenę prawdy, która nie zawsze nas wyzwala.


Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek