Polskie wydanie pierwszej powieści historycznej Zadie Smith zapowiedziane na wrzesień. Przeczytaj przedpremierowo fragment „Oszustwa”
Po siedmiu latach Zadie Smith powraca z nową powieścią. „Oszustwo” rozgrywa się w XIX-wiecznej Anglii. Autorka snuje kilka przeplatających się historii, w których centrum jest proces mężczyzny podającego się za zaginionego syna lady Tichborne, a tym samym prawowitego spadkobiercę jej majątku. To pierwsza powieść historyczna w dorobku Zadie Smith. Książka trafi do sprzedaży 25 września nakładem wydawnictwa Znak, a u nas możecie przeczytać przedpremierowo jej fragment w tłumaczeniu Justyna Huni.
Rozdział 9
„Jestem pisarzem”
Kiedy pani Touchet została po raz pierwszy poproszona o ratowanie dziewcząt Ainsworth, te były zbyt małe, aby cokolwiek o tym wiedzieć. Fanny miała trzy lata, Emily ledwie roczek, Anne-Blanche była niemowlęciem. Ich młoda matka, nigdy niezaliczająca się do osób witalnych – i przytłoczona trójką dzieci przez tyle lat – napisała do Elizy o pomoc. Jej młody mąż wyjechał do Włoch. Dlaczego wyjechał do Włoch?
Zachodzę w głowę, dlaczego; nie jestem literatką i nie rozumiem jego wyjaśnień, które z reguły są literackie. Rachowano, że wstąpi w ślady ojca prawnika – zresztą jest dyplomowanym radcą prawnym. Ojciec mój próbował przysposobić go na księgarza i wydawcę, ale jak dobrze ci wiadomo, William nie ma głowy do interesów. W zeszłym miesiącu, notując straty na wszystkich frontach, zajęcie to porzucił. Sądziłam, że wróci do prawa. Teraz zaskoczył nas wszystkich, wybywając do Włoch. Przekonuje, że ma niemal dwadzieścia pięć lat i potrzebuje zobaczyć piękno i pisać.
Załączam ostatni list jego z Wenecji, mieszczący niemało opisów krajobrazu. Ufam, iż nie jest płonną ma nadzieja, że jako osoba z takim życiowym bagażem intymnych utrapień zechcesz mi towarzyszyć i służyć radą w mym własnym życiu.
Pozostaję najszczerzej Ci oddana
Anna Frances
Elm Lodge, Kilburn
12 marca 1830
W zatłoczonym koczu z Chesterfield Eliza próbowała rozeznać się w sytuacji. W kwestii Williama zaskoczyło ją to, że ktokolwiek w ogóle mógł być zaskoczony. Nie twierdziła, że dobrze go zna, ale pierwszą rzeczą, jaką jej powiedział, było: „Jestem pisarzem i nie mam zamiaru być kimkolwiek innym”. Zdanie, które utkwiło jej w pamięci: był wówczas piętnastolatkiem. Ona sama liczyła wtedy dwadzieścia jeden lat i niedawno wyszła za mąż za jego kuzyna z Derbyshire Jamesa Toucheta. Zaproszona na kolację do Ainsworthów z Manchesteru, z radością stwierdziła, że jej krewni należą do ludzi pogodnych, nieskomplikowanych, stroniących od dramatów, pozbawionych tamtych impulsywnych i melancholijnych skłonności, jakie zaczęła zauważać u swojego męża. Ale nie obyło się bez dramatu: po deserze nowożeńcy otrzymali ręcznie wykonany afisz („Ghiotto: Fatalna zemsta, czyli nowy spektakl melodramatyczny Williama Harrisona Ainswortha”) i zostali zaprowadzeni do piwnicy, aby obejrzeć jednoaktówkę w wykonaniu braci Ainsworthów. Przejmujące wspomnienie: z tej dwójki Gilbert był bardziej czarujący i w dodatku okazał się lepszym aktorem. Choć któż zdołałby wskórać cokolwiek z takim dialogiem? „Huczcie, żywioły! Trzaskajcież pioruny! Rozbłyśnij, ogniu dziwny, zjawo eteryczna!” Już jako nastolatek William fatalnie przeceniał literacką doniosłość pogody. Jego dramat był koszmarny – i przydługi. Potem podbiegł do niej z podskokiem i otoczył ją szczególną atencją, jakby w jakiś sposób domyślił się jej małżeńskiego nieszczęścia. Miał długie rzęsy i twarz jak łania. Flirtował jak dorosły mężczyzna. Zobaczyła w nim rozwiniętego ponad swój wiek, ambitnego chłopca, którego aspiracje znacznie przekraczały jego możliwości.
A jednak! Kilka tygodni później do Chesterfield dotarł egzemplarz „Arliss’s Pocket Magazine” z wydrukowanym Ghiottem. Posłużył się nawet pseudonimem: T. Hall. Potem przychodziły kolejne numery, którym towarzyszyły naiwne, samochwalcze liściki:
Szanowna Pani Touchet,
w tym miesiącu mam wielką przyjemność przesłać Pani literacki pastisz pióra naszego „Pana Halla”, gdzie tenże zaręcza, iż odkrył dawno zapomniane dzieło siedemnastowiecznego dramaturga „Williama Aynesworthe’a” – i obszernie je cytuje, ha, ha – który to śmiały akt oszukaństwa, jak rachuję, zachwyci i zwiedzie czytelników, a pani w szczególności sprawi tyleż przyjemności, ile jego skromny autor miał w trakcie pisania.
Najszczerzej oddany
W. Harrison Ainsworth
Niedługo potem ukazała się pierwsza książka pod nowym pseudonimem: „Poezje Cheviota Ticheburne’a”. Dedykowana była Charlesowi Lambowi, z którym ten ambitny młodzieniec jakimś sposobem zdążył już nawiązać znajomość. Pani Touchet nie była w stanie przebrnąć przez te wiersze: przesycał je romantyczny żal za „naszą dawno utraconą młodością na błoniach” i tymi „drogimi sercu czasami szczenięcej zabawy, co takoż zbyt prędko zmierzchnęły”, choć akurat wiedziała, iż poeta opuścił szkołę ledwie przed miesiącem i obecnie odbywał praktykę w kancelarii prawnej swojego ojca. Prawo na krótko postawiło tamę temu potokowi słów. Jedyny list, jaki otrzymała od Williama tamtej jesieni, zawierał smutną wiadomość o tym, że jego brat spadł z konia na głowę – po którym to wypadku, jak wówczas sądzono, Gilbert miał „rychło do zdrowia powrócić”.
Rozdział 10
„Wiosnę młodości mej mróz troski ścina”
W wieku osiemnastu lat przysłał jej swój pierwszy zbiorek opowiadań. Nie mógł o tym wiedzieć, ale Grudniowe opowiastki nadeszły w dniu, którym Eliza znajdowała się na dnie rozpaczy i przygnębienia – w istocie postanowiła, że będzie to ostatni dzień jej życia. Na motto książki William obrał słynny werset sir Chidiocka Tichborne’a, niedoszłego zabójcy Królowej-Dziewicy, tego nieszczęsnego, zbłąkanego męczennika za prawdziwą wiarę… Jak każda szanująca się uczennica szkoły prowadzonej przez siostry zakonne Eliza czytała te linijki po wielokroć w ciągu lat. Nigdy wcześniej nie czuła, że może ich nie przeżyć:
Wiosnę młodości mej mróz troski ścina
Na uczcie uciech moich – ból potrawą,
O plonie moim kąkol przypomina,
W nadziei zwodnej – całe moje prawo
Dzień przeszedł, ale nie widziałem słońca,
Żyję, a oto żywot dobiegł końca.*
Przeżyła. Drżącymi rękami chwyciła sznur, który sprawdziła zawczasu pod kątem długości i wytrzymałości, i przeciągnęła go na powrót przez szlafrok męża. Skoro stary Tichborne zdołał ocalić swą nieśmiertelną duszę, chociaż został powieszony, wypatroszony i poćwiartowany, a jego wnętrzności wleczono ulicami elżbietańskiego Londynu, to pani Touchet zdoła ocalić swoją, pomimo wszystkich swoich katuszy.
Minęło sporo czasu, zanim zaglądnęła do samej książki. Wolała opowiadania od wierszy, toteż kiedy już przystąpiła do lektury, przeczytała tom od deski do deski. Niewiele się zmieniło. Błyskawice w dalszym ciągu „gorzały na niebie płatami promienistemi”, bez najmniejszej przyczyny zdarzały się absurdalne morderstwa, roztwierały się groby, po ziemi przechadzały się duchy, nikt nie mówił ani nie robił niczego dorzecznego, wszystkie kobiety wydawały się niespełna rozumu, ubrania i meble wymagały detalicznego opisu, a krew albo „w żyłach się mroziła”, albo bez ustanku tryskała. A jednak! Sama będąc przybitą, rozpaczliwie pragnąc jakiegoś świata poza swoim własnym, zapamiętale przewracała kolejne stronice. I po raz pierwszy od wielu miesięcy uśmiechnęła się przy opisie niejakiej Elizy, tajemniczej czarnowłosej niewiasty, której rękę w opowiadaniu Mary Stukely bierze sobie na ambit narrator-bigamista, mimo że jest już żonaty z „nadobną Marią”:
Wzrostu była więcej niż średniego, powierzchowności majestatycznej i najżywszego oblicza, jakie bodaj kiedykolwiek bądź dane mi było oglądać. Nie była może osobą, którą wielu za piękną by poczytało, jednakowoż nigdym nie znał kogoś, z kogo przy ujrzeniu pierwszym podobna moc przyciągania biła. Znać też było nutę utajoną namiętności mroczniejszych…
Miała wtedy dwadzieścia cztery lata. Od trzech lata była mężatką. Już w pierwszym roku przekonała się, że nie potrafi być żoną. W drugim – że mogłaby zostać matką, że nią została. W trzecim zrozumiała, że kimkolwiek by się nie czuła, matka ma nie większe prawa do dziecka niż niewolnik do swego życia. Gdziekolwiek James Touchet ulotnił się z jej drogim Tobym, nie miała jak się tego dowiedzieć ani nie mogła uciec się pod opiekę prawa, słowem, nie miała nadziei na powrót dziecka. Ale nawet gdyby prawo stało po jej stronie, wiedziałaby, że nie ma żadnego prawa moralnego. Jeżeli jej mąż był pijaczyną, to kto jak nie ona go do tego doprowadziła? Jeżeli zostawił ją w środku nocy, uchodząc z dzieckiem, to czyż nie dlatego, iż poznał się na niej? Jak się na niej poznał, nie potrafiła zrozumieć. Ale niektóre rodzaje poznania istnieją poza językiem.
Rozdział 11
„Sto funtów rocznie”
Jej mąż i dziecko zniknęli. Do kogo mogłaby się zwrócić? Kto byłby gotów się za nią ująć? Jej ojciec nie żył; nie miała brata. Przypomniała sobie o młodym kuzynie swego męża, literacie, obecnie odbywającym praktykę adwokacką. Napisała utrzymany w kornym tonie list. Następnego dnia pojawił się u jej drzwi, niemal z odwrotną pocztą, wyglądając jeszcze młodziej, niż zapamiętała, wyelegantowany niczym hrabia d’Orsay. Śmieszne loki wokół twarzy, nieskazitelnie niebieski frak z mosiężnymi guzikami, wypolerowane buty, w których można się było przejrzeć, kunsztownie zawiązany żółty krawat. Ale był jej jedyną nadzieją, a przy tym okazał się dyskretny i życzliwy. Nie zapytał o żadne szczegóły, a jedynie o nazwiska znajomych Jamesa w Londynie. Po tygodniu wpadł na trop, a potem zdobył adres w Regent’s Park. Napisał do Elizy, prosząc ją o pozwolenie na „załagodzenie tej niedorzecznej scysji między kochankami”. Obiecał, że przemówi kuzynowi do rozsądku. Pani Touchet nie oczekiwała ani nie pragnęła pojednania: zależało jej wyłącznie na dziecku. Nigdy nie spotkała mężczyzny opiekującego się dzieckiem. Nie wierzyła, by to było możliwe. Dlatego wszystkie swoje nadzieje skupiła na niańce Jenny, która zniknęła wraz z nimi. Ale nawet ta modlitwa okazała się trucizną. To Jenny sprowadziła na nich szkarlatynę.
Wiadomość o ich śmierci William przekazał nie listownie, ale osobiście, toteż był przy niej, gdy osunęła się na kamienną posadzkę w hallu. Pochwycił ją i położył w wygodnym miejscu. Wezwał medyka. Udzielił stosownych instrukcji służącej. Takt, z jakim zajął się wszystkimi szczegółami, wydał jej się niezwykły u tak młodego człowieka. A kiedy znaleziono testament i nadszedł czas, by zastanowić się nad jej przyszłością, poproszono ją, aby pozostawiła „wszystko kompetentnym mistrzom prawa z kancelarii mego ojca”. Okazało się jednak, że w fachowej opinii tych mężczyzn testament pana Jamesa Toucheta został sporządzony pośpiesznie, był „haniebny i nieudolnie skreślony” i żadną miarą nie należy go odczytać na głos w obecności jakiejkolwiek szanującej się damy. Został napisany „w objęciach gorączki, o której wiadomo, że rzuca się na mózg”, a przy tym był „niegodny porządnego chrześcijanina”. W testamencie nie dokonano żadnego zapisu na rzecz Elizy. Poza tym uderzającym szczegółem William nie ujawnił żadnych innych konkretów, a ona nie naciskała na niego ani wtedy, ani później. Wystarczyła jej wiedza, że jej młody kuzyn – choć z pewnością przeczytał szkaradne posądzenia, jakie w jej mniemaniu mógł zawierać testament – nie wydawał się ją napiętnować. Wręcz przeciwnie, zadeklarował „gotowość” do opieki nad nią i mocne postanowienie wystarania się dla niej dożywotniej renty. „Zapewniam panią: wydrzemy tej gałęzi rodziny drobną część jej jamajskiej fortuny. Wszystkim wiadomo, że w chwili śmierci Samuel Touchet bankrutem był, wszak sami Touchetowie, włączając pani Jamesa, nigdy nie byli tak biedni, za jakich chcieli uchodzić […] zanim osławiony nasz przodek powiesił się na słupkach łóżka, uskładali nieliche pieniądze!” I tę sprawę udało mu się załatwić. Sto funtów rocznie. Wystarczyło na skromne życie.
Teraz miała trzydzieści jeden lat. Ból nie zniknął, choć spowszedniał: stanowił fundamenty jej domu. Ale jeśli różniła się od pozostałych pasażerów wciśniętych w zatłoczony kocz jadący do Londynu, to była przekonana, że tego nie widać. Miała pewność, że wygląda jak każda inna kobieta z jej klasy społecznej. Samodzielna i praktyczna, czujnie przytrzymująca rydykiul, torbę na ramię i sakwojaż z tkaniny dywanowej, bo w przeciwieństwie do ziemian i biedoty była nieustannie narażona na drastyczne odmiany losu i najlepiej było być przygotowanym. A to stanowiło drugą zagadkę listu od Anny Frances: jaka życiowa rola przypadła teraz Elizie Touchet? Zrozumiała, że jest pogrążona w żałobie. I że cierpiała. Wszak czyż nie wszyscy cierpią? Być może cierpienie przyszło do niej stosunkowo wcześnie i obdarzyło ją szczególną intuicją. Była tą biedną młodą wdową, która doznała „intymnych utrapień”. Była matką, której dziecko zmarło na szkarlatynę daleko od domu, w obcym mieście, w ramionach irlandzkiej niańki. Była tą, której przydarzyło się najgorsze. A co to oznaczało w oczach ludzi? Że potrafi pomóc? Dlaczego tak myśleli?
(…)
Zadie Smith „Oszustwo”
Tłumaczenie: Justyn Hunia
Wydawnictwo: Znak
Liczba stron: 528
Opis: Na co dzień wiedzie życie gosposi i nieformalnej redaktorki grafomańskich powieści, ale tajemnicza wdowa Elisabeth Touchet spowita jest mrokiem – odejście męża, śmierć dziecka, romans z kuzynem i z jego żoną. Tylko ona widzi coś, czego nie potrafią dostrzec inni. Niekonwencjonalna, o ciętym języku i nieprzeciętnej inteligencji Elisabeth niestrudzenie szuka godnego siebie miejsca. Ma odwagę, by pragnąć niedozwolonego w świecie, w którym żądzą mężczyźni, prasa i konwenanse.
„Oszustwo” to tylko pozornie powieść historyczna, tak naprawdę Zadie Smith snuje śmiałą i wnikliwą opowieść o ponadczasowej tęsknocie za możliwością tworzenia własnych reguł i życia po swojemu. Pieczołowicie odtworzona dziewiętnastowieczna Anglia stanowi doskonałą scenerię dla pasjonującej opowieści o fake newsach, manipulacji i dociekaniu prawdy w świecie, w którym wszyscy kłamią. Pierwszą od prawie dekady powieścią Zadie Smith dowodzi swojego mistrzostwa.
fot. Alex Cameron
Kategoria: fragmenty książek