Polska premiera powieści uhonorowanej Nagrodą Goncourtów 2024. Przeczytaj fragment „Huryski” Kamela Daouda

W serii Rahla wydawnictwa ArtRage ukazała się powieść Kamela Daouda uhonorowana Nagrodą Goncourtów 2024. W „Hurysce” autor wykorzystuje postać młodej, okaleczonej przez islamistę narratorki, by przywołać Czarną Dekadę, zaciętą wojnę domową w Algierii, która w latach 90. pochłonęła około 150 tysięcy ofiar. Największy odsetek ofiar stanowili cywile, którzy byli celem dobrze uzbrojonych i bezwzględnych fundamentalistów. Poniżej możecie przeczytać fragment książki.
Od wielu już godzin jest jasno. Leżę na łóżku z zamkniętymi powiekami, z tobą w moim brzuchu jak księżycem zanurzonym w wodzie.
Chadidża ma lot o dziesiątej rano. Nie spieszy się z zamknięciem za sobą drzwi, jakby koniecznie chciała wymusić rozdzierające pożegnanie.
Przed wyjazdem przygotowała mi kawę. Czujesz jej zapach? Bo ja od ponad dwudziestu lat nie jestem w stanie poczuć nic poza jakimś nikłym śladem. Powietrze nie przechodzi mi już przez gardło, jak wyjaśnił lekarz, moje kubki smakowe są wycieńczone i kurczą się niczym pozostawione bez wody kwiaty. Zanim wyruszyła w drogę, moja matka płakała, podczas gdy ja pozostałam niewzruszona. Myślę, że wszystkie jej szlochy mają swój początek w tym samym obrazie, który mniej lub bardziej ukrywa przed sobą. W dniu 5 lipca 1962 roku wierni szli modlić się do Boga i przeskakiwali nad kołyską nieślubnego dziecka, które znaleziono o świcie. To dziecko jest dowodem winy kobiety (dlaczego nigdy nie mężczyzny?), która zawsze i wciąż walczy z niesprawiedliwością. To także jej historia, niewidzialna dziura w jej własnym gardle. Powinnam była wyznać jej wszystko, być może oszczędzić jej tej daremnej podróży i przyjąć cię w moje życie jako jedyny możliwy przeszczep, jako jedyny realny głos. Jej ostentacyjnie smutny wyjazd zapowiada twój smutek. Wasze historie, jednej i drugiej, przepływają przeze mnie jak dopływy rzeki. Są podobne do siebie, lecz ty zatrzymasz się przed kołyską, meczetem i obojętnym spojrzeniem mężczyzn śpieszących na modlitwę o świcie.
Moja matka Chadidża nie wie nic o tym, co noszę w mym łonie. Rzadko kiedy jest nieobecna w przededniu święta, nawet jeśli zawsze trzymamy się z dala od Święta Ofiarowania. Ale tym razem wyjechała z ważnego powodu, powtórzyła mi to wczoraj raz jeszcze. „Przysięgam, że powiedział mi, że jest to wykonalne. Udało im się to zrobić w Ameryce, w Kalifornii. Sprzedam dom, jeśli będzie trzeba za to zapłacić!”. Potem zamilkła i patrzyła, jak jej słowa przenikają do mojego umysłu, oczarowując mnie, urządzając w mojej głowie ten swój prymitywny jarmark. Wiesz co? Mnie daje to tydzień do namysłu, a tobie tydzień na wymyślenie powodów, aby okazać ci łaskę. Mamy kilka dni wytchnienia. Zobaczymy, kto wygra – czy moja mordercza miłość, czy twoje życie, które spadło jak z nieba. Chadidża zostawiła na stole karteczkę: „Będę dzwonić codziennie, wracam w najgorszym razie najpóźniej za niecały tydzień”. Poleciała najpierw do Paryża, ponieważ z Oranu nie ma bezpośrednich lotów do Brukseli. Pojechała na spotkanie z laryngologiem w Belgii. Tygodniami błagała go, schlebiała mu i namawiała, by zszył moje struny głosowe i wypełnił dziurę w samym środku krtani. To była jej walka, walka mojej matki, aby znaleźć dla mnie głos na tym świecie.
Jej opowieść o kołysce ma tysiąc różnych wersji. Jednego razu twierdzi, że znaleziono ją o świcie 5 lipca 1962 roku. Innym razem mówi, że stało się to o zmierzchu, kiedy kończył się ramadan. Pory roku w tej historii zmieniają się w zależności od jej nastroju. W innych wersjach pozostawiono ją pod drzwiami domu w Casbah, starej dzielnicy Algieru, a jej mieszkańcy pospiesznie pozbyli się jej na progu sąsiedniego domostwa – i tak po kolei, od domu do domu, aż kołyska dotarła na schody słynnego meczetu. Ta dawna opowieść wciąż nie ma końca. Tego dnia, jak wiesz, cały kraj świętował niepodległość Algierii. Były okrzyki, kolory, wystrzały, śmiech i łzy. Jedna z osób wykorzystała ten zgiełk i krzyknęła: „Tahja El-Dżaza’ir!”. Mężczyzna (lub kobieta nosząca haik) podszedł w blednącej ciemności i postawił kołyskę przed drzwiami najsłynniejszego meczetu lub na progu starego domu. Co wydarzyło się później? Wersje podawane przez moją matkę zawsze się między sobą różnią. Czasami matka przysięga, że imam wygłosił kazanie potępiające tych, którzy grzeszyli ciałem, podczas gdy ona płakała na zewnątrz, umierając z głodu. „Nieczysta lub niewierna kobieta nie może zmartwychwstać w swojej ziemskiej postaci, ale tylko jako świnia w dniu Sądu Ostatecznego”. Jak tylko się urodziła, Chadidża krzyczała w odpowiedzi, lecz głos imama przybrał na sile i kołyskę przekazywano sobie teraz z rąk do rąk, aż dotarła na inną ulicę w Casbah, na krótko przed tym, zanim światło dnia ujawniło ten skandal sąsiadom, którzy usłyszeli jej dziecięcy głosik. W innej wersji wydarzeń koszyk zabrano do loży imama, który czym prędzej zawiadomił policję i opiekę społeczną. W trzecim wariancie to jakiś mężczyzna, który akurat się nie modlił, podczas gdy wierni składali pokłony, znalazł kołyskę i zabrał ją do domu. W tym scenariuszu moja matka została dyskretnie adoptowana za plecami niepodległości, po cichutku, przez parę pielęgniarzy pracujących w szpitalu Mustafy Paszy w Algierze. Dopiero co wrócili z misji w El-Bajad, położonym na południowy zachód od stolicy. Jej rodzice? Nigdy ich nie poznałam. Umarli młodo, trzymając się za ręce, jak na powiększonym zdjęciu stojącym w naszym salonie. Chadidża poszła na studia, wyzwoliła się i została prawniczką. Niezależnie od tego, jaką wersję opowiada, jest tylko jeden szczegół, który zapadł mi w pamięć: kiedy ją porzucono, potrafiła krzyczeć wniebogłosy przy wielkich wrotach meczetu Ketchaoua; mogła wyć z głodu, mogła wydawać z siebie dzikie skomlenie w zaułkach świętującego Algieru. Ja nie.
Po ostatnim nieudanym przeszczepie nie było już prawie żadnej nadziei. Podczas długiej rozmowy telefonicznej z moją matką lekarz cierpliwie wyjaśniał jej to po raz kolejny, ale dla niej owo „prawie” było iskrą, która przerodziła się w pożar. Przyzwyczajona do wygłaszania mów obrończych, Chadidża nie dopuszcza do siebie myśli o porażce. Nie chce zaakceptować tego, że to już koniec i że będę dalej istnieć w ten właśnie sposób, z jedną tylko samogłoską w ustach i słynnym już w okolicy „uśmiechem”. Chadidża ma nadzieję, tak jak i ty. Próbowałyśmy i za każdym razem, gdy budziłam się w szpitalnym łóżku, mój zewnętrzny język ciągle się rozwidlał. W mojej pamięci Paryż pozostał tylko łóżkiem poplamionym krwią i tym niemożliwym krzykiem. A kiedy obudziłam się po niepotrzebnej operacji, to ona, Chadidża, zemdlała, osunęła się na podłogę, jakby nagle wypadły z niej wszystkie kości, gdy przybiegły pielęgniarki. Z każdą kolejną próbą cała moja historia zaczynała się od nowa, ale ja wciąż byłam w tym samym punkcie.
Sprzedawca ryb już od dwóch godzin wykrzykuje: „Sardynki po pięćset!”, „Prawdziwe sardynki z Ghazawet!”, a wraz z nim nadciąga światło nowego dnia. Słyszysz? W mieście kolejne dzielnice budzą się do życia, głosy wznoszą się na tarasie kawiarni Marhaba, dokładnie naprzeciwko.
Więc kiedy wczoraj przysięgała, że wreszcie znalazła odpowiedniego chirurga, zamiast wznosić niemożliwe okrzyki, zatrzasnęłam tylko drzwi do mojej sypialni. Ona zachowała swoją złudną nadzieję, a ja – moje kłamstwo. Ostatnim razem kiedy się pokłóciłyśmy (poszło o mój salon fryzjerski i jego prowokacyjną według niej nazwę: Szeherezada), to ten sam sprzedawca sardynek, wcale o tym nie wiedząc, przeszkodził nam swoim dziwacznym wrzaskiem. Kiedy zaś ona płakała, zapędzona z powrotem do swojej pierwotnej kołyski, a ja krzyczałam w martwym języku mojego zrujnowanego gardła, sprzedawca poradził sobie lepiej niż my obie razem wzięte. Podniósł swój irytujący głos, wzmógł go jeszcze bardziej pod naszymi oknami i nadal krzyczał zamiast mnie, bogaty darem, którego ja nie posiadam: „Sardynki, prawdziwe sardynki!”. Moje usta wciąż się poruszały, jakbym utknęła w źle zdubbingowanym filmie. O tej porze Chadidża na pewno jest już w samolocie. Jak ją znam, musi teraz popłakiwać, zwijać dłonie w pięści, żeby wycisnąć z nich życie. Tak, uwielbia się poświęcać, tak jak inni uwielbiają się modlić. Każdy ma jakąś słabość. A jaka jest moja? Rozmowa z tobą, chociaż powinnam cię zabić. Otwieram okno i wmawiam sobie, że należy ci się odrobina światła w tej twojej jaskini. Nie widać zbyt dobrze morza, bo naprzeciwko jest kawiarnia Marhaba, a potem wiata autobusowa przed liceum imienia pułkownika Lotfiego, do którego chodziłam, dopóki nie wyrzygałam z siebie liczb, a zwłaszcza dat wojny o niepodległość
tego kraju. Ale to inna wojna niż ta, o której opowiadają blizny wykaligrafowane na mojej skórze. Oran stworzono po to, by zapomnieć, a nie żeby zapamiętać. Tutaj nie pozostało zupełnie nic z wojny toczonej kilka lat temu przez rzeźników Boga. Pozostałam tylko ja z moją długą historią, która wije się i rozwija, owijając się dookoła ciebie jak dostarczająca pokarm pępowina. To właśnie sprawia, że ludzie wokół mnie są tak zdenerwowani, gdy mijają mnie przy wejściu do budynku. Może podejrzewają, że przez otwór w moim gardle przyglądają im się bacznie setki tysięcy ofiar wojny domowej w Algierii?
No już, popatrz tylko! Stąd możesz usłyszeć dźwięk dochodzący z silosów zbożowych w porcie. A jeśli dobrze się wsłuchasz, usłyszysz głosy zwierząt przybywających na Dzień Sądu. Nawet rano, pośród hałasu silników autobusowych i krzyków, wciąż można je usłyszeć. Niebieska linia, o tam, na drugim końcu, to morze. Jeśli będziesz mu się uparcie przyglądać, morze wleje się w ciebie, przysięgam! Młodzi ludzie z Oranu, zmęczeni pragnieniem wyjazdu do Europy, traktują je jak kobietę, która nie chce rozchylić ud. Więc pilnują morza i czekają na lepszą pogodę, by znów spróbować ją obnażyć. Lecz morze-kobieta ich uśmierca. Olbrzymia jest liczba topielców, których woda unosi na wschód. Szarawi, z oczami wyżartymi przez ryby, ponownie stają się wyrzuconymi z łona płodami.
Wracaj do raju. Bo przecież stamtąd pochodzisz, prawda? Z tego miejsca, które sprawia, że mężczyźni się ślinią i dla którego się nawzajem zabijają. Jego zapach wyczuwa się z odległości siedemdziesięciu lat marszu – powiedział imam z sąsiedniego meczetu. Moja Hurysko, posłuchaj mojej rady matki-morderczyni! Wracaj do twojego namiotu, do tej pojedynczej i pustej w środku perły, jak powtarza wiernym imam.
(…)
Kamel Daoud „Huryska”
Tłumaczenie: Oscar Hedemann
Wydawnictwo: ArtRage
Liczba stron: 408
Opis: Aube musi zmierzyć się z pamięcią o algierskiej wojnie o niepodległość, której nie doświadczyła, i zapomnieć o wojnie domowej z lat dziewięćdziesiątych XX wieku, której padła ofiarą. Młoda dziewczyna, prowadząca zakład fryzjerski w Oranie, nosi w sobie brzemię dławionej i wypieranej pamięci zbiorowej. Tragiczne wydarzenia odcisnęły trwały ślad na jej ciele i zdrowiu – ma bliznę na szyi i zniszczone struny głosowe.
Dziewczyna marzy o odzyskaniu głosu, by opowiedzieć o okropnościach wojny i niemożliwości spełnienia się w patriarchalnym społeczeństwie, jednak swą historię może wyjawić tylko córce, którą nosi w łonie. Ale czy ma prawo zachować ciążę i urodzić dziecko? Aube postanawia udać się do swojej rodzinnej wioski Had Chekala, gdzie wszystko się zaczęło i gdzie być może zmarli odpowiedzą na jej pytania.
Kamel Daoud przejmująco opowiada o kraju, który zamyka usta każdemu, kto odważy się poruszyć temat wojny domowej, przybliżając czytelnikom „czarną dekadę” – czas naznaczony krwawą i bratobójczą wojną między ugrupowaniami islamskimi a algierską armią. Powieść uhonorowana Nagrodą Goncourtów 2024.
fot. Gérald Garitan/Wikimedia Commons
Kategoria: fragmenty książek















