Podróż w przeszłość do Paryża lat 20. XX wieku. Przeczytaj przedpremierowo fragment nowego przekładu „Ruchomego święta” Ernesta Hemingwaya

10 października 2022

Po książkach „Stary człowiek i morze” oraz „Zaś słońce wschodzi” Wydawnictwo Marginesy zapowiada kolejne dzieło Ernesta Hemingwaya. 19 października do sprzedaży trafi „Ruchome święto”, opublikowane pośmiertnie i nigdy nieukończone literackie wspomnienia pisarza z Paryża lat 20. XX wieku. Książka ukaże się w nowym przekładzie Miłosza Biedrzyckiego, a już teraz możecie przeczytać u nas przedpremierowo sam jej początek.

1
Dobra kawiarnia na Place Saint-Michel

I była niepogoda. Przychodziła któregoś dnia pod koniec jesieni. W nocy musiałeś zamknąć okna przed deszczem, a zimny wiatr zdzierał liście z drzew na Place de la Contrescarpe. Przemoczone liście leżały na deszczu, wiatr zacinał kroplami na wielki zielony autobus na pętli, a w Café des Amateurs był tłok i okna zachodziły od wewnątrz mgłą od ciepła i dymu. Była to żałosna, podle prowadzona kawiarnia, w której tłoczyli się pijacy z dzielnicy; unikałem jej ze względu na smród niemytych ciał i kwaśny odór pijaństwa. Bywalcy i bywalczynie Amateurs byli pijani przez cały czas, albo przez cały czas, kiedy mogli sobie na to pozwolić, głównie od wina kupowanego na litry albo połówki litra. Serwowano tam liczne aperitify o dziwacznych nazwach, ale mało kogo było na nie stać, chyba że w charakterze podkładu pod upicie się winem. Pijące tam kobiety zwane były poivrotes, co oznaczało mniej więcej tyle co pijaczki.

Café des Amateurs była szambem rue Mouff etard, wspaniałej tłocznej uliczki targowej wychodzącej na Place de la Contrescarpe. Kucane ubikacje w starych kamienicach, po jednej na każdym piętrze przy schodach, z karbowanymi betonowymi występami w kształcie podeszew po obu stronach otworu, żeby locataire się nie poślizgnął, miały ujścia do szamb, z których nocami wypompowywano zawartość do szambiarek ciągniętych przez konie. W lecie, przy otwartych oknach, mogłeś usłyszeć odgłos pomp i poczuć silny fetor. Szambiarki były pomalowane na brązowo i szafranowo, a w świetle księżyca na rue du Cardinal Lemoine ich podłużne cysterny na podwoziach ciągniętych przez konie wyglądały jak z obrazów Braque’a. Nikt jednak nie wypompowywał zawartości Café des Amateurs, a wiszący tam pożółkły afisz wyszczególniający kary za nietrzeźwość w miejscu publicznym był równie wyświechtany i ignorowany jak klientela – woniejąca i niezmienna.

Pierwsze chłodne deszcze zimowe w jednej chwili przynosiły ze sobą cały smutek miasta; kiedy szedłeś, nie było już białych szczytów kamienic, tylko mokra czerń ulicy i zamknięte drzwi sklepików: zielarskich, papierniczych, z gazetami; zakładu akuszerki – drugiej klasy – i hotelu, w którym zmarł Verlaine i gdzie na najwyższym piętrze wynajmowałeś pokój do pracy.

Na górę prowadziło sześć albo osiem odcinków schodów, było tam bardzo zimno i dobrze wiedziałem, ile musiałbym zapłacić za wiązkę rozpałki, trzy powiązane drutem pęczki sosnowych szczap długości połowy ołówka, które zajęłyby się od rozpałki, i jeszcze wiązkę polan z twardego drewna, żeby móc rozpalić ogień i ogrzać pokój. Przechodziłem więc na drugą stronę ulicy i patrzyłem na zalewany deszczem dach, sprawdzając, czy z któregokolwiek komina leci dym i w którą stronę. Nie zobaczyłem dymu i pomyślałem, że zimny komin może nie mieć ciągu, wtedy dym wypełni pokój, a opał razem z pieniędzmi pójdzie na marne, ruszyłem więc dalej przez deszcz. Minąłem Lycée Henri Quatre, stary kościół Saint-Étienne-du- -Mont i smagany wiatrem Place du Panthéon, w poszukiwaniu schronienia skręciłem w prawo i w końcu wyszedłem po zawietrznej na Boulevard Saint-Michel; poszedłem nim w dół, mijając Musée de Cluny i Boulevard Saint-Germain, aż do dobrej kawiarni na Place Saint-Michel.

Była to przyjemna kawiarnia, ciepła, czysta i przyjazna; powiesiłem swój stary płaszcz przeciwdeszczowy na wieszaku, żeby wysechł, znoszony, wytarty filcowy kapelusz położyłem na półce nad ławą i zamówiłem café au lait. Kiedy kelner ją przyniósł, wyjąłem z kieszeni marynarki notes i ołówek i zacząłem pisać. Pisałem o północnym Michigan, więc taki sam słotny, zimny, wietrzny dzień znalazł się w opowieści. Przeżywałem już koniec jesieni jako dziecko, chłopak i młody mężczyzna; pewne miejsca lepiej niż inne nadawały się do pisania o nim. Nazywa się to przeszczepianiem siebie, pomyślałem, i może być niezbędne w odniesieniu zarówno do ludzi, jak i innych rosnących istot. Ale w opowiadaniu chłopcy pili, więc mnie też zachciało się pić i zamówiłem rum St. James. W zimny dzień smakował wyśmienicie i pisałem dalej, czując się świetnie i czując, jak dobry rum z Martyniki rozgrzewa całe moje ciało i ducha.

Do kawiarni weszła dziewczyna i usiadła samotnie przy stoliku koło okna. Była bardzo ładna, z twarzą świeżą jak nowo wybita moneta – gdyby monety wybijano z gładkiego ciała o skórze odświeżonej deszczem – i kruczoczarnymi włosami ściętymi ostro w skos policzka.

Patrzyłem na nią, wytrącony z równowagi i bardzo podekscytowany. Miałem ochotę umieścić ją w opowiadaniu albo gdziekolwiek indziej, ale ona sama umiejscowiła się tak, by móc obserwować ulicę i drzwi, i widziałem, że na kogoś czeka. Wobec tego pisałem dalej.

Opowiadanie samo się pisało i ledwo mogłem za nim nadążyć. Zamówiłem jeszcze jeden rum St. James i patrzyłem na dziewczynę za każdym razem, kiedy podnosiłem wzrok albo kiedy ostrzyłem ołówek w temperówce, a skręcone strużyny spadały na spodek pod moim kieliszkiem.

Ujrzałem cię, piękna, i teraz należysz do mnie, nieważne, że na kogoś czekasz i że cię więcej nie zobaczę, pomyślałem. Należysz do mnie i cały Paryż do mnie należy, a ja należę do tego notesu i ołówka.

Potem wróciłem do pisania, wszedłem głęboko w opowiadanie i zgubiłem się w nim. Teraz ja je pisałem, przestało pisać się samo, nie podnosiłem już wzroku i nie myślałem o upływie czasu ani o tym, gdzie jestem, nie zamawiałem też więcej rumu St. James. Nie zastanawiałem się nad tym, ale miałem już dość rumu St. James. W końcu opowiadanie było skończone, a ja – bardzo zmęczony. Przeczytałem ostatni akapit, podniosłem wzrok i rozejrzałem się za dziewczyną, ale już jej nie było. Mam nadzieję, że wyszła z jakimś porządnym facetem, pomyślałem. Było mi jednak smutno.

Zamknąłem opowiadanie w notesie, włożyłem go do wewnętrznej kieszeni i poprosiłem kelnera o tuzin portugaises i pół karafki białego wytrawnego wina, które tam podawano. Zawsze po napisaniu opowiadania czułem się pusty; jednocześnie szczęśliwy i smutny, jak gdybym właśnie skończył się kochać; tym razem byłem pewien, że to bardzo dobre opowiadanie, choć jak dobre, nie będę się mógł przekonać aż do następnego dnia, kiedy je przeczytam.

Kiedy jadłem ostrygi mocno smakujące morzem i ze słabym metalicznym posmakiem, który znikał, spłukany zimnym winem, aż zostawały tylko morski smak i soczysta mięsistość, i wysysałem zimny płyn ze skorupek, wszystko to popijając orzeźwiającym winem, przestałem odczuwać pustkę, poczułem szczęście i zacząłem snuć plany.

Teraz, kiedy nadeszła niepogoda, moglibyśmy na jakiś czas wyjechać z Paryża gdzieś, gdzie ten deszcz byłby śniegiem sypiącym między iglakami, pokrywającym drogi i górskie zbocza, na takiej wysokości, że skrzypiałby pod stopami, kiedy wracalibyśmy wieczorem do domu. Poniżej Les Avants leżał pensjonat górski ze świetnym wyżywieniem, bylibyśmy tam razem, zabralibyśmy ze sobą książki, a w nocy byłoby nam ciepło w łóżku przy otwartych oknach i jasno świecących gwiazdach. Tam właśnie byśmy pojechali.

Zwolniłbym pokój w hotelu, w którym pisałem, i pozostałby tylko czynsz za rue du Cardinal Lemoine, który wynosił tyle co nic. Wysyłałem korespondencje do gazet w Toronto i spodziewałem się czeków z honorariami. Mogłem pracować w ten sposób gdziekolwiek i w każdych warunkach i stać nas było na ten wyjazd.

Może z dala od Paryża mógłbym pisać o Paryżu, tak jak w Paryżu mogłem pisać o Michigan. Nie wiedziałem, że na to było zbyt wcześnie, bo nie znałem jeszcze Paryża wystarczająco. Ostatecznie jednak tak właśnie się stało. Tak czy inaczej, wyjedziemy, jeśli moja żona zechce; dokończyłem ostrygi i wino, uregulowałem rachunek w kawiarni i poszedłem najkrótszą drogą w górę Montagne Sainte-Geneviève, w deszczu, który był teraz tylko miejscową pogodą, a nie czymś, co odmienia życie, aż na płaski szczyt wzgórza.

– Myślę, że byłoby wspaniale, Tati – powiedziała moja żona. Miała uroczo foremną twarz, a jej oczy i uśmiech rozpromieniły się na wieść o planach, jak gdyby były one cennymi podarunkami.

– Kiedy byśmy jechali?

– Kiedy tylko zechcesz.

– Och, chcę jechać zaraz. Nie wiedziałeś o tym?

– Może będzie ładnie i jasno, kiedy wrócimy. Kiedy jest zimno i bezchmurnie, potrafi być bardzo ładnie.

– Na pewno będzie – odpowiedziała. – Ależ jesteś miły, że o tym pomyślałeś.

2
Lekcje panny Stein

Kiedy wróciliśmy do Paryża, było pogodnie, zimno i cudownie. Miasto przystosowało się do zimy, w składzie opału po drugiej stronie ulicy można było dostać porządne drewno, a przed dobre kawiarnie powystawiano piecyki, więc w ogródkach się nie marzło. Nasze mieszkanie było ciepłe i radosne. Paliliśmy w kominku jajkowatymi brykietami z miału węglowego zwanymi boulets, a na ulicy było piękne zimowe światło. Można się było przyzwyczaić do widoku nagich drzew na tle nieba i w przejrzystym, ostrym wietrze spacerować po wymytych deszczem żwirowych ścieżkach ogrodu Luksemburskiego. Drzewa, kiedy się człowiek z tym oswoił, wyglądały pięknie bez liści, zimowy wiatr hulał po powierzchni sadzawek i fontanny tryskały w jasnym świetle. Po tym, jak wróciliśmy z gór, wydawało nam się, że wszędzie jest blisko.

Po powrocie z dużych wysokości odczuwałem nachylenie pagórków tylko o tyle, że czerpałem przyjemność z podchodzenia pod nie; wspinaczka na najwyższe piętro hotelu, do pokoju, w którym pracowałem, górującego nad dachami i kominami całej dzielnicy na wzgórzu, też była przyjemnością. Kominek w pokoju miał dobry ciąg, było ciepło i wygodnie się tam pracowało. Przynosiłem z dołu zapakowane w papier mandarynki i pieczone kasztany, obierałem i zjadałem małe pomarańczki, rozrzucałem skórki i plułem pestkami do kominka, i jadłem też kasztany, kiedy byłem głodny. Głodny byłem przez cały czas, od chodzenia i zimna, i pracy. Na górze w pokoju miałem butelkę kirszu, którą przywieźliśmy z gór, i nalewałem sobie kieliszek, kiedy zbliżałem się do końca opowiadania lub dnia pracy. Kiedy kończyłem po całym dniu, wkładałem notatnik albo papier do szuflady, a mandarynki, jeśli zostały, do kieszeni. Gdybym zostawił je na noc w pokoju, zamarzłyby.

Wspaniale było schodzić z góry schodami ze świadomością, że praca dobrze mi poszła. Zawsze pracowałem, dopóki nie dokończyłem jakiegoś fragmentu, i zawsze przerywałem, kiedy wiedziałem, co ma być dalej. W ten sposób miałem pewność, że na drugi dzień ruszę do przodu. Ale czasami, kiedy zaczynałem nowe opowiadanie i nie mogłem ruszyć z miejsca, siadałem przy kominku i wyciskałem skórki pomarańczek nad ogniem, i patrzyłem, jak ze spadających kropel tryskają błękitne płomyki. Wstawałem i patrzyłem ponad dachami Paryża, i myślałem: „Nie martw się. Wcześniej pisałeś i teraz też napiszesz. Musisz tylko zapisać jedno prawdziwe zdanie. Napisz najprawdziwsze zdanie, jakie znasz”. I w końcu zapisywałem jedno prawdziwe zdanie, i z tego miejsca ruszałem do przodu. To działało, bo zawsze znajdowało się jakieś prawdziwe zdanie, które znałem albo widziałem, albo słyszałem na własne uszy. Jeśli zaczynałem pisać w wymyślny sposób albo w manierze ekspozycji czy prezentacji, odkrywałem w końcu, że można wyciąć te ozdobniki i ornamenty, odrzucić je i zacząć od pierwszego prawdziwego prostego zdania oznajmującego, które napisałem. W tym pokoju na górze podjąłem decyzję, że napiszę po jednym opowiadaniu o każdej rzeczy, jaką znam. Trzymałem się tego przez cały czas, kiedy pisałem, i była to dobra i surowa dyscyplina.

Również w tym pokoju nauczyłem się, żeby od momentu, gdy skończę pracę jednego dnia, aż do początku następnego nie myśleć o tym, co piszę. Dzięki temu mogła się tym zajmować moja podświadomość, podczas gdy ja słuchałem ludzi i nic mi nie umykało (przynajmniej taką miałem nadzieję), i wciąż się uczyłem (taką miałem nadzieję), i czytałem, żeby nie myśleć o swojej pracy i nie tracić sił do niej. Schodzenie po schodach po dniu dobrej pracy, wymagającej i łutu szczęścia, i dyscypliny, było cudownym uczuciem i mogłem potem wędrować po Paryżu, gdzie tylko chciałem.

W te popołudnia, kiedy schodziłem ulicami aż do ogrodu Luksemburskiego, mogłem przejść przez park do Muzeum Luksemburskiego, gdzie wisiały wspaniałe obrazy, w większości przeniesione później do Luwru i do Jeu de Paume. Chodziłem tam prawie co dzień, do Cézanne’a i do Maneta, i Moneta, i innych impresjonistów, których pierwszy raz zobaczyłem w Art Institute w Chicago. Od Cézanne’a uczyłem się czegoś, co sprawiało, że pisanie prostych prawdziwych zdań przestawało wystarczać mi do nadania opowiadaniom takiego wymiaru, jaki bym chciał. Uczyłem się od niego bardzo dużo, ale nie byłem w stanie wyrazić tego słowami tak, żeby ktoś inny zrozumiał. Poza tym był to sekret. Jeśli jednak w muzeum nie było już światła, szedłem przez park pod górę i dochodziłem do pracowni przy rue de Fleurus 27, gdzie mieszkała Gertrude Stein.

Złożyliśmy z żoną wizytę pannie Stein, ona i mieszkająca z nią przyjaciółka były dla nas bardzo serdeczne i miłe, a nam bardzo spodobała się obszerna pracownia ze wspaniałymi obrazami. Było tam jak w najlepszej sali najznakomitszego muzeum, tyle że z wielkim kominkiem, i było ciepło, i wygodnie, i dostawało się dobre rzeczy do jedzenia, i herbatę, i likiery na naturalnych destylatach owocowych z żółtych i fioletowych śliwek, i z leśnych malin. To były pachnące, bezbarwne alkohole nalewane z kryształowych karafek do małych kieliszków, i czy to quetsche, czy mirabelle, czy framboise, wszystkie smakowały jak owoce, z których były zrobione, w ustach przemieniające się w oswojony ogień, który rozgrzewał i rozwiązywał język.

Panna Stein była bardzo duża, ale nie wysoka, o krzepkiej chłopskiej budowie. Miała piękne oczy i wyrazistą niemiecko-żydowską twarz, która mogłaby też pochodzić z Friuli; przywodziła mi na myśl chłopki z północnych Włoch, swoim strojem, ruchliwą twarzą i cudownymi, gęstymi, żywymi imigranckimi włosami, które upinała pewnie tak samo, kiedy była studentką. Bez przerwy mówiła, z początku – o ludziach i miejscach.

Jej towarzyszka miała bardzo miły głos, była drobna, bardzo śniada, z fryzurą na Joannę d’Arc z ilustracji Bouteta de Monvela, miała też bardzo haczykowaty nos. Kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy, była zajęta wyszywaniem, zatroszczyła się też o poczęstunek i o konwersację z moją żoną. Prowadziła jedną rozmowę i jednocześnie nasłuchiwała dwóch innych, i często wtrącała się do tej, w której nie brała udziału. Powiedziała mi później, że zawsze rozmawia z żonami. Żony, takie odnieśliśmy z żoną wrażenie, były tolerowane. Polubiliśmy jednak pannę Stein i jej przyjaciółkę, choć przyjaciółka budziła przestrach, natomiast obrazy, ciasta i eau-de-vie były po prostu wspaniałe. Wyglądało na to, że kobiety też nas polubiły i traktowały jak dwójkę miłych, grzecznych i dobrze zapowiadających się dzieci; miałem poczucie, że wybaczały nam, że byliśmy młodym i zakochanym małżeństwem – czas temu z pewnością zaradzi – i kiedy moja żona zaprosiła je na podwieczorek, przyjęły zaproszenie.

Kiedy przyszły z wizytą, zdawało się, że lubią nas jeszcze bardziej; może dlatego, że mieszkanie było tak małe i siedzieliśmy tak blisko siebie. Panna Stein usiadła na posłaniu na podłodze i poprosiła mnie o pokazanie opowiadań, które napisałem, i powiedziała, że podobają się jej, z wyjątkiem jednego, zatytułowanego Gdzieś w Michigan.

– Jest dobre – powiedziała. – To w ogóle nie ulega wątpliwości. Ale jest inaccrochable. To znaczy, że jest jak obraz, którego malarz nie może nigdzie wystawić i którego nikt nie kupi, bo nie powiesiłby go u siebie.

– A co, jeśli wcale nie jest nieprzyzwoite, tylko użyto w nim słów, których ludzie faktycznie by użyli? Jeśli to jedyne słowa, które mogą sprawić, że opowiadanie będzie prawdziwe, i nie da się ich nie użyć? Trzeba ich użyć.

– W ogóle pan nie rozumie, o co mi chodzi – odrzekła. – Nie wolno panu pisać czegoś, co jest inaccrochable. To niewłaściwe i głupie.

– Rozumiem – odpowiedziałem. W ogóle się z tym nie zgadzałem, ale była to jej opinia, a ja nie widziałem sensu w sprzeczaniu się ze starszymi. O wiele bardziej wolałem ich słuchać, a Gertrude miała do powiedzenia dużo bardzo mądrych rzeczy. Powiedziała mi, że prędzej czy później będę musiał zrezygnować z dziennikarstwa, i całkowicie się z nią zgadzałem. Oświadczyła też, że sama chciałaby zostać opublikowana w „Atlantic Monthly” – i zostanie. Stwierdziła, że nie jestem wystarczająco dobrym pisarzem, żeby tam publikować, podobnie jak w „The Saturday Evening Post”, ale możliwe, że jestem jakimś zupełnie nowym rodzajem pisarza, muszę jednak przede wszystkim pamiętać, żeby nie pisać czegoś, co jest inaccrochable. Nie sprzeczałem się z nią ani nie próbowałem tłumaczyć od nowa, co chciałem osiągnąć, jeśli chodzi o dialogi. To była moja sprawa i znacznie ciekawiej było słuchać. Tego samego popołudnia powiedziała nam też, jak kupować obrazy.

– Możecie kupować albo ubrania, albo obrazy – oznajmiła. – To wszystko. Nikomu, kto nie jest bardzo bogaty, nie może udać się i jedno, i drugie. Nie zwracajcie uwagi na stroje ani na modę, kupujcie ubrania wygodne i trwałe, a będziecie mieć i ubrania, i pieniądze na kupowanie obrazów.

– Ale gdybym nawet nie kupił już żadnego ubrania w życiu – powiedziałem – nie wystarczyłoby mi na kupienie picassów, których pragnę.

– To prawda. On jest poza pańskim zasięgiem. Musi pan kupować swoich rówieśników, ludzi ze swojego rocznika w wojsku. Zna ich pan. Spotyka ich pan w koszarach. Zawsze pojawiają się nowi, dobrzy, poważni malarze. Ale nie chodzi o to, że pan kupuje ubrania. Chodzi o pańską żonę. To kobiece stroje są drogie.

Widziałem, jak moja żona próbuje nie patrzeć na dziwaczny strój panny Stein, jakby prosto z pokładu trzeciej klasy, i udawało jej się to. Kiedy wychodziły, miałem wrażenie, że wciąż nas lubią, i znów zostaliśmy zaproszeni na rue de Fleurus 27.
(…)

Ernest Hemingway „Ruchome święto”
Tłumaczenie: Miłosz Biedrzycki
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 280

Opis: „Ruchome święto” oznacza doświadczenie, które staje się częścią człowieka i które niesie on dalej przez życie. Takim ruchomym świętem była dla Hemingwaya młodość spędzona w stolicy Francji. W latach 1921–1926 wiódł tam życie ekspatrianta wraz z innymi przedstawicielami „straconego pokolenia” i szlifował warsztat pisarski pod okiem Gertrude Stein. Gdy po trzech dekadach wrócił do Paryża, w hotelu Ritz otrzymał dwa kufry, które oddał do przechowalni bagażu w marcu 1928 roku. W skrzyniach znajdowały się maszynopisy tekstów literackich, materiały do powieści „Zaś słońce wschodzi”, książki, wycinki z gazet, notatki. Znalezisko zainspirowało pisarza do odtworzenia scen życia artystycznego tamtych lat. Hemingway opisał między innymi swoją relację z żoną Hadley, znajomość z Ezrą Poundem, problemy F. Scotta Fitzgeralda z alkoholem i zazdrość jego żony Zeldy, działalność Sylvii Beach w księgarni Shakespeare and Company, kawiarniane i wyścigi konne oraz rzucił światło na proces pisania. Na podstawie maszynopisu z odręcznymi notatkami wnuk pisarza przywraca ten klasyczny tekst w takim kształcie, jaki nadał mu autor przed samobójczą śmiercią w 1961 roku. „Ruchome święto” to nie tylko literacka uczta – to także niezwykle sugestywny obraz epoki i hartowania się Hemingwaya jako pisarza.


Tematy: , , , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek