banner ad

Początkująca pisarka spotyka filmowca. Fragment powieści „Kłamcy” Sarah Manguso

7 października 2025

Opublikowana nakładem Wydawnictw Filtry książka „Kłamcy” amerykańskiej pisarki Sarah Manguso to intymna opowieść o małżeństwie, które pozornie zaczyna się szczęśliwie. Wydaje się, że Jane i John dzielą artystyczne aspiracje. Wraz z pojawieniem się w domu dziecka szybko jednak dają o sobie znać nierówny podział obowiązków domowych, mizoginiczne urazy i kaprysy oraz psychologiczna manipulacja. Poniżej możecie przeczytać fragment pierwszego rozdziału powieści, którą na język polski przełożyła Ewa Borówka.

Na początku byłam tylko sobą. Wszystko, co mnie spotyka, myślałam, jest moje i tylko moje.

Potem poślubiłam mężczyznę, jak to kobieta. Moje życie stało się archetypowe, zamieniło się w drag show stosunków rodzinnych według modelu nuklearnego. Dałam się wplątać w historię opowiedzianą już z dziesięć miliardów razy.

Ale wcześniej, na samym początku, pamiętam tę chwilę, gdy wyglądałam przez próg swojego mieszkania i gdy wchodził po schodach, patrzyłam, jak najpierw wyłania się głowa, a potem coraz więcej i więcej Johna.

Powiedziałam wtedy: ty jesteś prawdziwy!

I to był mój pierwszy błąd.
 
 
Tamto lato spędzałam na północy: doglądałam cudzego domu i ochoczo paliłam w kominku. Spacerowałam brzegiem Hudson i czasem pływałam. Miejscowi twierdzili, że gdy się przeszuka rzeczne dno, można wyłowić kryształy granatu, ale ja nigdy żadnego nie znalazłam, próbowałam więc pisać wiersze o nieznajdowaniu granatów.

Udawałam, że domek jest mój, że go spłaciłam i mieszkam w nim sama. Udawałam, że mam pięćdziesiąt lat i dorobek w postaci licznych książek przełożonych na wiele języków. Wyobrażałam sobie, że uwodzę pięknych młodych mężczyzn, monterów anten satelitarnych albo mechaników samochodowych mieszkających w przebudowanych stajniach moich sąsiadów.

Na domku nie było anteny satelitarnej, a w jedynym okolicznym kinie wyświetlano hollywoodzki chłam, który w miastach miał premierę wiele miesięcy wcześniej, za to pod koniec czerwca do mieściny zjechał festiwal filmowy.

Przyjęcie kończące dzień otwarcia było moją pierwszą imprezą od dawna i przedstawiłam się Kanadyjczykowi, którego film najbardziej mi się spodobał. Akcja rozgrywała się u podnóża pewnej góry na przestrzeni setek lat. Finałowe ujęcie prezentowało sam krajobraz. Było spokojne i szczere. Jak sam reżyser. Na imię miał John.

Wypiliśmy po dwa drinki, po czym poszłam z nim do jego pokoju w motelu, gdzie zobaczyłam wszystko, co zgromadził podczas trzydniowego pobytu w miasteczku. Kubki z zaschniętymi resztkami wina na dnie albo centymetrem niedopitej kawy z mlekiem. Przetrzymane książki z nowojorskiej biblioteki publicznej, kamienie rzeczne, rupiecie z miejscowego targu staroci i kawałki kory brzozowej, które zbierał chyba od tygodnia, bo leżały dosłownie wszędzie. Żadnego nie podniosłam. Bo leżały wszędzie.

Bałam się ciemności, a tam było ciemno – naprawdę ciemno, tak po wiejsku. W mieście nie ma takiego mroku, choć mówi się o ciemnych barach albo zaułkach. Ale to tylko ciemność wielkomiejska. Na wsi przy odpowiedniej pogodzie i w bezksiężycową noc mrok bywa niezgłębiony. Takiej ciemności dotąd nie znałam, ale John, wychowany w Albercie, nie zwracał na nią uwagi. Wręcz doskonale się w niej czuł. Tej pierwszej nocy nie trzymałam go za rękę, ale wzięłam go pod ramię, a on odprowadził mnie do mojego domku.

W kolejnym tygodniu co dzień osobiście wrzucał mi do skrzynki liścik napisany na kawałku brzozowej kory, a w połowie tego tygodnia zaczęliśmy się bzykać i nie przestaliśmy przez prawie piętnaście lat.

Próbowałam sobie jakoś wytłumaczyć ten pierwszy nieznośny głód, ale nie umiałam. Wymykał się wszelkiej logice.

John miał spokojne, ufne spojrzenie człowieka, który widział już wszystko. Te jego oczy, ciężkie kończyny, krzykliwie czarna kępka włosów łonowych. Pachniał cedrem. Zapytałam, czy często zdarza mu się coś takiego, bo mnie jeszcze nigdy. Aż tak to nie, odpowiedział.

Mówił, że za dwa lata chce mieć już wyrobione nazwisko, uporządkowane finanse i wybraną galerię, w której wystawi swoje fotografie. Ja chciałam wydać poemat i złapać etat na uczelni.

On chciał się dostać na roczne stypendium w Atenach: mieszkać w pięknej willi, tworzyć w przestronnej pracowni i jeść potrawy przyrządzane przez szefów kuchni. Dodał, że też powinnam się zgłosić – co roku przyjmują po dwoje artystów, pisarzy, architektów, mediewistów i tak dalej.

Uzmysłowiłam sobie, że John umie pisać, rysować oraz robić zdjęcia i filmy, a ja tylko pisać, i zrobiło mi się głupio. Ciekawe, czy będę się przy nim czuła jak panna nikt, pomyślałam. Wtedy jednak przypomniałam sobie też, że myśli klarownie, czuje całym sobą, ciężko pracuje, tworzy sztukę, jest przystojnym brunetem i chce się ze mną ożenić. Złożyłam zamówienie à la carte i dostałam wszystko, czego chciałam.

Mówił, że kiedyś spotykał się na zmianę z dwiema kobietami i że wszystko się wydało.

Mówił, że jego ostatni związek skonał powolną śmiercią i przerodził się w ostrożną przyjaźń, ale ja czułam, że tamta historia być może jeszcze w nim siedzi i nim kieruje.

Mówił, że od razu wiedział, że chce ze mną spędzić resztę życia. A potem dodał: to się nazywa wykładanie kart na stół, a ja na to: wyjdę za ciebie, na sto procent.
 
 
Po powrocie do miasta, w którym oboje mieszkaliśmy, zrządzeniem opatrzności przy tej samej linii metra, wpadaliśmy do siebie nawzajem. On mieszkał w zapuszczonej szeregowej kamienicy i jego sąsiadami byli wyłącznie ludzie po osiemdziesiątce; dzielnica nie została jeszcze zgentryfikowana. W wynajętym mieszkaniu na ostatnim piętrze miał pełno szklanych wazonów z pchlich targów, kamieni i muszelek, a także stare, pięknie nadgryzione przez mole wydanie Poego. Przykucnął przy własnoręcznie skleconych regałach z książkami, włożył wtyczkę do gniazdka i na mnie spojrzał. W półprzezroczystym pomarańczowym wazonie wielkości ananasa rozbłysła kula ze zwiniętych lampek choinkowych.

John oznajmił, że po jego dzielnicy musimy się przemieszczać dyskretnie, bo jeszcze nie powiedział o mnie swojej byłej dziewczynie. Nie spodobało mi się to, a on mnie wysłuchał i odwołał tę regułę.

Ale Naomi i tak co wieczór do niego dzwoniła. Twierdził, że ma myśli samobójcze, a on musi ją uratować, bo to jego obowiązek.

Ona jest… niezrównoważona, powiedział i ze względu na krótką pauzę, jaką zrobił, to określenie zabrzmiało jeszcze mroczniej, bardziej niebezpiecznie.

Powiedziałam, że jej uczucia są dla niego ważniejsze od moich. Powiedziałam, że ona nie może rządzić naszym związkiem poprzez swoje telefony i grożenie samobójstwem, i poprosiłam Johna, by ograniczył kontakty z byłą.

Nie mogłam zasnąć, gdy ktoś mnie dotykał, ale on nie mógł zasnąć, jeśli do mnie nie przywarł. Ciasno.

Wolałbym być taki jak ty, mówił.

A potem znalazłam jego profil na Friendsterze, logował się tam w ciągu ostatniej doby i przedstawiał jako trzydziestoczteroletni singiel.

Moja matka stwierdziła, że John nie jest gotów się od razu ustatkować, bo nie spodziewał się, że mnie pozna.

A potem napisał mi w mailu, że Naomi dowiedziała się o mnie, że przyjedzie w najbliższy weekend, rozejdą się na dobre i wtedy zmieni status w serwisie.

Odpisałam: „Ani myślę wpadać teraz w amok i z tobą zrywać. Żeby nam zaszkodzić, musisz się starać dłużej i bardziej konsekwentnie. To nie jest niemożliwe, ale myślę, że się na to nie zdobędziesz. Taką mam przynajmniej nadzieję. Ogromną”.

I podpis: „Kocham cię, Trusia”. Truś i Trusia, tak pieszczotliwie mówiliśmy do siebie niemal od samego początku. John, mój czuły zajączku polarny.

Odwiedził mnie tego wieczora, zdruzgotany z innego powodu – pożyczył znajomej wyrzynarkę po nieżyjącym ojcu, ona ją zgubiła i choć John prosił o nową, odkupiła używaną, a potem skłamała, że wcale tego nie powiedział. Głaskałam go, masowałam mu plecy, wsłuchiwałam się w jego smutek i czułam, że wyciąga wnioski.

Nazajutrz rano w poszukiwaniu elementów do robota konstruowanego na potrzeby projektu fotograficznego seksownie rozmontował moją starą drukarkę atramentową. Ja siedziałam nad korektą recenzji literackiej. Późnym rankiem przyszła poczta. Głównie ulotki. Dwa czasopisma. List.

Odłożyłam pisma na biurko, ulotki wyrzuciłam do kubła pod zlewem i otworzyłam list z Aten. Gdy przeczytałam, że dostałam stypendium, zmartwiałam, bo miałam świadomość, że mówiąc o tym Johnowi, będę musiała zataić dumę. Chcę odnosić w swojej dziedzinie takie same sukcesy jak ty w swojej, powiedział nieporuszony. Potem odłożył narzędzia i zabrał mnie na brunch. Przez czterdzieści minut czekaliśmy na stolik i gotowało się w nas obojgu: on był wkurzony, że nie zdobył stypendium dla fotografików, a ja żałowałam, że nie zjadłam w domu darmowej owsianki.
 
 
Gdy piętnaście lat wcześniej wyjechałam na studia, nosiłam futro, które kupiłam za dziesięć dolarów w szmateksie. Karakuły z liniejącym futrem. W miarę jak odpadały kolejne jego fragmenty, zamalowywałam łyse miejsca na skórze cuchnącymi czarnymi markerami. Matka mi pokazała, jak to robić.

Śpiewałam w chórze i dostawałam za to sześćset dolarów na semestr. Robiłam asystenturę i dostawałam jedenaście dolarów na godzinę. Popołudniami układałam książki w bibliotece muzycznej i dostawałam najniższą krajową stawkę: cztery dwadzieścia pięć.

Któregoś wieczora wpadłam w stołówce na pracującego w kuchni kolegę z roku i zalałam mu biały kitel sokiem winogronowym z plastikowego kubka. Chciałam zapłacić za czyszczenie, ale okazało się, że fartuch pójdzie do pralni zakładowej. Ja jednak musiałam za coś zapłacić. Czułam się winna, że w ogóle mam pieniądze.

Gdy ktoś kiedyś napomknął, że pewnie chodziłam do ekskluzywnej żeńskiej szkoły na Manhattanie, odpowiedziałam z dumą, że ukończyłam szkołę publiczną w Massachusetts. Rozmówca był pełen podziwu, że tak przekonująco udaję bogaczkę. Sam pochodził z Ohio. Kłamałam, choć wtedy jeszcze nie zdawałam sobie z tego sprawy.
 
 
John i ja poszliśmy razem na pierwsze spotkanie tegorocznych stypendystów Akademii Amerykańskiej. Wokół wielkiego stołu rozstawiono w równych odstępach krzesła, a przed każdym piętrzyły się na blacie dokumenty. John usiadł obok mnie. Pozostałe osoby towarzyszące usiadły na krzesłach ustawionych pod ścianami.

Mimo zażenowania nie odezwałam się ani słowem. Nie chciałam go obrazić. Chcę tylko siedzieć przy stole, czyżbym miał za duże wymagania?, zapytałby z pewnością. Ale żadna z osób towarzyszących nie siedzi przy stole, odpowiedziałabym na to. On odparłby wtedy: o czym tu dyskutować, człowiek siedzi na tym czy na innym krześle, czemu robisz z tego aferę, chyba coś ci się pomyliło. John zrobiłby, co chce, a ja jestem walnięta. Związał się z kimś walniętym. Kogo mimo wszystko kocha, z całego serca.

Wieczorem wyszedł, nie zadzwonił, wrócił późno. Rano wyjaśnił, że poszedł się napić, to wyrażenie mnie zawsze odstręczało. Nie cierpiałam jego pijackiego wcielenia: faceta udręczonego myślą, że jest za mało rozgarnięty, zdolnego tylko raczyć wszystkich opowieściami o tym, jak błyskotliwym był niegdyś uczniem.

Miał kaca i nie pamiętał, co mówił swoim studentom, ale pewnie znów plotkował o współpracownikach, a rozmówcy nerwowo chichotali. Gdy powiedziałam, że musi z tym skończyć, tylko mnie wyśmiał.
(…)

Sarah Manguso „Kłamcy”
Tłumaczenie: Ewa Borówka
Wydawnictwo: Filtry
Liczba stron: 232

Opis: Kiedy Jane, początkująca pisarka, spotyka filmowca Johna Bridgesa, wydaje się, że oboje pragną tego samego: kochać i twórczo się rozwijać. Biorąc ślub, Jane wierzy, że znalazła wszystko, o czym marzyła: oto jej mężem został przystojny artysta. W swoje szczęście próbuje jeszcze wierzyć kilka lat później, kiedy odkrywa radości i trudy macierzyństwa. Tymczasem całe swoje życie zdąży już mimowolnie podporządkować ambicjom, kaprysom oraz destrukcyjnym nawykom męża – krótko mówiąc: stanie się żoną.

„Kłamcy” to przenikliwe studium złudzenia, jakim bywa tak zwane dobre małżeństwo. Opowieść nie tylko o wzajemnych kłamstwach, lecz przede wszystkim o zdradzie własnych wartości i ideałów, by za wszelką cenę przetrwać w relacji. To również protokół codziennych kosztów i strat ponoszonych w imię niepewnej obietnicy materialnego dobrobytu oraz przynależności do wyższych sfer. Wreszcie – niebanalna próba odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak chętnie zawierzamy narcyzom oraz ich pięknym wizjom przyszłości. Zarazem jednak jest to historia przewrotna: bo czy możemy ufać relacji Jane; kobiety, która samą siebie okłamuje tak udatnie?

fot. Beowulf Sheehan


Tematy: , , ,

Kategoria: fragmenty książek