Pilipiuk jakiego nie znacie! Premierowy fragment książki wspomnieniowo-podróżniczej „Raport z Północy”

6 grudnia 2017


Andrzej Pilipiuk od dzieciństwa fascynował się Skandynawią. Po upadku komuny i zarobieniu pierwszych sensownych pieniędzy na pisaniu powieści o „Panu Samochodziku” mógł wreszcie zrealizować swoje marzenia i popłynąć na Półwysep. Tych wypraw odbył później więcej, z nich zresztą zrodził się cykl „Oko Jelenia”. Teraz wreszcie twórca Jakuba Wędrowycza daje nam wgląd w swoje osobiste wrażenia z wędrówek po Skandynawii. „Raport z Północy” nie jest jednak typową książką podróżniczą. Znajdziemy tu wiele autobiograficznych wątków, poznamy źródła inspiracji Pilipiuka, a także przeczytamy liczne obserwacje i rozważania na temat Szwedów i Norwegów. Poniżej możecie przeczytać dwa rozdziały książki, która ukazała się pod patronatem Booklips.pl.

Część II – Wyprawa 1999 r.
Rozdział I
Dzikie gęsi

„Wyprawa” ? bu, ha, ha, ha ? dałem czadu z tym tytułem. Wyprawa to podróż kajakiem po Orinoko albo trekking wzdłuż Sudanu. Ale niech tam, ładny jest, więc zostaje. 20 czerwca wieczorem wsiedliśmy z Ojcem w nocny pociąg do Gdyni. Polska pożegnała nas brzydko. Wagony były po prostu brudne ? w pierwszym przedziale, który wybraliśmy, śmierdziało. Zmieniliśmy ? na szczęście było dość luźno. 21 czerwca rankiem byliśmy w Gdyni. Poszliśmy pieszo do terminalu promowego. Pokazaliśmy paszporty i bilety. Wpuszczono nas na pokład. Zostawiliśmy plecaki w przechowalni i wdrapaliśmy się na wyższe pokłady.

Podróż promem była dla mnie swego rodzaju nowością. Wcześniej odbyłem tylko rejs po zatoce z Helu do Gdańska niewielkim statkiem wycieczkowym. Prom nie był szczególnie nowy ? zapewne pływał uprzednio po innych wodach, zakumulował się i trafił „na dorżnięcie” na Bałtyk. Widać było purchle rdzy pokryte grubą warstwą farby oraz przebijające się tu i ówdzie rude zacieki korozji. Szyby brudne ? jakby niemyte od nowości. W sklepie wolnocłowym wszystko było opisane po szwedzku ? czułem niemiły posmak bycia pasażerem drugiej kategorii. Kupiliśmy pół litra ginu w plastikowej butelce. Bardzo fajny wynalazek. Przedrzemałem trochę na fotelach lotniczych. O siedemnastej piętnaście zobaczyłem po raz pierwszy Szwecję ? na horyzoncie spostrzegłem małą wyspę archipelagu szkierów. Zauważyłem kilka żaglówek buszujących pomiędzy wysepkami ? i znowu zaskoczenie. Po okresie komuny morze w moim umyśle było granicą. Zgoda na każde wyjście z portu, straż graniczna kontrolująca kutry rybackie et cetera. Tu można było swobodnie żeglować. Bierz sobie swoją żaglówkę i śmigaj między wyspami. Szwedzkie władze po prostu nie bały się, że niewolnicy skorzystają z okazji i spierniczą. Płynęliśmy, skalistych wysepek pojawiało się coraz więcej. Była to dla mnie pewna nowość, bo do tej pory Bałtyk znałem tylko od tej polskiej strony.

Dobiliśmy do brzegu. Ogólnie rzecz biorąc, przepłynięcie Bałtyku nie oznaczało automatycznie, że znajdziemy się w Szwecji, na odprawie paszportowej bowiem pytano o posiadane zasoby gotówki, żądając, aby przybysze mieli odpowiednią ilość waluty na każdy dzień pobytu. Przypuszczalnie Szwedzi zabezpieczali się w ten sposób przed gastarbeiterami, gdyż uzyskanie wiz pozwalających na pracę w Szwecji nie było łatwe i masa Polaków pracowała tam na czarno, zajmowała się handlem „ręcznie malowanymi” obrazkami czy nawet żebraniną i złodziejstwem. Do tego pchała się tam na „gościnne występy” masa polskich Cyganów vel Romów, dodatkowo bardzo psując nam opinię. Kwot konkretnych, jakich żądano, nie pamiętam, ale były to sumy, jak na naszą kieszeń, horrendalne. Ergo: mieliśmy tej forsy znaaacznie mniej. Uratowało nas stanowcze zapewnienie, że jesteśmy turystami, i okazanie biletów Interrail. Co ciekawe, szwedzkich celników w ogóle nie interesowały karty kredytowe ? wyłącznie gotówka w postaci fizycznej. Nie słyszeli, że złoty polski jest już wymienialny, a nasze banki wydają karty Visa?!

Nad wejściem do terminalu uwiły sobie gniazdo jaskółki oknówki ? ptaszki przylepiły pacynę błota i śmigały ludziom nad głowami, znosząc robale pisklętom. Nikt ich nie przepłoszył, nikomu nie przeszkadzało to gniazdo i ciut obesrana elewacja. To był pierwszy znak, że jesteśmy w trochę innym, bardziej życzliwym świecie. Dopłynęliśmy wieczorem. Trochę bez sensu. Złapaliśmy autobus do miasta ? bilet za dwadzieścia dwie korony. Jak na naszą kieszeń, było to drogo… Wysiedliśmy przy dworcu i wsiedliśmy w pociąg ? jedyny, jaki był ? do miejscowości Hässleholm. Wyglądała na niewielką, ale z mapy wynikało, że jest tam węzeł kolejowy, więc uznaliśmy, że przenocujemy gdzieś w niej, a rano zobaczymy. Pociąg przez jakiś czas jechał brzegiem morza. Czułem ulgę i lekką euforię. Po niemal dwu dekadach marzeń dokonałem tego ? przeszedłem długą drogę, ale byłem tam. Po drugiej stronie Bałtyku. Patrzyłem przez okno. Lasy. Skały. Niewielkie domki pomalowane na niepowtarzalny rudobrązowy kolor. Jeziora, pomosty, łódki. Maszty i flagi z żółtym krzyżem na błękitnym tle. Jak na obrazku, który namalowałem sobie osiemnaście lat wcześniej do piórnika. Szwecja…

Dojechaliśmy do wybranej stacji, przebyliśmy rachityczny zagajnik. Koło jakiegoś pagórka rozstawiliśmy nasz tani chiński namiot. Grunt był pierońsko kamienisty… Zauważyłem ciekawą rzecz: noc była jasna ? znacznie jaśniejsza niż w Polsce. Nie były to jeszcze białe noce, ale dało się zobaczyć tę odmienność. Odespaliśmy noc spędzoną w pociągu i cały dzień na morzu. Gdy o świcie następnego dnia szliśmy z Ojcem przez przedmieścia Hässleholm, zobaczyłem Szwecję od jeszcze innej strony. Przedmieścia wyglądały archetypicznie ? ładne, duże, parterowe domy. Płotki do kolan stanowiące tylko symboliczną granicę działki ? bo i po co komu wyższe w kraju, gdzie nie ma złodziei i gdzie nikt nie trzyma groźnych psów. Dobre auta zaparkowane tu i ówdzie. Przy jednym z domów krzątał się Szwed. Montował docieplenie w panelu ściennym, który chciał niebawem wstawić na miejsce. Zaciekawiła nas ta technologia, więc idąc, popatrywaliśmy, co robi. Zauważył nas, podniósł dłoń i pozdrowił typowym szwedzkim „haj”. Odpowiedzieliśmy tak samo. Musiał poznać, że nie jesteśmy jego krajanami. Żadnego zaniepokojenia faktem, że obcy gapią się, co robi. Żadnego poczucia zagrożenia. Życzliwa otwartość… Przypominam sobie to zdarzenie sprzed osiemnastu lat i zastanawiam się ? jak dziś Szwed zareagowałby na widok obcych.

*

Pojechaliśmy tego dnia dość skomplikowaną trasą ? najpierw do Malmö, potem do Göteborga. W Malmö obejrzeliśmy stare miasto. Nie było szczególnie interesujące, ale ładne. W dodatku niepodobne do naszych. Tu i ówdzie otwierały się urocze zaułki małych kolorowych kamieniczek. Po ścianach pięły się róże. Mój Ojciec był przed laty w tym mieście, pamiętał to i owo. Najbardziej zapadł mi w pamięć sklepik z artykułami dla modelarzy ? na wystawie stały bowiem butelki do makiet ? bardzo realistyczne, a nie wyższe niż centymetr. Cyknąłem sobie zdjęcia kościoła irlandzkiego, ratusza i bardzo starej kamienicy zbudowanej w systemie muru pruskiego. Do kościoła udało się zajrzeć. Ze starówki poszliśmy dalej.

Po raz pierwszy zobaczyłem wówczas typowy skandynawski zamek. W XVI i XVII wieku nastawiali ich tu dużo. Są budowane najczęściej wedle jednego sprawdzonego wzorca. Do wzniesienia murów zazwyczaj używano dużych głazów, choć ten akurat zamek był pod tym względem nietypowy, bo głównie ceglany. Założenie na planie kwadratu, z dużym dziedzińcem i półokrągłymi basztami na rogach. W fosie trwały wykopaliska archeologiczne ? popatrzyłem na szwedzkich „kolegów”, którzy odsłaniali drewnianą konstrukcję dawnego mostu. Mimowolnie zgrzytnąłem zębami. Fajnie byłoby pokopać z nimi… Zwłaszcza że to, co robili, dokładnie odpowiadało mojej specjalizacji. Z całą pewnością w mule fosy znaleźli niejeden ciekawy artefakt ? ta część Skandynawii przechodziła z rąk do rąk, o żyzne południe kraju konkurowały Szwecja i Dania. Zamek był w remoncie, więc musieliśmy darować sobie muzea i poczłapaliśmy dalej. Znaleźliśmy park, tam rozłożyliśmy się na posiłek. Na rozległej łące stał stary wiatrak, a obok wypatrzyłem stado dzikich gęsi. Przypomniała mi się „Cudowna podróż”. Zrobiłem zdjęcia, ale marniuchne. Nie miałem teleobiektywu, a bałem się podejść bliżej, żeby nie spłoszyć ptaków… Ostatnim zaskoczeniem był parking rowerowy koło dworca. Czekaliśmy na pociąg i rozglądaliśmy się. Szwedzi kończyli pracę, zostawiali swoje jednoślady, czasem nawet ich nie przypinając, i wsiadali do kolejki podmiejskiej. Byłem w lekkim szoku. Zostawić na noc rower, w dodatku przy dworcu?! Inny świat… Lepszy niż nasz.

Wieczorem dojechaliśmy do Trollhättan. Wysiedliśmy z pociągu i poszliśmy ładną alejką wzdłuż torów na północ. Przebyliśmy słynny Kanał Gotyjski łączący wielkie jeziora szwedzkie z Atlantykiem. Znaleźliśmy fajny kawałek ni to parku, ni lasu, zeszliśmy ze ścieżki i postawiliśmy namiot. W Trollhättan jest piękny wodospad oraz punkt widokowy, z którego można zobaczyć kawał wybrzeża. Ale o tym nie wiedzieliśmy, przewodnik też nie wspominał, więc dwóch największych atrakcji okolicy nie zobaczyliśmy… Za to gdy wstawaliśmy rankiem, opodal namiotu pasła się sarna.

Rozdział II
Gangsterzy klawi jak cholera

Na dworcu w Oslo przyszło nam poczekać parę godzin. Połaziliśmy, posiedzieliśmy. Obserwowaliśmy, jak żyje się tutaj ludziom. Zobaczyliśmy Murzynów wyglądających, jakby się urwali z Harlemu. Dwóch kolesi najpierw siedziało na ławce, prowadząc ożywioną konwersację o kilkanaście decybeli za głośno, potem poszło sobie przez halę, nadal głośno gadając i paląc pety. Ochroniarz minął ich, udając, że nic nie widzi. To było moje pierwsze zetknięcie z polityczną poprawnością. Czarnym już wtedy wolno było po prostu więcej. Rzecz jasna, nie wszyscy kolorowi zachowywali się prowokacyjnie i nie wszyscy wyglądali na lumpów. Przez chwilę stała obok nas Murzynka z walizką ? ale nie czarna, lecz barwy czekolady mlecznej. Była szczupła jak trzcina, wysoka, zaskakująco ładna. W jej stroju i postawie była jakaś prostota i elegancja. Wyglądała jak księżniczka, tyle że brązowa. Ojciec przypuszczał, że może być z Etiopii.

Połaziliśmy znowu. Znaleźliśmy gigantyczny sklep z komiksami, a w przylegającej do dworca galerii handlowej przytulną knajpkę, udekorowaną malunkami i fotosami nawiązującymi do filmów o gangu Olsena. Nie byłem nigdy w Danii, ale ponieważ jest to kraj skandynawski, pozwolę sobie na kolejną dygresję. Pierwszy odcinek cyklu obejrzałem, mając dwanaście, może trzynaście lat. Całą serię nasza telewizja pokazała na początku lat dziewięćdziesiątych. Wiele razy śnił mi się identyczny sen ? wędruję brzegiem morza wśród na wpół zatopionych bloków skalnych… I pewnego dnia, oglądając po wieloletniej przerwie odcinek „Gang Olsena jedzie do Jutlandii”, skojarzyłem, że to chyba odbicie tego filmu. Tylko że tam były na wpół zatopione betonowe bunkry…

Duńska kinematografia jest w Polsce praktycznie nieznana, wypada więc nakreślić szerzej tło kulturowe i opisać odtwórców głównych ról. Gdy studiuje się listę płac, widać, że Duńczycy zgromadzili do tego projektu ciekawy i różnorodny zespół aktorów filmowych i teatralnych. Wspomnę zatem, że Ove Sprog?e (Olsen) miał w swoim dorobku role w stu czterdziestu trzech filmach (!), do tego śpiewał, podkładał głos jako lektor w filmach zagranicznych, występował w teatrze, a nawet zajmował się teatrzykiem kukiełkowym i animacją. Morten Grunwald (Benny) ? zagrał w kilkudziesięciu filmach, ale traktował to raczej hobbystycznie, był bowiem częściej kierownikiem planów filmowych, reżyserem, managerem, dyrektorem teatrów, organizatorem. Najciekawszą jednak postacią aktorskiego trio był Poul Arne Bundgaard (Kjeld) ? w serii filmów pocieszny grubas, jąkający się ze strachu i wstrząsany tikami nerwowymi. Tchórz, fajtłapa, nieudacznik życiowy i pantoflarz, terroryzowany przez rzutką żonę ? Yvonne. Wiecznie przestraszony, tulący się do starej, zniszczonej lekarskiej torby. Prywatnie, to znaczy poza planem filmowym, człowiek ten był weteranem wojennym, bohaterskim uczestnikiem duńskiego ruchu oporu, a po wojnie zrobił karierę jako znany śpiewak operowy. Nagrania jego głosu pojawiły się na setce płyt z muzyką poważną.

Nas ta komedia bawi. Ale bawi nas w warstwie czysto fabularnej ? a tymczasem film skrywa drugie dno. Wyobrażacie sobie, jaki ubaw mieli Duńczycy, widząc Bundgaarda w scenie, gdy koszmarnie fałszując, śpiewa na podwórku kamienicy, licząc na datki „do kapelusza”? Ale nic nie przebije fragmentu filmu „Gang Olsena wpada w szał”. Bohaterowie kują ściany w podziemiach Teatru Królewskiego. Nie dość, że śpiewak Poul Arne Bundgaard pojawia się w swoim normalnym miejscu pracy ? ale tym razem jako włamywacz ? to jeszcze towarzyszy mu Morten Grunwald, który kilka lat później został tego teatru dyrektorem, oraz Ove Sprog?e, który też niejednokrotnie pojawiał się na deskach tej sceny. A co myśleli sobie pracownicy owej instytucji, widząc potem szefa w garniturze i za biurkiem?

Teraz parę smutnych słów o starości i przemijaniu. Cykl filmów o perypetiach genialnego kasiarza i jego kumpli nieudaczników zaczęto kręcić pod koniec lat sześćdziesiątych. Ostatni, trzynasty odcinek serii powstał w roku 1981. Aktorzy zeszli ze sceny, kurtyna opadła, zdawało się, że na zawsze. W 1998 roku, po siedemnastoletniej przerwie, pojawił się pomysł zmierzenia z legendą. Reżyser Tom Hedegaard zdołał skrzyknąć starą drużynę i powstał jeszcze jeden film. Zebranie ekipy po latach przerwy było zadaniem absolutnie karkołomnym. Odtwórca głównej roli, Ove Sprog?e, miał już siedemdziesiąt dziewięć lat i zasadniczo od dłuższego czasu wybierał się na zasłużoną emeryturę. Pracował jeszcze w kinematografii, ale głównie dubbingując filmy animowane. Morten Grunwald (Benny) został bardzo ważnym urzędasem „od kultury”, a do tego kierownikiem zjednoczenia kinematograficznego. Utył, posiwiał, zapuścił brodę. Grywał w filmach już bardzo sporadycznie, za to czasem reżyserował. Poul Arne Bundgaard (Kjeld) był ciężko chory. Z ról drugoplanowych Preben Kaas (Dynamitowy Harry) utonął w 1981 roku. „Yvonne” ? filmowa żona Kjelda ? także nie żyła ? grająca ją duńska aktorka Kirsten Walther zginęła w roku 1987 w wypadku samochodowym. Jes Holts? (B?rge) porzucił aktorstwo i został muzykiem.

Największy problem był z „Kjeldem”. Fakt, że w ogóle zdołał zagrać w czternastej części przygód, zakrawa na cud i pokazuje ogromny triumf żelaznej woli tego człowieka. W tym okresie poruszał się już wyłącznie na wózku inwalidzkim. Chorował ciężko na cukrzycę i z planu filmowego kilkakrotnie zabierała go karetka. Za którymś razem już do kolegów nie wrócił… Zmarł w szpitalu na skutek ostrej niewydolności nerek. Scena, w której śpiewa ? tym razem na poważnie ? była zarazem ostatnim nagraniem jego fenomenalnego głosu. Z relacji, które znalazłem, wynika, że liczył się z ryzykiem nagłego zgonu i nalegał, aby wówczas film w miarę możliwości dokończyć.

Co gorsza, to nie był koniec czarnej serii ? w trakcie kręcenia zdjęć zmarło jeszcze dwóch aktorów trzecioplanowych ? Benny Hansen grający portiera oraz Bj?rn Watt-Boolsen, obsadzony w roli sekretarza stanu. Na domiar złego przed zakończeniem zdjęć zmarł także reżyser ? Tom Hedegaard. Komedia zmieszała się z tragedią. Nie wiem, czy światowa kinematografia notuje podobny przypadek. Cztery zgony, w tym twórca i aktor wykonujący jedną z głównych ról… Film mimo to ukończono. Reżyserię przejął Morten Arnfred, w kilku brakujących scenach „Kjelda” zastąpił pokazywany wyłącznie od tyłu dubler. Sekretarza stanu pokazano jako nogi wystające zza biurka ? głos podłożył ktoś inny. Aktorstwo to sztuka oszukiwania widza… Widać, że pierwotne plany były trochę odmienne. Scenariusz poprzerabiano i skrócono. Ale zważywszy na długość przerwy i tragiczne okoliczności powstawania tego filmu, efekt końcowy budzi szacunek. Dokonali tego. I wyszło im o niebo lepiej niż w przypadku podobnej inicjatywy amerykańskiej ? „Blues Brothers 2000”.

Kolejne lata przyniosły, niestety, dalsze wykruszanie się zgranej paczki. Axel Str?bye ? wybitny aktor teatralny i filmowy, artysta od ról tragicznych w dramatach Szekspira, a tu grający leniwego, cynicznego i zgorzkniałego detektywa Jensena ? zmarł w 2005 roku. W 2016 roku odszedł powalony zawałem serca Ove Verner Hansen. W serii o gangu Olsena grał zwalistego osiłka B?ffena („Stek”) ? speca od mokrej roboty, który regularnie otrzymywał zlecenie uciszenia Olsena na zawsze. W filmie był postacią raczej trzecioplanową, ale za to w ekipie filmowej stanowił duszę towarzystwa. Organizował przyjęcia na zakończenie dni zdjęciowych. Wspominany jest jako wybitny specjalista od aprowizacji i grillowania. A poza planem? Człowiek orkiestra. Był w swoim długim życiu drwalem, śpiewakiem operowym, żeglarzem i instruktorem żeglarskim, gospodarzem mariny oraz… autorem książek kucharskich. W chwili, gdy piszę te słowa, z aktorów, którzy wcielili się w niezapomnianych członków gangu Olsena, żyją już tylko „Benny” i „B?rge”. Warto wspomnieć jeszcze, że kilka lat temu ulicę wiodącą do starego więzienia w Kopenhadze przemianowano na aleję Egona Olsena. Więcej ciekawostek? No niestety, nie wygrzebałem. Morten Grunwald napisał książkę „Moje życie w żółtych skarpetkach”, opowiadającą o kręceniu serii i okraszoną anegdotami z planu filmowego. Jednak dostępna jest chyba tylko w języku duńskim i w przekładzie na niemiecki.

Szwedzi i Norwegowie pozazdrościli Duńczykom sukcesu, więc bazując na ich pomysłach, nakręcili własne wersje tej serii ? osadzone w swoich krajach i z obsadą własnych ulubionych aktorów. Nie, nie zmyślam ? jeśli ktoś chce zobaczyć znacznie młodszego Olsena albo znacznie szczuplejszego Kjelda, niech pogrzebie w necie. Co ciekawe, w filmach tych zobaczyć można też niektórych aktorów z duńskiej wersji, na przykład Prebena Kaasa. „Dynamitowy Harry” wystąpił w wersji szwedzkiej, ale nie grał tam „siebie”, a Ove Verner Hansen (Stek) gościł u Norwegów. Po latach powstał też serial dla młodzieży ? o tym, co członkowie gangu robili, gdy chodzili do szkoły, oraz dwa filmy animowane opowiadające mniej więcej o tym, co by zrobili w piętnastej i szesnastej części, gdyby była możliwość je nakręcić. Narysowano także cykl komiksowy. A największy opad szczęki zaliczyłem, oglądając konną rewię, którą Niemcy z Lipska wystawili w roku 2004, by uczcić Ove Sprog?e Olsena. Grupka ludzi w miarę podobnych do oryginałów, poprzebierana w stroje nawiązujące do kostiumów bohaterów filmu, kłusuje bez większego sensu na konikach po dużej hali. To chyba jest ten legendarny koniec internetu…

Mimowolnie, gdy patrzę na pudełeczko z czternastoma płytami i oglądam w necie fragmenty nieznanych mi wersji, przypomina mi się nasza komedia kryminalna „Vabank”. Tylko że u nas nakręcono jedynie dwa filmy tego cyklu. Gdybyśmy żyli w normalnym kraju kapitalistycznym, zapewne reżyser poszedłby za ciosem i powstałoby więcej części.

Wróćmy do lokalu na dworcu. Ponownie ujrzałem ten szyld po latach, oglądając u teściów telewizję. W 2015 roku nasi niechciani bracia muzułmanie „ubogacili kulturowo” Oslo, zabijając tam trzy osoby z broni automatycznej. Poczułem, że zdeptano moje podwórko. Zdeptano potrójnie. Znane mi miejsce. Ulubiony film. W dodatku pisząc „Norweski dziennik”, właśnie w tej galerii handlowej umieściłem scenę… strzelaniny.
(…)

Andrzej Pilipiuk „Raport z Północy”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Liczba stron: 496

Opis: Podróż do wnętrza Wielkiego Grafomana, a jednocześnie wędrówka po jego ukochanej Skandynawii. „Ta książka jest poniekąd książką podróżniczą – jednak w przeciwieństwie do książek prawdziwych podróżników nie opisuję miejsc egzotycznych ani choćby trudno dostępnych. Zamiast to draństwo czytać możecie wsiąść w samolot tanich linii lotniczych i zobaczyć to wszystko na własne oczy. Obsesją mojego życia zawsze była chęć odgryzienia się. Podjąłem walkę by nie dać się wdeptać w błoto. By się uratować. By się odegrać. By żyć po swojemu, a nie tak jak nam wymyślono. Moje podróże po Skandynawii to część tego planu. I ta książka jest pełna moich obsesji. To jest książka napisana przez wkurzonego niewolnika, który zdołał zerwać się z łańcucha. To, o czym marzyłem, będąc nastolatkiem, spełniło się. Jestem pisarzem. Żyję w wolnym świecie otwartych granic w którym z samolotu korzysta się jak z PKS-u. Żegluję jachtem przez fiordy, czasem nawet stoję za sterem. Piszę książkę na laptopie. Nastąpiło dopełnienie. Ostatni kawałek rozsypanej układanki wskoczył na swoje miejsce” ? pisze Pilipiuk.

Tematy: , , , , , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek