Pierwszy tom serii „Długi Londyn” Alana Moore’a. Przeczytaj przed premierą początek powieści „Wielkie Kiedy”
Legendarny scenarzysta komiksowy Alan Moore, autor takich dzieł, jak „Strażnicy”, „V jak Vendetta” czy „Prosto z piekła”, pisze pięciotomowy cykl powieściowy zatytułowany „Długi Londyn”, który ma stanowić osobliwy portret stolicy Anglii. Autora zaabsorbowała – jak sam mówi – „półprzepuszczalna membrana między faktami a fikcją”. Każda książka ma się rozgrywać pod koniec kolejnej dekady XX wieku. Pierwszy tom zatytułowany „Wielkie Kiedy” trafi do sprzedaży 21 maja nakładem wydawnictwa Echa. Głównym bohaterem jest 18-letni sierota pracujący w antykwariacie w 1949 roku. Przypadkowo wchodzi on w posiadanie książki, która nie powinna istnieć. Daje to początek wydarzeniom, które zaprowadzą chłopaka do „innego Londynu”, znanego również jako „Wielkie Kiedy” lub „Długi Londyn”. Ten koszmarny świat jest nadprzyrodzonym odpowiednikiem miasta, które 18-latek nazywa domem. Młodzieniec musi nauczyć się, jak poruszać się po tym nowym świecie, ale także całkowicie zmienić swoje rozumienie rzeczywistości. Poniżej możecie przeczytać przedpremierowo sam początek powieści, którą na język polski przetłumaczył Wojciech Szypuła.
Muzyka na początku
Dęte drewniane: Na tyłach pensjonatu, gdzie nisko zawieszone zimowe słońce chlapnęło na bujne chwasty plamkami złota, dwoje czarowników umiera przy herbacie i ciasteczkach.
Starszy mężczyzna, który ze schludną bródką w stylu Van Dyke’a wygląda niemal wykwintnie, ma w sobie coś ptasiego. Kiedy tak siedzi z kolanami przyrzuconymi kraciastym pledem, chudszy o kilkadziesiąt funtów i uboższy o znaczącą część swojej wystudiowanej potworności, przywodzi na myśl emerytowanego nauczyciela malarstwa, być może kogoś, kto za młodu widział siebie w roli nowego Sargenta. Siedząca po drugiej stronie rozkładanego stołu z herbacianym serwisem kobieta odgarnia zdmuchnięte wiatrem pasemko włosów z godnego heroiny czoła. Jest niemal piętnaście lat młodsza od gospodarza. Patrzy, jak ten przelewa parującą strugę sjeny palonej do porcelanowych filiżanek nie od kompletu. Niegdyś był postrachem swojej epoki. Dziś trzęsą mu się ręce.
Podaje jej ciężki spodeczek z filiżanką podzwaniającą jak wózek mleczarza i mierzy ją pytającym spojrzeniem.
– Moja droga… Rozumiem, że jesteś poważnie chora?
Jego wysoki, śpiewny głos za każdym razem brzmi zaskakująco. Kobieta mruży wiecznie rozczarowane oczy. Wbrew sobie jest pod wrażeniem przenikliwości gospodarza. W końcu wybucha śmiechem.
– Nieźle. Naprawdę nieźle. Niewiele brakowało, żebym wzięła cię za prawdziwego maga. Wiesz jednak, rzecz jasna, że jesteś naprawdę ostatnią osobą, od której chciałabym usłyszeć pytanie, ile słodzę.
Mężczyzna zerka przelotnie na zaniedbany trawnik i uśmiecha się przepraszająco. Ona przygląda mu się jeszcze przez chwilę, na jej buldogowato szerokiej twarzy maluje się wyraz zadumy.
– A gdyby tak prześledzić, dokąd zaprowadzi nas ta logika… O rety. Ty też?
Daleko w górze dmące na wielkich wysokościach wiatry ściągają pomiętą pościel z nieposłanego nieba nad Hastings. Mężczyzna ze smutkiem wzrusza ramionami: chorowity święty z apokalipsy odwołanej z powodu deszczu.
– Niestety. Nic konkretnego, jeżeli wszechświat pozwoli, pociągnę jeszcze zapewne rok albo dwa… Tak w każdym razie twierdzą karty i monety. Oczywiście jestem chodzącą antyczną ruiną, po której należy się spodziewać takich właśnie komplikacji. Ale wróćmy do ciebie. Jesteś jeszcze dzieckiem, masz raptem pięćdziesiąt parę lat. Przeklęty pech, czyż nie?
W domu, w kuchni, najnowszy – i zarazem ostatni – z uczniów diabolisty skwapliwie szykuje kanapki z jajkiem i rzeżuchą, których wszystkie składniki poza chlebem i rzeżuchą pochodzą spoza rządowych przydziałów, i z namaszczeniem kroi je na skos. Na dworze najwyższa kapłanka marszczy nos. Nie przyjmuje współczucia.
– Ha… Albo złośliwość Wszechmocnego. Deo, non Fortuna. Bóg, nie szczęście. To sympatyczna myśl, dopóki dobrze ci idzie, ale kiedy się nie układa, to wybitnie głupie motto i wybitnie głupie miano. Wygląda na to, że cierpię na nieuleczalną przypadłość. Coś nie tak ze szpikiem, tak mi przynajmniej powiedziano, chociaż nigdy przedtem o tym nie słyszałam. Leukemia. Dla mnie to brzmi jak imię służącej Hery. Tak czy inaczej, zostało mi kilka miesięcy, żeby uporządkować swoje sprawy, a potem przekonam się, ile z tego wszystkiego było tylko teorią. Mam nadzieję dotrwać do końca wojny, ale tylko pod warunkiem, że wygramy.
Garbi się i otula grubym płaszczem. Ze swoim rezolutnie uniesionym podbródkiem zawsze przypomina mu Churchilla.
Mężczyzna prostuje się na krześle i współczująco kiwając głową, próbuje dodać kobiecie otuchy.
– Wygramy, wygramy. Szczerze mówiąc, byłbym zdziwiony, gdyby Niemcy przetrwały dłużej niż do końca sezonu krykietowego. Właściwie to nawet trochę szkoda, miałem szczerą nadzieję, że to będzie mój Eon Horusa, surowego, promiennego, obleczonego w słoneczne kręgi. A jednak nie. Wygląda na to, że myliłem się w wielu kwestiach.
Popija herbatę, po czym wysysa jej nadmiar z żółknących wąsów. Kobieta prycha.
– Zważywszy, że przez połowę swojej czarodziejskiej kariery musiałam co rusz przepraszać za będący twoim dziełem piekielny bałagan, muszę powiedzieć, że to nadzwyczaj trafiona hipoteza. – Zastanawia się chwilę i łagodnieje. – Aczkolwiek przypuszczam, że moja Era Wodnika wkrótce podąży w ślad za twoim eonem na śmietnik epok. Czasem głosy w eterze niosą obfitość skrajnie niedorzecznych bzdur, nie uważasz?
Oboje parskają śmiechem na tę herezję, zaskoczeni, jak dobrze czują się w swoim towarzystwie, gdy nie przeszkadza im ta cała pantomima światła i ciemności. Szeleszczą jasnoty, poruszone krótkim, lecz silnym powiewem wiatru. Z niedalekich podmiejskich uliczek dobiega rżenie wyczerpanego perszerona. Targnięta krępującym spazmem sympatii do trzęsącego się wabika dla diabłów, kobieta pochyla się delikatnie i kładzie mu dłoń na przedramieniu.
– Mimo dzielących nas różnic pozostajesz najbardziej doświadczonym czarownikiem, jakiego kiedykolwiek czytałam. Wiesz o tym, prawda? Naturalnie pod względem moralnym jesteś najbardziej niegodziwą kreaturą, jaką tylko można sobie wyobrazić, ale jeśli chodzi o sztukę czarnoksięską, żywię do ciebie wyłącznie najgłębszy szacunek, staruszku.
Nie spodziewał się tego, ale jej słowa wywołują w nim niedorzeczne wręcz wzruszenie. Herbata stygnie.
– Podobnie jak ja do ciebie, cara soror. Zawsze uważałem cię za najbardziej utalentowaną przedstawicielkę twojego pokolenia.
Nagle obojgu, skrajnie zakłopotanym, oczy prawie szklą się od łez. Kobieta zarzuca głową i wzgardliwym prychnięciem ratuje sytuację.
– Jestem przekonana, że wcale tak nie myślisz. Pamiętam twoje insynuacje, jakoby „panna Firth kształciła się w Radcliffe Hall”. I to z ust takiego bezczelnego łajdaka jak ty! Jesteś okropnym, naprawdę okropnym człowiekiem, który zrządzeniem losu jest także genialnym magiem. Chociaż niewiele dobrego wynikło z tego dla nas obojga. Wszystkie te piękne szaty… A teraz? Wyglądamy, jakby ubierała nas Armia Zbawienia. Ale nie, całkiem poważnie pytam: jak sobie radzisz? Z czego opłacasz czynsz?
Jego mina niewiniątka jest małym arcydziełem sztuki komediowej.
– Dzięki magii. Jakżeby inaczej? W ramach opłat za najem dostarczam właścicielowi Netherwood tabletek, które, nasączone moją osobistą esencją jogiczną, wspomagają jego słabnącą męskość.
Kobieta mierzy go przeciągłym spojrzeniem i mruga, zaskoczona, a po chwili spływa na nią niechciane olśnienie.
– Na litość boską… Powiedz mi, że w tych tabletkach jest coś więcej niż kruszona kreda zmieszana z twoim ejakulatem.
Zażenowany rozkłada ręce. Skóra na jego dłoniach marszczy się jak folia. Ma nieprzycięte paznokcie.
– Chciałbym, moja droga. Uwierz mi, naprawdę bym chciał.
Wszystko ocieka historią pod rozstrzelanym przez myśliwce niebem. Na całym świecie rzeczy niepewne i niespokojne znajdują niewygodne zakończenia. Kobieta spogląda na mężczyznę z czymś, co – gdyby nie jego szemrana reputacja – mogłoby być niedowierzaniem, po czym oboje parskają śmiechem: dwójka zleżałych, kruchych jak pergamin dzieciaków. Wybuch wesołości przygasa i starszy z dwojga czarodziejów zapatruje się kaprawymi oczami w przestrzeń. Poważnieje. Wszystko się zmienia, nawet eony potykają się w swoim pochodzie. Nigdy już nie powtórzy się popołudnie z tym konkretnym błękitem nieba rodem z papierosowych kart kolekcjonerskich.
Po jakimś czasie kobieta się odzywa:
– Wiesz, w Anglii zapanuje wielka wesołość, kiedy ta awantura się skończy. Nie jestem pewna, czy moje anioły coś pomogły. V-1 i V-2 przechodzą przez nie na wylot. A gdy nas zabraknie, w magii będzie ziała diabelnie wielka dziura. Nawet jeśli większość naszych idei była tylko ułudą, to jednak oboje znamy takie, które nią nie są. Okultyści, którzy przyjdą po nas, wypowiadają się całkiem przekonująco, jak znawcy tematu, tylko że ten temat nie próbuje im odpowiedzieć. Nie zdarza się, żeby znalazł się z nimi w jednym pokoju, żywy i pulsujący. Jedyne obce byty spotykają w książkach.
Jak na dany znak młody Grant wychodzi przez tylne drzwi domu ze swoją prezencją gwiazdy filmowej, makasarskim glansem i półmiskiem kanapek trzymanym na uniesionej dłoni.
Emerytowana Bestia mierzy swojego gościa niezgłębionym spojrzeniem spod nastroszonych jak głogi brwi.
– Pamiętasz tamtego strasznego kota?
Kobieta sztywnieje na krześle i patrzy na mężczyznę z wyrzutem. Jego uwagę zwraca przelotny odruchowy dreszcz, który wyraźnie starała się ukryć.
– Naturalnie. Zjawił się w moim domu po tym, jak Moina Mathers go na mnie wypuściła. To było najbardziej przerażające wydarzenie w moim życiu.
Niosący przekąski ochoczy uczeń zbliża się do stołu, brodząc w kosmatym trawniku. Kobieta zniża głos i podsuwa swojemu moralnemu przeciwieństwu i jedynemu żyjącemu równorzędnemu partnerowi ostatnie spostrzeżenie:
– Powiem ci coś jeszcze: drugi Londyn stanowi doskonałą ilustrację mojej tezy. Bo to nie była tylko nasza wyobraźnia, prawda?
Kiedy tak mierzą się nawzajem smutnymi spojrzeniami, mogliby być starym małżeństwem. Mężczyzna z powagą kręci głową.
– Nie. To było naprawdę.
Pojawia się piknikowy poczęstunek, którego nikt nie ma siły jeść. Na nieskoszonej trawie rozwijają się cienie, czarne kobierce rozpostarte w oczekiwaniu uroczystości o północy. Jest luty tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku. Rapsodia samotnego ptasiego śpiewaka odbija się od obniżającej się jonosfery, a oni przekomarzają się przy stole, przyjaźnie, z przerwami, w gasnącym blasku angielskiej magii.
(…)
Alan Moore „Długi Londyn. Wielkie kiedy”
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Wydawnictwo: Echa
Liczba stron: 432
Opis: Mroczna i urzekająca podróż ulicami magicznego Londynu autorstwa mistrza fantastyki.
Londyn, rok 1949. Pewnego dnia Dennis Knuckleyard, nieszczęśliwy osiemnastolatek zatrudniony w sklepie z używanymi książkami odkrywa powieść, która… nie istnieje. Jak to możliwe? Odpowiedź na to pytanie to zaledwie początek podróży w głąb magicznej wersji Londynu. Miasta poza czasem i przestrzenią, gdzie rzeczywistość miesza się fikcją. I w której można spotkać czarnoksiężników, gangsterów i morderców – niektórych pochodzących z legend, a niektórych aż nazbyt realnych.
Wkrótce Dennis znajduje się w centrum serii wydarzeń, które mogą na zawsze zmienić i zagrozić obu Londynom. Co więcej – alternatywna, magiczna wersja metropolii musi pozostać jego tajemnicą.
W „Wielkie kiedy” autor zaprasza nas do gry, w której miasto, które znamy, ustępuje miejsca miastu pełnemu tajemnic, magii i szaleństwa. Porywająca, liryczna i skrząca się czarnym humorem powieść stanowi pierwszy tom nowej serii autora „Strażników” i „V jak Vendetta”, Alana Moore’a.
Kategoria: fragmenty książek