Peter James napisał thriller spiskowy. Przeczytaj fragment powieści „Niezbity dowód”

18 października 2019


Pewnego popołudnia w 1989 roku angielski autor kryminałów Peter James otrzymał telefon. Dzwonił emerytowany naukowiec i były pilot z czasów II wojny światowej. Mężczyzna twierdził, że otrzymał niepodważalny dowód na istnienie Boga. Poinstruowano go, że zostanie potraktowany poważnie, jeśli zdobędzie poparcie osoby cieszącej się autorytetem, a konkretnie ? pisarza Petera Jamesa. Ów człowiek przez dwa tygodnie obdzwaniał wszystkich Peterów Jamesów z południa Anglii, których namiary znalazł w książce telefonicznej. Tym sposobem trafił wreszcie pod właściwy adres. Próbując potwierdzić rewelacje usłyszane od sędziwego mężczyzny i dociec, czym jest prawdziwa wiara, pisarz rozmawiał z wieloma duchownymi, teologami i naukowcami. Jeden z zaprzyjaźnionych biskupów powiedział mu: „Wiesz, co naprawdę myślę? Gdyby ktoś mógł dostarczyć niepodważalny dowód na istnienie Boga, to zostałby zamordowany. Bo czyj by to był Bóg? Mamy przecież te wszystkie odłamy: anglikański, katolicki, judaistyczny, islamski, hinduski, sikhijski i inne monoteistyczne religie będące w całkowitym nieładzie. Jak Chiny by to postrzegały czy Rosja? Czy którykolwiek z tych krajów chciałby, aby siła wyższa uzurpowała sobie ich autorytet? Jaki wpływ ta informacja miałaby rzeczywiście na świat?”. Gdy Peter James wychodził ze spotkania z duchownym, wiedział, że właśnie znalazł pomysł na książkę. Przelanie jej na papier zajęło mu jednak wiele lat. Nakładem Wydawnictwa Albatros ukazał się właśnie polski przekład thrillera spiskowego „Niezbity dowód”. Oczywiście historia zawarta w książce jest fikcyjna, a telefoniczna rozmowa z 1989 roku stanowiła jedynie inspirację do wymyślenia fabuły. Poniżej zamieszczamy pierwsze dwa rozdziały powieści.

1
Styczeń 2005

Bar w centrum Los Angeles wyglądał jak najgorsza speluna, czym zresztą wpasował się w nastrój Mike?a Delaneya. Jedyny wolny stołek przy barze rozdzielał namiętnie całującą się parę w średnim wieku i pijanego gbura w kraciastej koszuli, dżinsach i butach roboczych, pochylonego nad kieliszkiem burbona.

Delaney przysiadł na popękanym skórzanym siedzeniu, uchwycił wzrokiem spojrzenie barmana i zamówił piwo. Na nieostrym ekranie telewizora nad barem leciał jakiś mecz, głos ryczał na cały regulator, chociaż nikt nie oglądał. Pijak spojrzał na niego oczami rozmokłymi jak dwa ślimaki.

? Ja ssie chyba znam ? wybełkotał pijak. ? Jesseś z tego programu, no nie? Co kiedyś leciał. To ty, no nie?

Barman postawił przed Delaneyem piwo.

? Płaci pan gotówką czy otwiera rachunek?

? Rachunek poproszę.

? Ma pan kartę kredytową?

To był właśnie tego typu lokal.

Delaney wyciągnął ze zniszczonego portfela kartę American Express i położył na barze. Barman nakrył ją dłonią.

? Magik Mickey, no nie? ? ciągnął pijak. ? To byłeś ty, w telewizji.

? Pamięta pan ten program?

? Jasne. Pamiętam. Byłeś do bani.

? Dzięki, stary.

? Serio mówię. Ile to lat? Dziesięć?

? Mniej więcej.

? Taaa? ? Mężczyzna dopił resztkę burbona. ? Jeden wielki szajs. Nic dziwnego, że ssie zwalili, sso?

Delaney pociągnął długi łyk piwa i zignorował pytanie. Nie tylko jego program zwalili. Godzinę temu zostawił go agent.

? Wiesz, stary? ? powiedział Al Siegel przez telefon, siedząc w swoim luksusowym gabinecie w Wilshire. ? Powinieneś w końcu zrozumieć, że jesteś dinozaurem. Wypruwałem sobie flaki, żeby ci coś znaleźć, póki nie zszedłeś na psy. Zapomnij o karierze. Spójrz wreszcie prawdzie w oczy, dobiegasz sześćdziesiątki. Idź na emeryturę, przenieś się do Palm Springs, zajmij się golfem czy coś. Mam telefon, muszę go odebrać. Słuchaj, stary, przykro mi, ale taka jest prawda. Z nami koniec, jesteśmy kwita, jasne?

Taka jest prawda.

Rety, Mike Delaney dobrze o tym wiedział. Tutaj, w Fabryce Snów, człowiek odchodzi do lamusa po czterdziestce. Kiedy występował w Magic Castle, mało który z magików skończył trzydziestkę. Spieprzył ostatni kontrakt, który zdobył dla niego agent, prezentując numer z mikroiluzją na przyjęciu słynnego gwiazdora w Bel Air. Spalił sztuczkę, potem stracił zimną krew i zaczął grozić jakiemuś aroganckiemu dupkowi, który się z niego nabijał przy stoliku.

? Słyszysz, sso mówię? ? ciągnął z uporem pijak. ? Musisz przyznaś, że byłeś gówniany. ? Znowu wlepił w niego zamglony wzrok. ? I wiesz sso? Wyglądasz też gównianie.

I czuł się gównianie.

Pijak pstryknął palcami na barmana.

? Jeszsze jednego podwójnego jim beama z lodem. ? Odwrócił się. ? Pijesz piwo? Piwo jest dla frajerów.

? Tak?

Barman postawił na barze szklaneczkę napełnioną po brzegi burbonem i lodem. Pijak wziął ją do ręki i podniósł.

? Powinieneś przerzusis się na porządny alkohol, taki jak ten, panie Kiepski Magiku. Zrówko.

Przechylił szklankę i łyknął potężny haust, po czym natychmiast go wypluł.

? Jezu! ? wrzasnął na barmana. ? Coś ty mi nalał, do cholery? Zamówiłem jim beama. To nie burbon, tylko pieprzone piwo!

Barman ? wysoki, smutny mężczyzna po siedemdziesiątce, który pracował w tym miejscu od zawsze ? pokręcił głową.

? Przykro mi, proszę pana, ale nie ma pan racji. Może ma pan już dosyć?

? Mówię ssi, że to cholerne piwsko! Chsesz mnie otruć szy so?

Barman pokazał mu butelkę do połowy wypełnioną alkoholem.

? Nalałem panu z tego.

? Tak? To nalej jeszcze raz.

Rozdrażniony barman wyjął nową szklankę i nalał z butelki jim beama. Ze zdumieniem patrzył, jak naczynie napełnia się po brzegi piwną pianą, która przelewa się przez krawędzie i ścieka po ściankach na bar.

Mike Delaney uśmiechnął się do siebie, lecz nie odezwał ani słowem.

2
Kwiecień 2005

Piątkowy poranek Rossa Huntera rozpoczął się od kaca, chociaż obiecywał sobie, że więcej do tego nie dopuści. To samo obiecywał sobie tydzień temu i dwa tygodnie temu. A także każdego innego piątku od półtora roku, kiedy został stażystą w dziale wiadomości „Argusa”.

Nie podejrzewał jeszcze, jak bardzo dzisiejszy dzień będzie się różnił od innych.

Dobiegając dwudziestu trzech lat, Ross był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną o ciemnych, krótko ostrzyżonych włosach i ładnej, lecz poważnej twarzy, jakby wiecznie wszystko analizował, co zresztą na ogół było prawdą. Ale nie teraz. Teraz z trudem mógł w ogóle myśleć, jakby w jego głowie tkwił wbity topór. Na oślep wstał z łóżka, ziewnął i klnąc, że znowu to sobie zrobił, ruszył do łazienki w poszukiwaniu paracetamolu. Co tydzień w czwartek wieczorem pozwalał się wyciągnąć kolegom na jednego drinka do pubu Coach House w centrum Brighton, głównie po to, aby nie uznali go za nietowarzyskiego mruka, i co tydzień wracał do domu, zataczając się na nogach. Była też inna przyczyna jego regularnych piątkowych kaców ? młoda dziennikarka kryminalna pracująca razem z nim w gazecie, Imogen Carter. Piekielnie mu się podobała, lecz ją najwyraźniej bardziej interesował jeden z zastępców redaktora naczelnego. Potrafiła też lepiej się kontrolować przy kieliszku niż jej koledzy. Mimo to Ross uważał, że pomału dziewczyna zwraca na niego coraz więcej uwagi i nawet zaczyna z nim troszkę flirtować.

Dzięki za kolejnego kaca, Imo, i za okazję obserwowania, jak oddalasz się na postój taksówek z pieprzonym Kevinem Fletcherem.

Ross niedawno skończył dziennikarstwo na Goldsmiths w Londynie i rozpierała go ambicja. Codziennie rano aż palił się do pracy w dziale wiadomości. Jak to zwykle ze stażystami bywa, wysyłano go praktycznie do wszystkiego: wypadków drogowych, śmierci łóżeczkowej, pożaru, przesłuchań sądowych, prezentacji charytatywnej, a nawet tak beznadziejnie nieciekawych wydarzeń jak dzień otwarty w szkole ? wszystko, żeby szlifować umiejętności dla tej szacownej lokalnej gazety.

Miał nadzieję, że ćwiczenia na siłowni, a potem długa jazda pod górę na rowerze pomogą mu otrząsnąć się z alkoholowego odurzenia. Wkładając spodnie od dresu i zawiązując buty, słuchał wiadomości płynących z włączonego radia w budziku i szukał materiału na wielką sensację, na artykuł, którym mógłby wyrobić sobie nazwisko i spełnić marzenia o pierwszej stronie ogólnokrajowego dziennika z dołączoną notką o autorze.

Połknął tabletki i popił je wodą w drodze do malutkiej kuchenki mieszkania na drugim piętrze przy Portland Road. Nudności ani łupania w głowie nie łagodziły zwietrzałe zapachy jedzenia gotowanego poprzedniego wieczoru w hinduskim barze mieszczącym się na parterze. Po kilku gryzach banana zrobiło mu się trochę lepiej. Popijając je sokiem jabłkowym, spojrzał na przyklejoną do blatu karteczkę z przypomnieniem: Kartka urodzinowa dla taty. Później gdzieś ją kupi.

Zszedł na dół, minął swój rower przypięty kłódką w holu i wyszedł w wilgotną, deszczową ciemność.

Po dziesięciu minutach energicznego biegu dotarł do siłowni tuż po siódmej. W sali o lustrzanych ścianach, śmierdzącej potem i środkami czyszczącymi, było już kilkanaście osób. Większość ćwiczyła na orbitrekach, bieżniach i rowerach stacjonarnych, kilka wyciskało ciężary lub robiło brzuszki, ktoś miał indywidualne zajęcia z trenerem. Muzyka Queen dudniła zbyt głośno jak na bolącą głowę Rossa. Wszedł na orbitrek i włączył go, żeby rozpocząć swój dwudziestominutowy program ćwiczeń.

Przyspieszył kroku, obserwując rosnące tętno ? sto dziesięć? sto dwadzieścia? sto trzydzieści? gdy nagle przestraszony usłyszał głos swojego brata, wołający go po imieniu. Tak głośno i blisko, jakby Ricky stał tuż obok niego.

Tylko że to niemożliwe. Jego brat mieszkał w Manchesterze, czterysta kilometrów od Brighton, pracował jako asystent kierownika hotelu. Rzadko rozmawiali przez telefon, ale Ricky przysłał mu dzień wcześniej maila w sprawie prezentu dla taty na sześćdziesiąte urodziny, które obchodził za tydzień.

Nagle Ross poczuł, jakby z poruszających się ramion orbitreka wystrzelił prąd elektryczny, który od dłoni przebiegł przez całe jego ciało. Nie mógł się poruszyć. Stopy znieruchomiały na pedałach, zawirowało mu w głowie, jakby pędził po spiralnej zjeżdżalni w wesołym miasteczku. W przebłysku paniki przemknęło mu przez myśl, że traci przytomność wskutek gwałtownego spadku cukru we krwi.

A może to zawał?

Pokój zafalował, przed jego oczami rozmywał się obraz rzędów stalowoszarych urządzeń.

Wessało go w długi, ciemny tunel. Chwycił się rozpaczliwie ramion orbitreka, bo jego ciało zaczęło szaleńczo dygotać. W oddali przed sobą zobaczył światło, z sekundy na sekundę przybierające na sile. Przed oczami przebiegały mu obrazy. Płód. Niemowlę. Twarz mamy. Twarz taty. Piłka rzucona w powietrze. Biała tablica i nauczyciel wrzeszczący na niego z markerem w dłoni. To jego życie ? uprzytomnił sobie. Przed oczami przewija mu się całe życie.

Umieram.

Kilka sekund później otuliło go światło na końcu tunelu. Było ciepłe, oślepiające. Unosił się na materacu dmuchanym na płaskiej powierzchni oceanu. Zobaczył nad sobą twarz Ricky?ego.

? Wszystko w porządku, Ross, no nie? Między nami wszystko gra?

Nie znosił swego brata, od kiedy pamiętał. Nie cierpiał tego, jak wyglądał, jak mówił, jak się śmiał, jak jadł. I wiedział dlaczego. Ponieważ Ricky był jego bliźniakiem. Za każdym razem, kiedy go widział, miał wrażenie, jakby patrzył w lustro.

Bliźniacy powinni się kochać. Powinna ich łączyć szczególna, nierozerwalna więź, lecz Ross nigdy tego nie czuł. Przeciwnie, czuł tylko głęboką, przemożną niechęć. Główną przyczyną był fakt, że rodzice zawsze bardziej hołubili Ricky?ego, a on nawet tego nie zauważał.

Kiedy Ross dorósł na tyle, by wyprowadzić się z domu, wyjechał tak daleko od brata, jak to tylko możliwe ? na inną uczelnię, do innego miasta. W pewnym okresie kusiło go nawet, żeby zmienić nazwisko.

Teraz Ricky odpływał, stopniowo roztapiał się w białym świetle. Odwrócił się do niego i wyciągnął ramiona, jakby rozpaczliwie chciał dosięgnąć jego dłoni i uchwycić go, lecz Ross uciekał za szybko, niczym pływak wyciągany na pełne morze przez silny przybrzeżny prąd.

? Między nami wszystko gra, prawda, Ross?! ? zawołał Ricky niemal rozpaczliwie.

? Wszystko gra ? odpowiedział.

Światło połknęło jego brata i na moment go oślepiło.

Z góry patrzyły na niego twarze. Oświetlenie się zmieniło, Ross poczuł smród potu, dywanu, niemytych włosów. Słyszał dudniącą muzykę i łomotanie własnego serca.

Obok niego ktoś klęczał.

? Nic panu nie jest?

Rozejrzał się oszołomiony. W przypływie paniki przemknęło mu przez myśl, że umarł.

Czyjeś dłonie pomogły mu wstać, poprowadziły go do ławeczki i podtrzymały, kiedy siadał.

Nad nim stał muskularny mężczyzna z plastikowym kubkiem w dłoni.

? Proszę to wypić ? powiedział i Ross uprzytomnił sobie, że to jeden z trenerów na siłowni.

Potrząsnął głową, odsunął od siebie kubek.

? Może przesadził pan na tym orbitreku? ? zapytał jakiś głos.

? Nie, nie, ja?

Urwał zdezorientowany.

? Zadzwonić po lekarza? ? zapytał ktoś inny.

Ross ponownie pokręcił głową.

? Nie, nic mi nie jest, naprawdę. Wszystko w porządku. Może potrzebuję cukru czy coś?

? Proszę jeszcze posiedzieć, dopóki nie poczuje się pan zupełnie dobrze.

Ktoś podsunął mu łyżkę z miodem i Ross wziął ją do ust.

? Jest pan cukrzykiem? ? spytał inny pracownik siłowni, patrząc na niego z troską.

? Nie.

Minęło dziesięć minut, zanim poczuł się na tyle pewnie, by wstać o własnych siłach. Wkrótce potem, przekonawszy wszystkich, że nic mu nie jest, wyszedł z siłowni i oszołomiony ruszył z powrotem w stronę domu, nie zauważając deszczu, zimna ani niczego, co się wokół niego działo. Kiedy wchodził po schodach, miał wrażenie, jakby wspinał się na wielką górę.

Powiedział ludziom na siłowni, że nic mu nie jest, ale w rzeczywistości był skrajnie wyczerpany i czuł się okropnie. W chwili kiedy otwierał drzwi do mieszkania, zadzwonił jego telefon. Wyjął z kieszeni wibrującą komórkę i spojrzał na wyświetlony numer. Nie znał go.

? Halo? ? odebrał.

W odpowiedzi usłyszał łamiący się kobiecy głos.

? Ross? O Boże, Ross?

To była dziewczyna Ricky?ego, Sindy.

? Sindy? ? powiedział, cały czas trochę rozdygotany. ? Cześć, co? co się dzieje?

Dziewczyna wybuchła płaczem. Przez kilka sekund słuchał jej szlochu, zanim w końcu wzięła się w garść.

? Ricky?

? Co się stało?

? Przed chwilą była policja. Ricky poszedł biegać do parku i? przewróciło się na niego drzewo. Pół godziny temu. Przygniotło go. O Boże, Ross, Boże, on nie żyje!
(…)

Peter James „Niezbity dowód”
Tłumaczenie: Izabela Matuszewska
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 608

Opis: Oni są gotowi zabić, by to dostać. On jest gotowy zginąć, by to zatrzymać. „Panie Hunter, nie jestem szaleńcem, proszę mnie wysłuchać. Powiedziano mi, że jest pan jedyną osobą, która może potraktować mnie poważnie. Mam niepodważalny dowód na?”. Niewiele brakowało, a reporter śledczy Ross Hunter zlekceważyłby telefon, który mógł odmienić jego życie… i cały świat. Dzwoniący mężczyzna przedstawia się jako doktor Harry F. Cook i twierdzi, że posiada dowód na istnienie Boga. Co mogłoby być takim dowodem? A przede wszystkim, jakie byłyby konsekwencje, gdyby się okazało, że jest on niepodważalny? Ross Hunter bada sprawę, chociaż wie, że wielu ? milionom! ? ludziom bardzo by się nie podobało, gdyby słowa Cooka się potwierdziły. I że mogą się znaleźć tacy, którzy nie cofną się przed niczym, by pokazać światu dowód… lub go zniszczyć. Zwykły człowiek. Nadzwyczajne zadanie. Mrożące krew w żyłach poszukiwania odpowiedzi na pytania ostateczne.

fot. Suki Dhanda

Tematy: , ,

Kategoria: fragmenty książek