Panna Czaczkes i Marek Hłasko. Fragment biografii „Osiecka. Nikomu nie żal pięknych kobiet” Zofii Turowskiej

1 października 2020

Nakładem Wydawnictwa Marginesy ukazała się książka „Osiecka. Nikomu nie żal pięknych kobiet”, czyli wznowienie najsłynniejszej biografii Agnieszki Osieckiej, którą napisała Zofia Turowska. Poniżej możecie przeczytać fragment tej publikacji, w którym opisana została relacja poetki i autorki tekstów z Markiem Hłaską.

U schyłku lat pięćdziesiątych Agnieszka wybrała się w towarzystwie Marka Hłaski na bal maskowy w liceum im. Batorego. Na balu był Leopold Tyrmand. Korzystając z chwili, że Hłasko się oddalił, przysiadł się do Agnieszki i powiedział: „Dziewczyno, jeśli ty sobie wyobrażasz, że on się z tobą ożeni, to znaczy, że jesteś naprawdę głupia”.

„Najpierw zaręczył się ze mną po szlachecku, z udziałem obu mamuś i swego ojczyma (mój stary nie chciał mieć z tym nic wspólnego), pięknie było. Nie wiem, skąd mu to przyszło do głowy. Może dla legendy? Ale po co nam wtedy była legenda? Oboje graliśmy w jakimś spektaklu, ale chyba nie w tym samym. Agnieszka i Marek, Marek i Agnieszka – coś nam w tym pięknie pachniało, ale co – Bóg raczy wiedzieć. Jakieś symbole?”.

#

Była dla Marka panną Czaczkes, siebie nazywał Fernando.

„Pamiętam, pogrążył się w jakimś międzywojennym brukowcu i bucząc ze śmiechu powtarzał kretyński cytat: 'Panno Czaczkes – Fernando nie żyje’. Ach, proszę, nawet wiem, skąd to się wzięło w powieścidle: Była sobie jakaś wielce zdziwaczała dama, która całe popołudnia czytała romanse. A gdy nią jaki fragment potrząsnął głębiej, to odrywała nos znad książki i odczytywała linijkę lub dwie – zdumionej i zapracowanej pannie służącej. Na przykład: 'Panno Czaczkes, Fernando nie żyje’. Powtarzał to w kółko, aż do rozpuku. Kiedyś nawet dla kawału, a może na kacu, przysłał mi depeszę: 'Panno Czaczkes, Twój Fernando nie żyje’…”.

Była dla niego komiczną trochę niewinnością („Ty zawsze masz czarną aksamitkę na szyi, nawet kiedy jesteś nago”), panienką z dobrego domu, śmiesznotą z Bluszczu, flirtem z dziewiętnastego wieku.

Pisała: „Wcale taka nie byłam, ale w takiej roli on mnie osadził w swojej sztuce. Potrzeba mu było prostych symboli: ołtarzyków, kwiecia polnego, psów – ot, takich poczciwości – żeby je kontrastować z czarnym gnojem, który opisywał, z tymi krzywdami, które sobie ludzie u niego robią, z tą biedą powszedniego dnia, z tą plugawą nudą, która chwyta i dusi jego niedopitych bohaterów. A dla mnie to był proletariacki książę z bajki, syberyjski cowboy, wielki pisarz, legenda na dwóch łapach, kto był inny niż wszyscy, ktoś, kim można było się pochwalić przed dziewczynami! Ale tak naprawdę to kochałam w Marku jego wisielczy humor.

Wydawał mi się podobny do mnie, taki płowy i niebieski, był mi trochę za bardzo podszyty bratem. Uwodziła mnie jego dusza, nie uwodziło mnie jego ciało. Kochałam się wtedy w czarnych, zielonookich, skrzydlatych… Moje podobieństwo do Marka: nadmiar wyobraźni, a właściwie – nie, nie nadmiar: złe stosowanie wyobraźni. Skłonność do życia we śnie. Eee! głupia! To życie żyło we śnie. On to czuł, dlatego się mordował. Do realizowania fikcji na sobie samym, jak na króliku doświadczalnym. To jest tak, jakby doktor medycyny wypróbował wszystkie proszki na sobie samym…

Ani Marek, ani ja nie żyliśmy autentycznie. Pisaliśmy swoje powieści własnym życiem.

Człowiek sobie coś wyobrażał, na przykład: co by to było, gdyby wyjść za mąż za Stacha? Rano doić pszczoły, wieczorem z psem gwarzyć, w kominie drzewem palić, lasu słuchać… Latem na ryby, zimą na zające – itd. Ja naprawdę miałam kiedyś taki pomysł, żeby wyjść za Stacha. Już sobie wyobrażałam siebie, w gumnie, i przy krowach, i na koniu, i w lesie. I ich kolegów z miasta – przyjeżdżających na lato, zachwyconych mną – taką leśną – lekko onieśmielonych, speszonych. A Stach fajkę kurzy i w las popatruje.

Gdyby nie przytomność Stacha, mogłoby się to stać. I nagle, któregoś jesiennego poranka, obudziłabym się trzeźwiuteńka, i przyszłoby mi na myśl: 'Co ja tu właściwie robię, rany boskie, ja chcę do mamy, do domu, do Paryża – cholera wie gdzie’. Ale byłoby już za późno. Kości zostały rzucone. Już nadleśniczy w gości bieży, już mi jakaś pani moje dziecko mówi, już pies jeść prosi, już noc idzie. A we mnie gwałt, strach, panika, uciekać…

Z jednym Markiem miałam taki układ: 90 procent Marka, 10 procent Agnieszki. To on robił zawsze, co chciał, gadał, co chciał, było tak, jak chciał. Wymyślał sobie ludzi, kokietował ludzi, wiązał się z ludźmi, rzucał ludzi, opluwał ludzi, rehabilitował ludzi. Ludzie go lubili, nawet te porzucone dziewczyny. Zresztą tak mało dawali wtedy w teatrze, a w kinach – same prawie radzieckie filmy! A u Marka zawsze coś się odbywało, Continius Performence…”.

#

9. ID21/50

Wiosną 1957 roku wybrali się do Kazimierza. Mówili sobie o wszystkim, nawet o swoich miłościach – Witku i o Soni Ziemann, którą Marek poznał we Wrocławiu w roli Agnieszki, grającej u boku Zbyszka Cybulskiego w filmie realizowanym przez Aleksandra Forda według jego noweli i scenariusza Ósmy dzień tygodnia.

Całymi dniami łazili po nadwiślańskich wąwozach, a jeden nazwali „końcem świata”, bo „kończył się tak gwałtownie, że jego wysoki koniec zlewał się z niebem”. Zrobiła tam zdjęcia Markowi z towarzyszącym im psem-brodaczem, co koło nich „tańczył na wzgórzach”.

Jej ulubione opowiadanie Marka z czasów Kazimierza to Róg nieszczęść:

„Jeśli pojedziesz do Kazimierza, to zobaczysz: stoi tam chałupa, nie za duża, nie za mała, dziwnie tak jakoś ulokowana, że jednym rogiem wrzyna się jakby w chodnik i włazi niemalże na jezdnię. W związku z tym każdy samochód ochlapuje ją błotem. Marka opowiadanie było takie: dawno, dawno temu był sobie ojciec i trzech synów. Wszyscy razem byli bardzo pracowici i co tydzień bielili od stóp do głów swoją chałupę. Wieczorem, spracowani, szli spać, a kiedy wstawali nazajutrz rano, prędko śpieszyli na ulicę, żeby obejrzeć swoje dzieło. Chałupa była już od stóp do głów zalana czarnym błotem”.

#

Według Agnieszki, było to podstawowe opowiadanie filozoficzne Marka: „Odzwierciedlało pysznie jego pogląd na sens wysiłków ludzkich. Zawsze opowiadał to z wisielczym humorem i bardzo się śmiałam, a im jestem starsza, tym mocniej mi się wydaje, że to jedna z mądrzejszych historyjek, jakie słyszałam w życiu”.

Kazimierzowskie chwile utrwaliła w wierszu zatytułowanym Marek:

Ten krzak tarniny młody jeszcze
stał między nami jak na warcie
jak gdyby mówił
„nie patrz na nią,
nie patrz na nią tak uparcie”.
Tyś jednak patrzył
patrzył
patrzył
aż ci czarniały z tego oczy
jakby nie było dłoni gładszych
piękniejszych ramion i warkoczy.
Odtąd wędruję z cieniem twoim
przez leśne wzgórza i równiny,
a w Kazimierzowskim polu stoi
samotny dumny
krzak tarniny.

Agnieszka bardzo lubiła jednoaktówkę „o polaczkowaniu”, którą zaczęła pisać z Markiem dla STS-u. Uważała, że jest ogromnie śmieszna:

„Nie pamiętam, jak to się zaczynało, ale akcja była mniej więcej taka: siedzą Polacy w mieszkaniu prywatnym i konspirują. Od czasu do czasu wchodzi mamusia i pyta: 'Może herbatki’. Od czasu do czasu zrywa się dziadunio i woła: 'Precz z carem’. Reszta radzi i radzi. Wreszcie uradzili, że najważniejsza w konspiracji jest tajemnica. A co najbardziej cementuje tajemnicę? To jasne. Wspólna zbrodnia. Postanawiają więc wspólnie kogoś ukatrupić. Ofiary zgłaszają się na ochotnika, w ferworze patriotycznym. Podczas kiedy towarzystwo wykańcza biedaka, jedna z koleżanek cudnie gra na fortepianie. Zdaje się, że to miała być mała dziewczynka, ale co miała grać – czy Wlazł kotek, czy hymn – to już nie pamiętam. W każdym razie wszyscy się wyrzynają, a mamusia wciąż z tą herbatką. Marek najbardziej ukochał sobie te wejścia mamusi i dziadunia i nigdy nie domyślił samej akcji do końca (no bo niby dlaczego – wszyscy?)…”.

Bawił ją także żart o ślepym dziadku, co pracował na podwórku dużej kamienicy jako siłomierz: „Każdy z panów mógł za skromną opłatą trzasnąć dziadunia i dziadunio sprawiedliwie oceniał siłę ciosu. Któregoś dnia Malinowski chciał go oszukać i udawał Wiśniewskiego, a na to dziadek: 'Nie śmieszcie mnie, Malinowski. Znam pański prawy sierpowy’…”.

#

Marek Hłasko zamierzał kiedyś napisać powieść pod tytułem Wilki. Miała to być historia „samotnego chłopaka bez bagażu, który próbuje się zaczepić tu i tam, wędruje, węszy, patrzy. Ale gdzie nie spojrzy, gdzie nie utkwi, gdzie nie zacznie pracować – wszędzie spotyka draństwo, cynizm, zakłamanie, brak lojalności. O, Marek był czułym i w życiu, i w pisaniu, jak najczulszy kamerton – na to właśnie – na brak wierności, na nielojalność. Jego bohater, to miał być wilk-romantyk, który odchodzi z miejsca na miejsce w poszukiwaniu idealnych stosunków między ludźmi. I odchodzi – zbity i sponiewierany i po raz trzeci i setny odarty ze złudzeń.

Ale Marek to na pewno nie był wilk-romantyk. To był wilk-kłamczuch. On nie uciekał ze zgrozy i przerażenia ludzką podłością. On uciekał z nudów. Głupia! To nie z nudów uciekał. Tylko rozczarowywał się. Widział moralne oszustwo, kłamstwa, dno… To była rozpacz, bezsilność, protest”.

#

Warszawskie noce Marka Hłaski kończyły się „dużą łazęgą” po ulicach. Nie lubił wracać do swojego mieszkanka na Ochocie, na Częstochowskiej. Z okna widział budkę z papierosami i jakieś beznadziejne podwórze, i ulicę bez żadnego drzewa, niczego miłego.

Niekiedy wilkiem się nazywał.
Lecz wilkiem nie był.
Raczej chciał być.
Gdy cały naród raźnie śpiewał,
on wolał zawyć…
Żył tu więc chłopiec jak wędrująca
gwiazda.
Calutkiej on Europie
pokazał minę błazna.

Agnieszka pisała: „Ten dom nie dał się lubić, ale mieszkanie było fajne. Zresztą i ja nie cierpiałam tej rudoburej kamienicy na rogu nieszczęść, na Ochocie. Marek nie cierpiał tam wracać i nie cierpiał być sam. Z lęku przed samotnością, bywało, wałęsał się całymi nocami po mieście. Nie zastukał jednak do tylu drzwi damskich i męskich, które na niego czekały. To po to, żeby sobie dołożyć. A także i dlatego, żeby rano móc fenomenalnie się żalić nad samotnie przewałęsowaną nocą. A kiedy całkiem cię już zmiękczył, to błyskał humorkiem w pacholęcym oku i po raz setny opowiadał, że dobrnął wreszcie na Częstochowską, ale lękał się wchodzić na piętro. Zastukał więc do dozorcy, a dozorca otworzył mu i bez słowa zaprosił do wspólnego legowiska. I spał Mareczek u dozorcy w nogach, z dozorcą, jego żoną i ich dziećmi. 'Spaliśmy z dozorcą przytuleni jak kocięta – rozumiesz? Jak kocięta’. Powtarzał w kółko. Oj, śmiesznie było. Śmiesznie i straszno. Marek chciał mieć katastrofę i Marek przyciągał katastrofę. Zostawiał za sobą ruiny i zgliszcza, stęsknione psy, porzucone dziewczyny, ogłupiałych przyjaciół, spienionych urzędników i ryczał: 'O wy, wy, co wyście mi zrobili!’.

Marek powtarzał: 'Jestem wrakiem. Wrak. Wrak. Agusiu. Wrak’. Ten refren powtarzał się częściej niż inne. Marek był wrakiem, bo chciał być wrakiem, to znaczy grał wraka, grał we wraka. Twierdził, że jest wrakiem, ponieważ życie zadaje mu niezliczone tortury fizyczne i psychiczne. Był chory na białaczkę, tułał się po więzieniach itd. Tyle opowieści, ilu przyjaciół.

Nie ma tak, żebyśmy w nic nie grali. Ptaki się przebierają, słonie się wdzięczą, jelenie ryczą, Polacy polaczkują. Gdyby ludzie nie przedstawiali i nie grali, nie przyszłoby nam do głowy ich opisywać. Niektórzy odgrywają lepsze komedie niż te, które o nich piszą…

Jeśli życie Markowe (świat, komunizm, dziewczyna, Polska) choć na chwilę ustawało w upiornych żartach, Marek sam popychał karuzelę. Och, jak kręcił w tym koglu-moglu, jak irytował nagonkę…

Jaka cudowna książka mogła powstać z tej mitomanii romantycznej – a nie powstała. Serce mi się kraje, Fernando. Ta książka się nie narodziła, a stare – zblakło.

Więc może ja spróbuję napisać jego książkę? O złym świecie i szlachetnym chłopcu, o pustych dziewczynach i romantycznych mężczyznach, o ludziach wiernych aż do śmierci, o honorze, wierności i odwadze – o tym wszystkim, o czym chciał pisać?

Ba. Spróbuję napisać jego książkę.
To szaleństwo.
Spróbuję napisać o nim książkę.
Drugie szaleństwo”.

Zofia Turowska „Osiecka. Nikomu nie żal pięknych kobiet”
tłumaczenie:
wydawnictwo: Marginesy
ilość stron: 350

Opis: Dawała sobie radę z pisaniem, miała niezaprzeczalny talent. Trudniej szło jej z życiem osobistym. Goniła uczucie jak goni się króliczka: już… już się go łapie, co za podnieta! A on umyka. Pierwszy z wydanych, najlepszy z dotychczasowych portret Osieckiej – poetki, autorki ponad dwustu tekstów piosenek, kilku powieści, spektakli telewizyjnych, a nawet znanego hasła „Coca-Cola to jest to!”, dziennikarki, matki, żony, kochanki, kobiety towarzyskiej. W tej nietypowej biografii Zofia Turowska pokazuje bohaterkę pełną życia, wolną, niedającą się ograniczać konwenansom, a historie licznych perypetii miłosnych, związków małżeńskich i partnerskich opisuje z wyczuciem i dyskrecją. Jej Osiecka to wiele Agnieszek w jednej kobiecie.

Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek