Opowieść Elif Shafak o macierzyństwie. Przeczytaj fragment książki „Czarne mleko”

6 maja 2022

Depresja poporodowa dotyka co roku miliony młodych matek i – podobnie jak większość jej ofiar – Elif Shafak nigdy nie spodziewała się, że będzie jedną z nich. Ale po urodzeniu pierwszego dziecka popularnej tureckiej pisarce – jak sama wspomina – po raz pierwszy w dorosłym życiu zabrakło słów. Gdy rozpacz w końcu osłabła, Shafak podjęła próbę reanimacji swojego pisarstwa poprzez zapisywanie własnych doświadczeń z macierzyństwem. Opisując stopniowe dojrzewanie do bycia matką, sięgnęła też do biografii znanych autorek. Nowe wydanie książki zatytułowanej „Czarne mleko” znajdziecie w księgarniach, a poniżej możecie przeczytać sam jej początek.

Do czytelnika

Byłam w Stambule podczas trzęsienia ziemi w 1999 roku. Mieszkałam wówczas w jednej z najbarwniejszych, naj­bardziej tętniących życiem dzielnic, gdzie wygląd domów różnił się od siebie podobnie jak historie ich lokatorów. Gdy o trzeciej nad ranem wraz z innymi wybiegłam z budynku, ujrzałam coś, co sprawiło, że stanęłam jak wryta. Po drugiej stronie ulicy właściciel pobliskiego sklepu spożywczego — gburowaty starzec, który nie rozmawiał z ludźmi z marginesu ani nie sprzedawał im alkoholu — siedział obok transwestyty w długiej, czarnej peruce na głowie i z czarnym tuszem do rzęs rozmazanym na policzkach. Obserwowałam, jak leciwy mężczyzna, blady niczym duch, drżącymi rękami otwiera paczkę papierosów i wyciąga ją w stronę sąsiada. To właśnie ten obraz do dziś jest moim najwyraźniejszym wspomnieniem z tamtej nocy: konserwatywny sklepikarz i zapłakany transwestyta, palący ramię przy ramieniu. W obliczu kataklizmu i śmierci zniknęły wszystkie prozaiczne nieporozumienia — stworzyliśmy Jedność, nawet jeśli tylko na kilka godzin.

Zawsze wierzyłam, że opowieści wywierają na nas podobny wpływ. Nie twierdzę, że fikcja ma moc trzęsienia ziemi, ale gdy czytamy dobrą książkę, na pewien czas opuszczamy nasze przytulne mieszkania i poznajemy fikcyjne losy ludzi, których nigdy wcześniej nie spotkaliśmy, i do których mogliśmy nawet czuć niechęć jako do Innych.

Wiele lat później przypomniałam sobie tamtą noc w zupełnie odmiennej sytuacji: po urodzeniu pierwszego dziecka wpadłam w głęboką depresję, która oddzieliła mnie od mojej życiowej namiętności, do tej pory cenionej przeze mnie nade wszystko, a mianowicie od Pisarstwa.

Przeżyłam wstrząs emocjonalny. Przerażona i drżąca wybiegłam z budynku własnego ja, który od dawna pieczołowicie konstruowałam. W ciemnościach napotkałam grupę Calineczek — sześć maleńkich kobiet, siedzących jedna przy drugiej. Każda wyglądała jak inna wersja mnie. Dwie z nich ujrzałam po raz pierwszy. I pomyśleć, że gdybym nie znalazła się w wyjątkowej sytuacji z powodu depresji poporodowej, nigdy nie dowiedziałabym się o istnieniu tych innych stron mnie samej. Calineczki żyłyby w moim ciele i mojej duszy, głuche na siebie nawzajem, niczym sąsiadki, które dzielą się przestrzenią, choć nigdy dobrym słowem.

Kto wie, może wszystkie kobiety żyją z takim wewnętrznym haremem i może to właśnie rozbieżności, napięcia i brak harmonii między naszymi skłóconymi jaźniami czynią nas takimi, jakimi jesteśmy?

Upłynęło trochę czasu, nim poznałam i pokochałam wszystkie sześć Calineczek.

Na kartach tej książki spisałam historię tego, jak zmierzyłam się z moją wewnętrzną różnorodnością i tego, jak nauczyłam się tworzyć Jedność.

Jestem pisarką.

Jestem koczowniczką. Jestem kosmopolitką.

Jestem miłośniczką sufizmu. Jestem pacyfistką.

Jestem wegetarianką i jestem kobietą, mniej więcej w tej kolejności.

Tak opisałabym siebie przed ukończeniem trzydziestego piątego roku życia.

Do tej pory postrzegałam siebie przede wszystkim jako gawędziarkę. Dawniej ludzie tacy jak ja opowiadali historie zgromadzeni przy ognisku, pod niebem tak rozległym, że nigdy nie można było mieć pewności, gdzie się kończy, jeśli w ogóle miało kres. W Paryżu pisali do gazet, by uciułać na czynsz. W pałacu despotycznego sułtana snucie opowieści dawało im prawo do przeżycia jeszcze jednego dnia. Czułam się związana z tymi gawędziarzami z zamierzchłej przeszłości — nieważne, czy byli to anonimowi pisarze, Balzac czy piękna Szeherezada. Prawda jest taka, że — podobnie jak wielu innym pisarzom — bliżsi mi byli zmarli literaci niż ci żyjący i chyba więcej łączyło mnie z wyimaginowanymi postaciami niż z tymi, które były prawdziwe, a właściwie zbyt prawdziwe.

Właśnie tak żyłam. I tak zamierzałam żyć nadal. Ale wtedy spotkało mnie coś całkiem niespodziewanego, cudownego i zdumiewającego: Macierzyństwo.

To zmieniło wszystko, zmieniło mnie.

Czułam się w mojej nowej roli niczym nietoperz zbudzony przez światło słoneczne — bezradna i oślepiona.

Gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, będąca częścią mnie pisarka spanikowała, kobietę ogarnęło radosne oszołomienie, pacyfistka zachowała bierną postawę, kosmopolitka zaczęła wymyślać międzynarodowe imiona dla dziecka, miłośniczka sufizmu przyjęła tę wiadomość z zadowoleniem, wegetarianka zmartwiła się, że będzie musiała jeść mięso, a koczowniczka zapragnęła po prostu wziąć nogi za pas i uciec tak szybko, jak to tylko możliwe. Ale tak właśnie się dzieje, gdy jesteś w ciąży. Możesz uciec od wszystkiego i wszystkich, ale nie od zmian zachodzących we własnym ciele.

Gdy zaatakowała mnie depresja poporodowa, byłam całkiem bezbronna. Pojawiła się przede mną niczym ciemny, pozornie niekończący się tunel, który śmiertelnie mnie przerażał. Gdy próbowałam przez niego przebrnąć, kilka razy upadłam, przez co moja osobowość potłukła się na kawałki tak małe, że w żaden sposób nie można ich było posklejać. Ale jednocześnie to doświadczenie pomogło mi zajrzeć w głąb siebie — poznać na nowo każdą odsłonę mojego ja, cały ten wewnętrzny harem, z którym przeżyłam tyle lat. Depresja może okazać się wielką szansą daną nam przez życie. Dzięki niej możemy stawić czoło problemom, które, choć niezwykle istotne dla naszych serc, zostały odsunięte na bok, czy to z powodu pośpiechu, czy ignorancji.

Nie jestem pewna, co wydarzyło się najpierw, a co nastąpiło później. Czy w pierwszej kolejności pokonałam depresję, a potem zaczęłam pisać? Czy może zdołałam wypełznąć z tunelu dzięki temu, że skończyłam tę książkę? Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Moje wspomnienia z tamtego okresu są wyraźne i intensywne, ale z pewnością chronologicznie nieuporządkowane.

Mimo to jestem pewna, że ta historia została spisana czarnym mlekiem i białym atramentem — mieszanką gawędziarstwa, macierzyństwa, depresji i zamiłowania do podróży, destylowaną przez kilka miesięcy w temperaturze pokojowej.

Każda książka to wędrówka, mapa złożoności umysłu i duszy człowieka. A czytelnik to swoisty podróżnik. Niektóre wyprawy prowadzą do miejsc dziedzictwa kulturowego, podczas gdy inne koncentrują się wokół aktywnego wypoczynku i przyrody. Na kolejnych stronach chcę zabrać cię, drogi czytelniku, na wyprawę do dwóch miejsc jednocześnie: w Dolinę Dzieci i do Lasu Książek.

W Dolinie Dzieci opowiem ci o rolach, które określają nas, kobiety. Zacznę od tych związanych z kobiecością, macierzyństwem i pisarstwem. W Lesie Książek opowiem o życiu i twórczości różnych autorek — z czasów zamierzchłych i obecnych, ze Wschodu i z Zachodu — żeby sprawdzić, jak rozprawiły się z podobnymi tematami, bez wzglę du na to, czy odniosły sukces, czy poniosły klęskę.

Ta książka została napisana nie tylko dla matek, które przeżyły albo przeżyją podobną depresję, ale dla wszystkich — dla mężczyzn i kobiet, dla osób samotnych i małżeństw, dla rodziców i dzieci, dla pisarzy i czytelników — którzy czasami nie radzą sobie w życiu z mnogością ról do odegrania i obowiązków do spełnienia.

Sufi wierzą, że każda ludzka istota jest lustrem, w którym odbija się cały wszechświat. Twierdzą, że każdy z nas to chodzący mikrokosmos. A zatem być człowiekiem znaczy żyć w orkiestrze niewspółbrzmiących ze sobą dźwięków i mieszanych uczuć. Byłoby to cenne i wzbogacające doświadczenie, gdybyśmy nie przejawiali skłonności do nagradzania jednych członków tej wewnętrznej orkiestry kosztem innych. Tłumimy wiele aspektów osobowości, by dopasować się do idealnego wizerunku, któremu staramy się pozostać wierni. Z tego powodu w naszym wnętrzu rzadko — jeśli w ogóle — panuje demokracja; jej miejsce zajmuje silna oligar­chia, w której kilka głosów zagłusza resztę.

Czarne mleko to próba pokojowego obalenia tej oligarchii i wprowadzenia dojrzałej i zdrowej demokracji. Chociaż naiwne byłoby założenie, że ustrój demokratyczny gwarantuje życie usłane różami, to i tak demokracja jest lepsza od wszelkich form despotyzmu. Tylko wtedy, gdy zdołamy zharmonizować i zsynchronizować wszystkie wewnętrzne głosy, będziemy mogli zostać lepszymi rodzicami i prawdopodobnie także lepszymi pisarzami.

Ale właśnie widzę, że zaczęłam wyprzedzać bieg wydarzeń, a nie powinnam. Muszę zrobić zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i przyjrzeć się chwili, w której wszystko się zaczęło.

Pomywaczka, którą spotkało szczęście

I tak oto znalazłyśmy się razem z moją rodzicielką w gąszczu słodko-gorzkich uczuć, w który mogą się zaplątać jedynie matki i córki. Jednak moje serce wypełniała wdzięczność za to, w jaki sposób mama zareagowała na niespodziewane wieści. Podziękowałam jej za wsparcie.

— To nie ma nic wspólnego ze wsparciem, skarbie. Po prostu jestem jak pomywaczka, która przez przypadek znalazła na chodniku wygrany los na loterii.

Chociaż przywykłam do jej kodów i szyfrów, nie od razu pojęłam, do czego zmierza.

— Obawiam się, że nie rozumiem.

— Ależ to oczywiste, kochanie. Bałaś się, że będę zła, gdy usłyszę, że w tajemnicy wyszłaś za mąż w innym kraju. A gdy przekonałaś się, że się nie gniewam, poczułaś wdzięczność. Mam rację?

Skinęłam głową.

— Tak.

— Zrozum, tylko matka, która wie, że jej córka pewnego dnia wyjdzie za mąż, może przeżyć rozczarowanie na wieść o jej potajemnym ślubie. Szczerze mówiąc, nigdy się tego po tobie nie spodziewałam. Sprawiałaś wrażenie osoby, która da się usidlić jako ostatnia na świecie. Dlatego nie kupowałam co tydzień losu na loterię i nie liczyłam na wygraną. Czy to jest dla ciebie jasne?

Zaczął do mnie docierać sens jej słów.

Tymczasem moja mama, zadowolona, że koncentruję na niej całą uwagę, kontynuowała z entuzjazmem:

— Dlatego zaakceptowałam taki stan rzeczy i przeszłam nad nim do porządku dziennego. A potem pewnego dnia, ni z tego, ni z owego, znalazłam los na chodniku i dowiedziałam się, że wygrałam na loterii. Tak właśnie się czułam, gdy powiedziałaś mi o zaślubinach. Byłam równie oszołomiona jak pomywaczka, do której uśmiechnęło się szczęście!

Niedawno wyszłam za mąż w Berlinie. Nie przez przypadek wybraliśmy to miasto na zawarcie związku małżeńskiego; nasz ślub wydawał się nam nie mniej zaskakujący niż nagłe zjednoczenie Niemiec. Niczym Berlin Wschodni i Berlin Zachodni, najpierw byliśmy razem, potem się rozstaliśmy, a na koniec do siebie wróciliśmy. Mój mąż i ja mamy charaktery tak różne jak kapitalizm i komunizm. Eyup to łagodna i szlachetna dusza, zawsze kieruje się rozsądkiem, a przy tym jest obdarzony zdumiewającą wewnętrzną równo­wagą oraz cierpliwością godną proroka Hioba, któremu zawdzięcza imię. Ja z kolei musiałabym odhaczyć na liście praktycznie wszystkie przeciwieństwa jego cech, zaczynając od „niecierpliwa”, „impulsywna”, „irracjonalna”, „emocjonalna” i „chodzący chaos”.

Zwlekaliśmy z zalegalizowaniem naszego związku, gdyż oboje nie przepadamy za takimi ceremoniami. Dlatego też, gdy już zdecydowaliśmy się na ślub, po prostu weszliśmy do tureckiej ambasady na ulicy Kbaum i oświadczyliśmy, że zamierzamy się pobrać. Na ławce przy wejściu siedział bezdomny z głową pełną wszy i myśli. Wygrzewał się na słońcu, z twarzą zwróconą ku niebu. Doskonale pasował do mojej wizji świadka, ale gdy spróbowałam zaprosić go do środka, okazało się, że nie mówi po angielsku. Ja z kolei nie znałam niemieckiego, a język migowy, który stworzyliśmy na potrzebę chwili, nie wystarczył, by omówić tak niezwykłą sprawę. Podarowaliśmy więc bezdomnemu paczkę marlboro light, a on w zamian pobłogosławił nas bezzębnym uśmiechem. Wręczył nam również lśniące złotko po czekoladce, które starannie wygładził. Przyjęłam prezent z zachwytem. Wzięłam go za dobry omen.

Nie włożyłam sukni ślubnej, nie tylko dlatego, że podobne rytuały budzą we mnie niesmak, ale także dlatego, że nigdy nie ubieram się na biało i nie potrafię zrozumieć ludzi, którzy to robią. Przez lata nie byłam nawet w stanie usiąść na zbyt jasnej kanapie, jednak w końcu zwalczyłam to uprzedzenie. Moi przyjaciele mają kilka teorii na temat mojej niechęci do tego koloru. Sądzą, że w dzieciństwie wpadłam do kociołka z puddingiem ryżowym (w przeciwieństwie do Obeliksa, który skąpał się w magicznym napoju, nie zdobyłam nadprzyrodzonych mocy) i odtąd nienawidzę bieli, chociaż sama potrawa nie wzbudza we mnie negatywnych emocji. Ale ja nie przypominam sobie podobnego zdarzenia. Równie nieprawdziwa jest ich druga teoria, zgodnie z którą wyrażam w ten sposób niechęć do lekarzy, dentystów albo techników laboratoryjnych — ludzi, którzy ubierają się na biało.

Tak czy inaczej tamtego majowego dnia przywdziałam swoją ulubioną czerń. Z kolei Eyup włożył ciemne spodnie i białą koszulę, żeby choć w pewnym stopniu uszanować tradycję. Powiedzieliśmy sobie tak. Bez zamieszania, pod wpływem kaprysu. Rodzice Eyupa i jego pięć sióstr, podobnie jak moja mama i babcia, byliby co prawda zachwyceni, gdybyśmy wyprawili tradycyjne tureckie wesele z jedzeniem, tańcem i muzyką, ale uprzejmie uszanowali nasz wybór, gdy dowiedzieli się o zaślubinach.

Pomijając kwestię szczęśliwej pomywaczki, moja mama nie była jedyną osobą, która sądziła, że nie wyjdę za mąż. Najwyraźniej jej zdanie podzielali także moi czytelnicy. Zaznajomieni z powieściami i esejami, które napisałam, to zawsze oni najlepiej rozumieli moje uczucia. Jednak tym razem byli bardziej wstrząśnięci niż wyrozumiali. W listach, e-mailach i na kartkach pocztowych wyrażali zaskoczenie. Niektórzy przysyłali mi nawet wycinki z fragmentami wywiadów, w których twierdziłam: „Drobnomieszczańskie życie rodzinne? Nie ma mowy! To do mnie nie pasuje” albo: „Chyba nie jestem stworzona do wychowywania dzieci, ale sądzę, że pewnego dnia mogłabym sprawdzić się w roli macochy. No wiesz, kogoś takiego, kogo bez trudu można zabrać na mecz piłki nożnej albo na próbę generalną balu maturalnego”. A teraz ci spryciarze, którzy przyłapali mnie na gorącym uczynku, z cierpkim uśmieszkiem dopytywali się, co uległo zmianie.

Mogłam im dać tylko jedną odpowiedź: to miłość.

Kocham mojego męża i zawsze w jego obecności czuję, jak zalewa mnie dziwna fala wyciszenia i szczęścia. A mimo to jakaś część mnie nie potrafiła poradzić sobie z takim spokojem i nie zamierzała albo nie mogła odnaleźć się w szczęściu małżeńskim. Być może działo się tak, ponieważ nigdzie nie potrafiłam zbyt długo zagrzać miejsca. Urodziłam się w Strasburgu, dorastałam w Madrycie, a pomieszkiwałam w Ankarze, Stambule, Ammanie, Kolonii, Bostonie, Michigan i Arizonie. Zawsze żyłam na walizkach — przekonana, że mogę zostać w każdym miejscu tak długo, jak długo nie będę musiała zapuścić korzeni. Jako jedyne dziecko samotnej matki dość wcześnie pogodziłam się z prawdą o ludzkiej naturze, którą inni daremnie próbowali ignorować: człowiek jest skazany na samotność.

Ja ją lubiłam i ceniłam. Znałam ludzi, którzy dostaliby szału po zbyt wielu godzinach spędzonych bez towarzystwa. Ze mną było inaczej. Zwariowałabym, gdybym przez cały czas musiała znosić obecność innych. Brakowałoby mi prywatności.

Jako pisarka rozkwitam dzięki samotności. W niemal wszystkich dziedzinach sztuki proces twórczy wymaga udziału osób trzecich. Nawet największy egoista spośród reżyserów musi umiejętnie dopasować swoją energię do innych i nauczyć się pracy w zespole. Podobnie wygląda sytuacja projektantów mody, aktorów, tancerzy, dramaturgów, piosenkarzy i muzyków.

Wyjątek stanowią pisarze. Na długie tygodnie, miesiące, a czasem nawet lata wycofujemy się do świata powieści, nad którymi pracujemy, tkwimy w kokonie wyobraźni, otoczeni wymyślonymi postaciami i decydujemy o ich losach niczym Bóg, za którego się uważamy. Gdy rozwijamy fabułę, dodajemy nagłe zwroty akcji, tworzymy i niszczymy bohaterów, bez trudu możemy dojść do wniosku, że jesteśmy najważniejsi na świecie. Egocentryzm i rozdęte ego to dwa naj­bardziej szkodliwe efekty uboczne naszego zawodu. Dlatego jesteśmy kiepskimi kochankami i jeszcze gorszymi małżonkami. Pisarze to przede wszystkim istoty aspołeczne — chociaż potrafimy o tym zapomnieć przy odrobinie sławy i sukcesu. „Powieść to najbardziej osamotniona forma wyrazu artystycznego”, jak rzekł kiedyś Walter Benjamin.

Już jako mężatka uczyłam w Arizonie, więc co kilka tygodni wskakiwałam do samolotu, by odbyć dwudziestosześcio­godzinny lot (z przesiadkami) i w szalonej, chaotycznej, barwnej atmosferze Stambułu spotkać się z moim mężem oraz przyjaciółmi, po czym wracałam do Arizony i mojej pustyni samotności.

Gdy opuszczasz budynek lotniska w Tucson, uderza cię fala gorąca, która wynurza się z otchłani ziemi i liże twoją twarz niewidzialnymi jęzorami ognia. A gdy z kolei opuszczasz budynek lotniska w Stambule, uderza cię fala dźwięków: głośne trąbienie klaksonów, warkot motorów, dudnienie młotów pneumatycznych i rozmowy, wrzaski oraz gwizdy ludzi, wszystko naraz.

Fala gorąca, fala dźwięków. Tam i z powrotem. I tak przez prawie dwa lata. Aż pewnego dnia dowiedziałam się, że jestem w ciąży.
(…)

Elif Shafak „Czarne mleko”
Tłumaczenie: Natalia Wiśniewska
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
Liczba stron: 296

Opis: Łamiąca macierzyńskie tabu, wnikliwa i szczera opowieść uznanej pisarki o dojrzewaniu do bycia matką. Po urodzeniu pierwszego dziecka Elif Shafak doświadczyła depresji poporodowej i przestała pisać. Kryzys, z którym przyszło się jej zmierzyć, sprawił, że nie tylko zakwestionowała swoją wartość jako matki, ale też zaczęła zastanawiać się nad rolą kobiety-pisarki żyjącej i tworzącej w świecie wciąż zdominowanym przez mężczyzn. W tym najtrudniejszym momencie, wypełnionym poczuciem winy i cierpieniem, sięgnęła do doświadczeń autorek takich jak Sylvia Plath, Virginia Woolf, Simone de Beauvoir czy Zelda Fitzgerald. Ich historie dały jej nadzieję, że choć nie każdy kryzys można przezwyciężyć, to nigdy nie mierzymy się z nim samotnie.


Tematy: , , ,

Kategoria: fragmenty książek