Nowy przekład „Wysp na Golfsztromie” Ernesta Hemingwaya. Przeczytaj pierwsze dwa rozdziały powieści

14 maja 2024

Nakładem Wydawnictwa Marginesy ukazał się nowy przekład kolejnego dzieła Ernesta Hemingwaya. „Wyspy na Golfsztromie” to pierwsza wydana pośmiertnie powieść noblisty. Książka opowiada o zamieszkującym samotnie na wyspie malarzu, którego odwiedzają podczas wakacji trzej synowie. „Uwagę czytelnika od pierwszych stron przyciągają różnego rodzaju znaki zapowiadające mającą nadejść stratę, zagrożenie, zagładę istniejącego świata” – pisze w posłowiu tłumacz Jakub Jedliński. Powieść znajdziecie w księgarniach, a poniżej przeczytacie pierwsze dwa rozdziały.

1

Dom stał w naj­wyż­szej czę­ści wą­skiego cy­pla, mię­dzy por­tem a otwar­tym oce­anem. Prze­trwał trzy hu­ra­gany i był so­lidny ni­czym łódź. Skry­wał się w cie­niu wy­so­kich, wy­gię­tych pa­sa­tami palm ko­ko­so­wych, a drzwi od strony mo­rza po­zwa­lały zejść z klifu wprost na biały pia­sek i do Golf­sztromu. Woda, gdy w bez­wietrzny dzień pa­trzyło się na nią z lądu, zwy­kle miała tu barwę ciem­no­błę­kitną, ale kiedy się we­szło do za­toki, po­zo­sta­wał tylko zie­lony blask po­nad bia­łym, drob­nym jak mąka pia­skiem i z od­dali można było do­strzec cień każ­dej du­żej ryby, za­nim jesz­cze zbli­żyła się do plaży.

W dzień było to miej­sce bez­pieczne i wy­borne do ką­pieli, ale nocą nie dało się tu pły­wać. Re­kiny tro­piące zdo­bycz na ru­bie­żach Golf­sztromu po zmroku pod­pły­wały do plaży i w ci­che noce do gór­nej we­randy domu do­bie­gał od­głos trze­po­ta­nia ryb, na które po­lo­wały, a je­śli ze­szło się na brzeg, na wo­dzie dało się doj­rzeć fos­fo­ry­zu­jące smugi po­zo­sta­wiane przez dra­pież­niki. Nocą re­kiny ni­czego się nie bały, a wszystko się ich bało. Za to w dzień za­zwy­czaj nie zbli­żały się do czy­stego bia­łego pia­sku, a je­śli ja­kiś nad­pły­wał, wy­star­cza­jąco wcze­śnie można było za­uwa­żyć jego od­le­gły cień.

Przez więk­szą część roku w domu na wy­spie miesz­kał i pra­co­wał czło­wiek, który na­zy­wał się Tho­mas Hud­son i był do­brym ma­la­rzem. Gdy żyje się dość długo na tej sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej, na­stę­pu­jące po so­bie pory roku stają się rów­nie ważne jak w każ­dym in­nym miej­scu i Tho­mas Hud­son, który ko­chał wy­spę, nie chciał stra­cić żad­nej tu­tej­szej wio­sny ani żad­nego tu­tej­szego lata, żad­nej je­sieni czy zimy.

Cza­sem, gdy w sierp­niu usta­wał wiatr albo w czerwcu i lipcu ci­chły pa­saty – lato sta­wało się zbyt upalne. We wrze­śniu, paź­dzier­niku, a na­wet na po­czątku li­sto­pada po­ja­wiały się hu­ra­gany, a po­cząw­szy od czerwca zda­rzały się na­głe tro­pi­kalne bu­rze. Na­wet jed­nak w na­wie­dza­nych przez hu­ra­gany mie­sią­cach w spo­kojne dni po­goda jest tu wspa­niała.

Tho­mas Hud­son od lat stu­dio­wał bu­rze tro­pi­kalne i na długo przed ba­ro­me­trem, ob­ser­wu­jąc je­dy­nie niebo, po­tra­fił prze­wi­dzieć na­dej­ście sztormu. Umiał ob­li­czyć od­le­głość bu­rzy i wie­dział, jak się przed nią za­bez­pie­czyć. Wie­dział też, co zna­czy prze­żyć hu­ra­gan z in­nymi ludźmi na wy­spie, i znał więzi, ja­kie ży­wioł two­rzy mię­dzy tymi, któ­rzy go do­świad­czyli. Wie­dział także, że by­wają szkwały tak groźne, że nic nie jest w sta­nie ich prze­trwać. Za­wsze my­ślał jed­nak, że chciałby tu być, gdy na­dej­dzie ten naj­strasz­niej­szy, i po­zwo­lić wi­chrowi, żeby zmiótł go z po­wierzchni ziemi ra­zem z do­mem.

Dom miał w so­bie nie­mal tyle samo z ło­dzi co z domu. Wznie­siono go w ta­kim miej­scu, by sta­wiał czoło sztor­mom i sta­no­wił jakby część wy­spy – mimo to wszyst­kie jego okna wy­cho­dziły na mo­rze, a prze­wiew za­pew­niał rześ­kie po­wie­trze i do­bry sen na­wet w naj­bar­dziej upalne noce. Miał po­bie­lone ściany, więc la­tem da­wał chłód i był z da­leka wi­doczny na za­toce. Był naj­wyż­szym punk­tem na wy­spie, je­śli nie li­czyć dłu­giego rzędu ka­zu­aryn, które po­ja­wiały się jako pierw­sze, kiedy wy­spa wy­ła­niała się z mo­rza. Chwilę po ciem­nej pla­mie drzew nad li­nią oce­anu wy­ra­stał biały ma­syw domu. Póź­niej, stop­niowo, uka­zy­wała się wy­spa w ca­łej swej dłu­go­ści, z pal­mami ko­ko­so­wymi, do­mami sza­lo­wa­nymi de­skami, bia­łym pa­smem plaży oraz zie­le­nią ja­wią­cej się w tle Wy­spy Po­łu­dnio­wej. Wi­dok domu za każ­dym ra­zem uszczę­śli­wiał Tho­masa Hud­sona. Za­wsze też w my­ślach na­zy­wał swoje do­mo­stwo „ona”, jakby było ło­dzią. Zimą, kiedy wiały wi­chry z pół­nocy i ro­biło się na­prawdę zimno, dom za­pew­niał cie­pło i wy­godę, po­nie­waż jako je­dyny na wy­spie miał ko­mi­nek. Wy­po­sa­żono go w duże, otwarte pa­le­ni­sko, w któ­rym Tho­mas Hud­son pa­lił drew­nem wy­rzu­co­nym przez fale na brzeg.

Pod po­łu­dniową ścianą domu trzy­mał duży stos tego drewna. Było ono zbie­lałe od słońca, wy­gła­dzone pia­skiem i wia­trem, a ka­wałki w róż­nych kształ­tach spra­wiały Hud­so­nowi tak wielką ra­dość, że cza­sem z przy­kro­ścią my­ślał o ich spa­le­niu. Po każ­dym wiel­kim sztor­mie mo­rze jed­nak znów wy­rzu­cało nowe drewno na plażę, więc osta­tecz­nie czer­pał przy­jem­ność z pa­le­nia na­wet tych ka­wał­ków, które mu się po­do­bały. Wie­dział, że woda wy­rzeźbi nowe, w chłodne noce sia­dał za­tem w fo­telu przed ogniem, czy­tał przy lam­pie sto­ją­cej na ma­syw­nym stole z de­sek i od czasu do czasu pod­no­sił wzrok znad książki, żeby po­słu­chać wy­ją­cego na ze­wnątrz pół­nocno-za­chod­niego wia­tru oraz huku bał­wa­nów i za­pa­trzeć się na duże, zbie­lałe, pło­nące po­lana.

Cza­sem ga­sił lampę, kładł się na dy­wa­nie i wpa­try­wał w barwne ob­wódki, które sól mor­ska i pia­sek z pa­lą­cego się drewna two­rzyły wo­kół pło­mieni. Kiedy le­żał na pod­ło­dze, jego oczy znaj­do­wały się do­kład­nie na po­zio­mie ognia, mógł więc ob­ser­wo­wać za­rys pło­mie­nia wy­cho­dzą­cego z drewna i czuł wtedy jed­no­cze­śnie smu­tek i szczę­ście. Każde ogni­sko dzia­łało na niego w taki spo­sób. Ale ogień z drewna przy­no­szo­nego przez mo­rze wy­wie­rał na niego szcze­gólny, nie do końca okre­ślony wpływ. My­ślał, że wrzu­ca­nie tych ka­wał­ków do ognia musi być złe, skoro tak bar­dzo mu się po­do­bają, nie miał jed­nak z tego po­wodu wy­rzu­tów su­mie­nia.

Le­żąc na pod­ło­dze, czuł ude­rze­nia wia­tru, choć w rze­czy­wi­sto­ści wi­cher chło­stał niż­sze par­tie domu, a jesz­cze ni­żej trawę, ko­rze­nie ro­ślin i zielsk nad­mor­skich oraz sam pia­sek. Wy­czu­wał dud­nie­nie bał­wa­nów, przy­po­mi­na­jące mu huk ognia cięż­kiej broni z cza­sów, gdy dawno temu, jesz­cze jako chło­pak, le­żał na ziemi bli­sko ja­kiejś ba­te­rii.

Ko­mi­nek w zi­mie był czymś wspa­nia­łym i przez wszyst­kie inne mie­siące Hud­son spo­glą­dał na niego z sym­pa­tią, my­śląc o tym, jak to bę­dzie, gdy znów na­dej­dzie pora chło­dów. Zima sta­no­wiła naj­lep­szy okres na wy­spie, to­też cze­kał na nią przez po­zo­stałą część roku.

2

Zima do­bie­gła końca i wio­sna nie­mal już mi­nęła, kiedy na wy­spę przy­je­chali trzej sy­no­wie Tho­masa Hud­sona. Usta­lono, że chłopcy spo­tkają się w No­wym Jorku, ra­zem od­będą część po­dróży po­cią­giem, a na­stęp­nie przy­lecą z kon­ty­nentu sa­mo­lo­tem. Matka dwóch spo­śród chłop­ców jak zwy­kle ro­biła trud­no­ści. Za­pla­no­wała wy­jazd do Eu­ropy, nie uprze­dziw­szy oczy­wi­ście o tym ich ojca, i chciała, żeby sy­no­wie z nią spę­dzili całe lato. Mógł mieć ich na fe­rie zi­mowe – rzecz ja­sna po świę­tach. Boże Na­ro­dze­nie na­le­żało do niej.

Był to znany już Tho­ma­sowi Hud­so­nowi układ, który jak zwy­kle za­koń­czył się kom­pro­mi­sem. Dwaj młodsi chłopcy mieli spę­dzić pięć ty­go­dni na wy­spie u ojca, a po­tem wy­pły­nąć z No­wego Jorku stat­kiem fran­cu­skich li­nii, w kla­sie stu­denc­kiej, aby spo­tkać się z matką w Pa­ryżu i tam uzu­peł­nić gar­de­robę. Po­dróż mieli od­być pod opieką star­szego brata, mło­dego Toma. Chło­pak póź­niej za­mie­rzał od­wie­dzić swoją matkę, która krę­ciła film na po­łu­dniu Fran­cji.

Matka mło­dego Toma nie na­le­gała, żeby przy­jeż­dżał, i nie mia­łaby nic prze­ciwko temu, by chło­pak zo­stał u ojca na wy­spie. Cie­szyła się jed­nak, że go zo­ba­czy, był to więc sen­sowny kom­pro­mis wo­bec nie­prze­jed­na­nej de­cy­zji matki młod­szych sy­nów. Była piękną i cza­ru­jącą ko­bietą, która za nic nie zmie­ni­łaby swych pla­nów. Ni­czym do­bry ge­ne­rał za­wsze pla­no­wała w ta­jem­nicy i re­ali­zo­wała swoje za­mie­rze­nia z że­la­zną kon­se­kwen­cją. Kom­pro­mis był moż­liwy. Ale ni­gdy za­sad­ni­cza zmiana planu, bez względu na to, czy tenże plan zo­stał usta­no­wiony w nie­prze­spaną noc, burz­liwy po­ra­nek czy wie­czór za­pra­wiany dżi­nem.

Plan był pla­nem, a pod­jęta de­cy­zja – osta­teczna, o czym Tho­mas Hud­son prze­ko­nał się w trak­cie roz­wodu, cie­szył się za­tem z osią­gnię­tego kom­pro­misu oraz z tego, że chłopcy przy­jadą do niego na pięć ty­go­dni. Skoro mo­żemy do­stać pięć ty­go­dni, my­ślał, to niech i tak bę­dzie. Pięć ty­go­dni spę­dzone z tymi, któ­rych ko­chasz i z któ­rymi chciał­byś być na za­wsze, to nie tak znów mało. Dla­czego w ogóle rzu­ci­łem matkę Toma? Le­piej się nad tym nie za­sta­na­wiać, po­wie­dział so­bie. To jest jedna z tych rze­czy, któ­rych le­piej nie roz­trzą­sać. Z drugą żoną masz prze­cież wspa­nia­łych sy­nów. Oso­bliwe to i za­gma­twane, a sam wiesz, jak dużo do­brych cech po niej odzie­dzi­czyli. To zna­ko­mita ko­bieta i od niej też nie trzeba było od­cho­dzić. A póź­niej stwier­dził: Tak. Ale mu­sia­łem.

Nie mar­twił się jed­nak zbyt­nio tym wszyst­kim. Już dawno temu prze­stał się mar­twić i – na tyle, na ile mu się to uda­wało – za­głu­szał po­czu­cie winy pracą. Te­raz li­czyło się tylko to, że chłopcy przy­jadą i mają mieć udane let­nie wa­ka­cje. Do pracy wróci póź­niej.

Pra­wie wszystko, poza dziećmi, po­tra­fił za­stą­pić pracą i sta­tecz­nym, zwy­czaj­nym ak­tyw­nym ży­ciem, ja­kie stwo­rzył so­bie na wy­spie. Wie­rzył, że do­ko­nał tam cze­goś trwa­łego, co go utrzyma na miej­scu. Te­raz, kiedy tę­skno mu było do Pa­ryża, wspo­mi­nał Pa­ryż, za­miast do niego je­chać. To samo do­ty­czyło ca­łej Eu­ropy oraz więk­szo­ści Azji i Afryki.

Przy­po­mi­nał so­bie, co Re­noir po­wie­dział, kiedy usły­szał, że Gau­guin po­je­chał ma­lo­wać na Ta­hiti: „Po co wy­daje tyle pie­nię­dzy i je­dzie tak da­leko, skoro tak do­brze ma­luje się tu­taj, w Ba­ti­gnol­les”. Po fran­cu­sku brzmi to le­piej: qu­and on pe­int si bien aux Ba­ti­gnol­les, a Tho­mas Hud­son my­ślał o wy­spie jako o swo­jej qu­ar­tier*, za­do­mo­wił się tu, znał swo­ich są­sia­dów i pra­co­wał rów­nie ciężko jak nie­gdyś w Pa­ryżu, kiedy młody Tom był jesz­cze ma­łym dziec­kiem.

Cza­sem opusz­czał wy­spę, by ło­wić ryby u brze­gów Kuby albo je­sie­nią pójść w góry. Ale wy­dzier­ża­wił ran­czo, które miał w Mon­ta­nie, po­nie­waż naj­lep­szymi po­rami roku były tam lato i je­sień, a te­raz je­sie­nią chłopcy za­wsze szli do szkoły.

Zda­rzało się, że mu­siał je­chać do No­wego Jorku spo­tkać się ze swoim mar­szan­dem. Ostat­nio czę­ściej jed­nak to mar­szand przy­jeż­dżał na wy­spę zo­ba­czyć się z nim i za­brać płótna na pół­noc. Hud­son zdo­był do­brą po­zy­cję jako ma­larz, da­rzono go sza­cun­kiem za­równo w Eu­ro­pie, jak i we wła­snym kraju. Re­gu­larne do­chody za­pew­niała mu dzier­żawa te­re­nów naf­to­wych na­le­żą­cych kie­dyś do jego dziadka. Były to pa­stwi­ska, więc po sprze­daży za­cho­wał prawa do znaj­du­ją­cych się tam złóż mi­ne­ral­nych. Mniej wię­cej po­łowa tych pie­nię­dzy szła na ali­menty, ale po­zo­stała część da­wała mu za­bez­pie­cze­nie, dzięki któ­remu mógł ma­lo­wać tylko to, co chciał, i nie ule­gać na­ci­skom rynku. Mógł też miesz­kać, gdzie chciał, i po­dró­żo­wać, kiedy miał na to ochotę.

Od­niósł suk­ces nie­mal we wszyst­kim – choć ni­gdy na­prawdę o to nie dbał – z wy­jąt­kiem ży­cia mał­żeń­skiego. Praw­dzi­wie za­le­żało mu tylko na ma­lar­stwie i dzie­ciach, na­dal był rów­nież za­ko­chany w ko­bie­cie bę­dą­cej jego pierw­szą mi­ło­ścią. Od tam­tej pory ko­chał jesz­cze wiele ko­biet, cza­sem też któ­raś do niego przy­jeż­dżała, żeby dłu­żej z nim zo­stać na wy­spie. Po­trze­bo­wał obec­no­ści ko­biet i przez ja­kiś czas przyj­mo­wał je z za­do­wo­le­niem. Ich to­wa­rzy­stwo spra­wiało mu przy­jem­ność, nie­kiedy na­wet przez dłuż­szą chwilę. Ko­niec koń­ców za­wsze był jed­nak za­do­wo­lony, gdy wy­jeż­dżały – także te, które bar­dzo po­lu­bił. Na­uczył się nie kłó­cić z ko­bie­tami i wie­dział już, co zro­bić, żeby się nie że­nić. Te umie­jęt­no­ści były dla niego nie­mal rów­nie trudne do opa­no­wa­nia jak po­zo­sta­wa­nie w jed­nym miej­scu czy nie­prze­rwana, do­brze zor­ga­ni­zo­wana praca. Ale udało mu się je po­siąść i ży­wił na­dzieję, że zdo­był je raz na za­wsze. Ma­lo­wać umiał od dawna i wie­rzył, że z każ­dym ro­kiem po­głę­biał swoją wie­dzę. Lecz nie było mu ła­two się ustat­ko­wać i pra­co­wać w spo­sób zdy­scy­pli­no­wany, po­nie­waż miał w ży­ciu okres, kiedy nie pod­le­gał żad­nej dys­cy­pli­nie. Ni­gdy nie był cał­ko­wi­cie nie­od­po­wie­dzialny, ale by­wał nie­zdy­scy­pli­no­wany, ego­istyczny i bez­względny. Wie­dział o tym, nie tylko dla­tego, że wiele ko­biet mu to mó­wiło – sam też to w końcu od­krył. Po­sta­no­wił wów­czas, że bę­dzie sa­mo­lubny tylko w ma­lar­stwie, bez­względny w pracy, zdy­scy­pli­nuje sam sie­bie i za­ak­cep­tuje dys­cy­plinę.

Miał za­miar ko­rzy­stać z ży­cia w gra­ni­cach tej sa­mo­dy­scy­pliny i wy­trwale pra­co­wać. Dziś był szczę­śliwy, bo rano przy­jeż­dżały jego dzieci.

– Pa­nie Tom, po­trze­buje pan jesz­cze cze­goś? – za­py­tał go słu­żący Jo­seph. – Koń­czy pan już na dziś?

Jo­seph był wy­soki, miał bar­dzo długą, bar­dzo czarną twarz, duże dło­nie i stopy. No­sił białą kurtkę, spodnie i cho­dził boso.

– Dzię­kuję, Jo­se­phie, chyba już ni­czego nie po­trze­buję.

– Mały dżin z to­ni­kiem?

– Nie. Chyba zejdę na jed­nego do Bobby’ego.

– Niech pan wy­pije tu­taj. Wyj­dzie ta­niej. Pan Bobby był w złym na­stroju, kiedy tam­tędy prze­cho­dzi­łem. Mówi, że za dużo mie­sza­nych drin­ków. Ja­kaś ko­bieta z jachtu za­mó­wiła coś, co się na­zywa White Lady, a on po­dał jej bu­telkę tej ame­ry­kań­skiej wody mi­ne­ral­nej z ety­kietką uka­zu­jącą sie­dzącą nad źró­deł­kiem pa­nią ubraną jakby w mo­ski­tierę.

– Le­piej pójdę na dół.

– Wpierw zro­bię panu drinka. Pi­lot ło­dzi przy­wiózł pocztę. Prze­czyta pan li­sty przy drinku, a po­tem zej­dzie do Bobby’ego.

– W po­rządku.

– To do­brze – od­parł Jo­seph. – Bo już zro­bi­łem tego drinka. Te li­sty to chyba nic waż­nego.

– Gdzie one są?

– Na dole, w kuchni. Przy­niosę. Dwa są za­adre­so­wane ko­bie­cym pi­smem. Je­den z No­wego Jorku. Je­den z Palm Be­ach. Ład­nie za­adre­so­wane. I je­den od tego pana, który sprze­daje pań­skie ob­razy. I jesz­cze kilka od nie wiem kogo.

– Chcesz na nie od­po­wie­dzieć za mnie?

– Tak, pro­szę pana, je­śli ma pan ta­kie ży­cze­nie, je­stem nie­po­mier­nie wy­edu­ko­wany.

– Le­piej już przy­nieś mi te li­sty na górę.

– Tak, pa­nie Tom. Jest też ga­zeta.

– Za­cho­waj ją, pro­szę, do śnia­da­nia.

Tho­mas Hud­son usiadł i za­czął czy­tać pocztę, są­cząc zim­nego drinka. Je­den list prze­czy­tał dwu­krot­nie, a po­tem wszyst­kie wło­żył do szu­flady biurka.

– Jo­se­phie – za­wo­łał – przy­go­to­wa­łeś już wszystko na przy­jazd chłop­ców?

– Tak, pa­nie Tom. I dwie do­dat­kowe skrzynki coli. Młody Tom musi chyba być już te­raz więk­szy ode mnie?

– Jesz­cze nie.

– My­śli pan, że da radę mi wlać?

– Chyba nie.

– Tyle razy po służ­bie bi­łem się z tym chło­pa­kiem – po­wie­dział Jo­seph. – Mó­wić do niego „pan” to do­piero bę­dzie ubaw. Pan Tom, pan Da­vid i pan An­drew. Nie znam rów­nie cho­ler­nie kla­wych chło­pa­ków. A naj­bar­dziej Andy.

– Od po­czątku taki był – od­parł Tho­mas Hud­son.

– I słowo daję, da­lej jest! – po­wie­dział z po­dzi­wem Jo­seph.

– Tego lata dasz im do­bry przy­kład.

– Niech pan nie każe mi da­wać im przy­kładu tego lata. To mo­gło być trzy, cztery lata temu, kiedy jesz­cze nie­wiele wie­dzia­łem. Te­raz to ja mam za­miar wzo­ro­wać się na To­mie. On cho­dzi do zna­ko­mi­tej szkoły i ma zna­ko­mi­cie do­bre ma­niery. Nie mogę wy­glą­dać do­kład­nie tak jak on. Ale mogę się za­cho­wy­wać jak on. Uprzej­mie, ale swo­bod­nie i na­tu­ral­nie. Poza tym mam za­miar być taki mą­dry jak Dave. To naj­trud­niej­sza część planu. A po­tem chcę się do­wie­dzieć, jak Andy stał się taki uszczy­pliwy.

– Nie za­mie­rzasz chyba tu­taj być uszczy­pliwy.

– Nie, pa­nie Tom, pan mnie źle zro­zu­miał. To na po służ­bie.

– Do­brze bę­dzie znów ich tu mieć, prawda?

– Pa­nie Tom, nic nie może się rów­nać z wiel­kim po­ża­rem, który wy­wo­łali. To było jak dru­gie przyj­ście. Pan pyta, czy bę­dzie do­brze. A jak ma być?

– No cóż, mu­szę wy­my­ślić dla nich sporo za­jęć, żeby się do­brze ba­wili.

– Nie, pa­nie Tom – od­rzekł Jo­seph. – Mu­simy wy­my­ślić, jak ich uchro­nić przed ich wła­snymi po­twor­nymi po­my­słami. Eddy może nam po­móc. Zna tych chłop­ców le­piej ode mnie. Ja się z nimi przy­jaź­nię i to kom­pli­kuje sprawy.

– A jak się ma Eddy?

– Tro­chę wy­pił, wy­cze­ku­jąc uro­dzin kró­lo­wej. Jest w świet­nej for­mie.

– Pójdę le­piej do Bobby’ego, do­póki jest w złym hu­mo­rze.

– Py­tał o pana. Je­śli w ogóle ist­nieje ktoś taki jak dżen­tel­men, to pan Bobby nim jest, i cza­sem przy­gnę­bia go ta ha­ła­stra, która przy­pływa na jach­tach. Był strasz­nie przy­gnę­biony, kiedy wy­cho­dzi­łem.

– A co tam ro­bi­łeś?

– Wsze­dłem po colę i za­gra­łem w bi­lard, żeby nie wyjść z formy.

– Jak stół?

– Gor­szy.

– Pójdę na dół – po­wie­dział Tho­mas Hud­son. – We­zmę prysz­nic i się prze­biorę.

– Ubra­nie po­ło­ży­łem na pana łóżku – oznaj­mił Jo­seph. – Chce pan jesz­cze je­den dżin z to­ni­kiem?

– Nie, dzię­kuję.

– Pan Ro­ger jest na ło­dzi.

– To do­brze. Wpadnę do niego.

– Za­trzyma się tu?

– Może.

– Na wszelki wy­pa­dek po­ścielę więc łóżko.

– Do­brze.
(…)
_
Przypisy:
* Qu­ar­tier (fr.) – dziel­nica.

Ernest Hemingway „Wyspy na Golfsztromie”
Tłumaczenie: Jakub Jedliński
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 568

Opis: Bimini, lata trzydzieste XX wieku. Rytm życia malarza Thomasa Hudsona wyznaczają morskie fale i huragany. Przez większą część roku mężczyzna jest odseparowany od swoich trzech synów, nauczył się więc żyć i pracować tak, by nie czuć dojmującej samotności. W końcu chłopcy przybywają na wyspę na letnie wakacje. Pod wpływem wspólnie spędzonych szczęśliwych dni Hudson wraca myślami do przeszłości i rozważa podjęte dawniej decyzje. Tuż po wyjeździe synów otrzymuje tragiczną wiadomość.

Podział powieści na trzy części odzwierciedla trzy etapy życia Hudsona: spokojny pobyt na wyspach Bimini, cyniczny okres spędzony w Hawanie już po wybuchu drugiej wojny światowej oraz czas walki na morzu u wybrzeży Kuby. W tej w dużej mierze autobiograficznej historii Hemingway ukazuje ewolucję bohatera od refleksyjnego artysty i poszukiwacza przygód po mężczyznę ogarniętego żałobą, biorącego udział w działaniach wojennych. Łączy obraz życia wewnętrznego jednej ze swoich najbardziej złożonych i intrygujących postaci z opisami żywiołu.


Tematy: , , , ,

Kategoria: fragmenty książek