Nowy przekład „Wysp na Golfsztromie” Ernesta Hemingwaya. Przeczytaj pierwsze dwa rozdziały powieści
Nakładem Wydawnictwa Marginesy ukazał się nowy przekład kolejnego dzieła Ernesta Hemingwaya. „Wyspy na Golfsztromie” to pierwsza wydana pośmiertnie powieść noblisty. Książka opowiada o zamieszkującym samotnie na wyspie malarzu, którego odwiedzają podczas wakacji trzej synowie. „Uwagę czytelnika od pierwszych stron przyciągają różnego rodzaju znaki zapowiadające mającą nadejść stratę, zagrożenie, zagładę istniejącego świata” – pisze w posłowiu tłumacz Jakub Jedliński. Powieść znajdziecie w księgarniach, a poniżej przeczytacie pierwsze dwa rozdziały.
1
Dom stał w najwyższej części wąskiego cypla, między portem a otwartym oceanem. Przetrwał trzy huragany i był solidny niczym łódź. Skrywał się w cieniu wysokich, wygiętych pasatami palm kokosowych, a drzwi od strony morza pozwalały zejść z klifu wprost na biały piasek i do Golfsztromu. Woda, gdy w bezwietrzny dzień patrzyło się na nią z lądu, zwykle miała tu barwę ciemnobłękitną, ale kiedy się weszło do zatoki, pozostawał tylko zielony blask ponad białym, drobnym jak mąka piaskiem i z oddali można było dostrzec cień każdej dużej ryby, zanim jeszcze zbliżyła się do plaży.
W dzień było to miejsce bezpieczne i wyborne do kąpieli, ale nocą nie dało się tu pływać. Rekiny tropiące zdobycz na rubieżach Golfsztromu po zmroku podpływały do plaży i w ciche noce do górnej werandy domu dobiegał odgłos trzepotania ryb, na które polowały, a jeśli zeszło się na brzeg, na wodzie dało się dojrzeć fosforyzujące smugi pozostawiane przez drapieżniki. Nocą rekiny niczego się nie bały, a wszystko się ich bało. Za to w dzień zazwyczaj nie zbliżały się do czystego białego piasku, a jeśli jakiś nadpływał, wystarczająco wcześnie można było zauważyć jego odległy cień.
Przez większą część roku w domu na wyspie mieszkał i pracował człowiek, który nazywał się Thomas Hudson i był dobrym malarzem. Gdy żyje się dość długo na tej szerokości geograficznej, następujące po sobie pory roku stają się równie ważne jak w każdym innym miejscu i Thomas Hudson, który kochał wyspę, nie chciał stracić żadnej tutejszej wiosny ani żadnego tutejszego lata, żadnej jesieni czy zimy.
Czasem, gdy w sierpniu ustawał wiatr albo w czerwcu i lipcu cichły pasaty – lato stawało się zbyt upalne. We wrześniu, październiku, a nawet na początku listopada pojawiały się huragany, a począwszy od czerwca zdarzały się nagłe tropikalne burze. Nawet jednak w nawiedzanych przez huragany miesiącach w spokojne dni pogoda jest tu wspaniała.
Thomas Hudson od lat studiował burze tropikalne i na długo przed barometrem, obserwując jedynie niebo, potrafił przewidzieć nadejście sztormu. Umiał obliczyć odległość burzy i wiedział, jak się przed nią zabezpieczyć. Wiedział też, co znaczy przeżyć huragan z innymi ludźmi na wyspie, i znał więzi, jakie żywioł tworzy między tymi, którzy go doświadczyli. Wiedział także, że bywają szkwały tak groźne, że nic nie jest w stanie ich przetrwać. Zawsze myślał jednak, że chciałby tu być, gdy nadejdzie ten najstraszniejszy, i pozwolić wichrowi, żeby zmiótł go z powierzchni ziemi razem z domem.
Dom miał w sobie niemal tyle samo z łodzi co z domu. Wzniesiono go w takim miejscu, by stawiał czoło sztormom i stanowił jakby część wyspy – mimo to wszystkie jego okna wychodziły na morze, a przewiew zapewniał rześkie powietrze i dobry sen nawet w najbardziej upalne noce. Miał pobielone ściany, więc latem dawał chłód i był z daleka widoczny na zatoce. Był najwyższym punktem na wyspie, jeśli nie liczyć długiego rzędu kazuaryn, które pojawiały się jako pierwsze, kiedy wyspa wyłaniała się z morza. Chwilę po ciemnej plamie drzew nad linią oceanu wyrastał biały masyw domu. Później, stopniowo, ukazywała się wyspa w całej swej długości, z palmami kokosowymi, domami szalowanymi deskami, białym pasmem plaży oraz zielenią jawiącej się w tle Wyspy Południowej. Widok domu za każdym razem uszczęśliwiał Thomasa Hudsona. Zawsze też w myślach nazywał swoje domostwo „ona”, jakby było łodzią. Zimą, kiedy wiały wichry z północy i robiło się naprawdę zimno, dom zapewniał ciepło i wygodę, ponieważ jako jedyny na wyspie miał kominek. Wyposażono go w duże, otwarte palenisko, w którym Thomas Hudson palił drewnem wyrzuconym przez fale na brzeg.
Pod południową ścianą domu trzymał duży stos tego drewna. Było ono zbielałe od słońca, wygładzone piaskiem i wiatrem, a kawałki w różnych kształtach sprawiały Hudsonowi tak wielką radość, że czasem z przykrością myślał o ich spaleniu. Po każdym wielkim sztormie morze jednak znów wyrzucało nowe drewno na plażę, więc ostatecznie czerpał przyjemność z palenia nawet tych kawałków, które mu się podobały. Wiedział, że woda wyrzeźbi nowe, w chłodne noce siadał zatem w fotelu przed ogniem, czytał przy lampie stojącej na masywnym stole z desek i od czasu do czasu podnosił wzrok znad książki, żeby posłuchać wyjącego na zewnątrz północno-zachodniego wiatru oraz huku bałwanów i zapatrzeć się na duże, zbielałe, płonące polana.
Czasem gasił lampę, kładł się na dywanie i wpatrywał w barwne obwódki, które sól morska i piasek z palącego się drewna tworzyły wokół płomieni. Kiedy leżał na podłodze, jego oczy znajdowały się dokładnie na poziomie ognia, mógł więc obserwować zarys płomienia wychodzącego z drewna i czuł wtedy jednocześnie smutek i szczęście. Każde ognisko działało na niego w taki sposób. Ale ogień z drewna przynoszonego przez morze wywierał na niego szczególny, nie do końca określony wpływ. Myślał, że wrzucanie tych kawałków do ognia musi być złe, skoro tak bardzo mu się podobają, nie miał jednak z tego powodu wyrzutów sumienia.
Leżąc na podłodze, czuł uderzenia wiatru, choć w rzeczywistości wicher chłostał niższe partie domu, a jeszcze niżej trawę, korzenie roślin i zielsk nadmorskich oraz sam piasek. Wyczuwał dudnienie bałwanów, przypominające mu huk ognia ciężkiej broni z czasów, gdy dawno temu, jeszcze jako chłopak, leżał na ziemi blisko jakiejś baterii.
Kominek w zimie był czymś wspaniałym i przez wszystkie inne miesiące Hudson spoglądał na niego z sympatią, myśląc o tym, jak to będzie, gdy znów nadejdzie pora chłodów. Zima stanowiła najlepszy okres na wyspie, toteż czekał na nią przez pozostałą część roku.
2
Zima dobiegła końca i wiosna niemal już minęła, kiedy na wyspę przyjechali trzej synowie Thomasa Hudsona. Ustalono, że chłopcy spotkają się w Nowym Jorku, razem odbędą część podróży pociągiem, a następnie przylecą z kontynentu samolotem. Matka dwóch spośród chłopców jak zwykle robiła trudności. Zaplanowała wyjazd do Europy, nie uprzedziwszy oczywiście o tym ich ojca, i chciała, żeby synowie z nią spędzili całe lato. Mógł mieć ich na ferie zimowe – rzecz jasna po świętach. Boże Narodzenie należało do niej.
Był to znany już Thomasowi Hudsonowi układ, który jak zwykle zakończył się kompromisem. Dwaj młodsi chłopcy mieli spędzić pięć tygodni na wyspie u ojca, a potem wypłynąć z Nowego Jorku statkiem francuskich linii, w klasie studenckiej, aby spotkać się z matką w Paryżu i tam uzupełnić garderobę. Podróż mieli odbyć pod opieką starszego brata, młodego Toma. Chłopak później zamierzał odwiedzić swoją matkę, która kręciła film na południu Francji.
Matka młodego Toma nie nalegała, żeby przyjeżdżał, i nie miałaby nic przeciwko temu, by chłopak został u ojca na wyspie. Cieszyła się jednak, że go zobaczy, był to więc sensowny kompromis wobec nieprzejednanej decyzji matki młodszych synów. Była piękną i czarującą kobietą, która za nic nie zmieniłaby swych planów. Niczym dobry generał zawsze planowała w tajemnicy i realizowała swoje zamierzenia z żelazną konsekwencją. Kompromis był możliwy. Ale nigdy zasadnicza zmiana planu, bez względu na to, czy tenże plan został ustanowiony w nieprzespaną noc, burzliwy poranek czy wieczór zaprawiany dżinem.
Plan był planem, a podjęta decyzja – ostateczna, o czym Thomas Hudson przekonał się w trakcie rozwodu, cieszył się zatem z osiągniętego kompromisu oraz z tego, że chłopcy przyjadą do niego na pięć tygodni. Skoro możemy dostać pięć tygodni, myślał, to niech i tak będzie. Pięć tygodni spędzone z tymi, których kochasz i z którymi chciałbyś być na zawsze, to nie tak znów mało. Dlaczego w ogóle rzuciłem matkę Toma? Lepiej się nad tym nie zastanawiać, powiedział sobie. To jest jedna z tych rzeczy, których lepiej nie roztrząsać. Z drugą żoną masz przecież wspaniałych synów. Osobliwe to i zagmatwane, a sam wiesz, jak dużo dobrych cech po niej odziedziczyli. To znakomita kobieta i od niej też nie trzeba było odchodzić. A później stwierdził: Tak. Ale musiałem.
Nie martwił się jednak zbytnio tym wszystkim. Już dawno temu przestał się martwić i – na tyle, na ile mu się to udawało – zagłuszał poczucie winy pracą. Teraz liczyło się tylko to, że chłopcy przyjadą i mają mieć udane letnie wakacje. Do pracy wróci później.
Prawie wszystko, poza dziećmi, potrafił zastąpić pracą i statecznym, zwyczajnym aktywnym życiem, jakie stworzył sobie na wyspie. Wierzył, że dokonał tam czegoś trwałego, co go utrzyma na miejscu. Teraz, kiedy tęskno mu było do Paryża, wspominał Paryż, zamiast do niego jechać. To samo dotyczyło całej Europy oraz większości Azji i Afryki.
Przypominał sobie, co Renoir powiedział, kiedy usłyszał, że Gauguin pojechał malować na Tahiti: „Po co wydaje tyle pieniędzy i jedzie tak daleko, skoro tak dobrze maluje się tutaj, w Batignolles”. Po francusku brzmi to lepiej: quand on peint si bien aux Batignolles, a Thomas Hudson myślał o wyspie jako o swojej quartier*, zadomowił się tu, znał swoich sąsiadów i pracował równie ciężko jak niegdyś w Paryżu, kiedy młody Tom był jeszcze małym dzieckiem.
Czasem opuszczał wyspę, by łowić ryby u brzegów Kuby albo jesienią pójść w góry. Ale wydzierżawił ranczo, które miał w Montanie, ponieważ najlepszymi porami roku były tam lato i jesień, a teraz jesienią chłopcy zawsze szli do szkoły.
Zdarzało się, że musiał jechać do Nowego Jorku spotkać się ze swoim marszandem. Ostatnio częściej jednak to marszand przyjeżdżał na wyspę zobaczyć się z nim i zabrać płótna na północ. Hudson zdobył dobrą pozycję jako malarz, darzono go szacunkiem zarówno w Europie, jak i we własnym kraju. Regularne dochody zapewniała mu dzierżawa terenów naftowych należących kiedyś do jego dziadka. Były to pastwiska, więc po sprzedaży zachował prawa do znajdujących się tam złóż mineralnych. Mniej więcej połowa tych pieniędzy szła na alimenty, ale pozostała część dawała mu zabezpieczenie, dzięki któremu mógł malować tylko to, co chciał, i nie ulegać naciskom rynku. Mógł też mieszkać, gdzie chciał, i podróżować, kiedy miał na to ochotę.
Odniósł sukces niemal we wszystkim – choć nigdy naprawdę o to nie dbał – z wyjątkiem życia małżeńskiego. Prawdziwie zależało mu tylko na malarstwie i dzieciach, nadal był również zakochany w kobiecie będącej jego pierwszą miłością. Od tamtej pory kochał jeszcze wiele kobiet, czasem też któraś do niego przyjeżdżała, żeby dłużej z nim zostać na wyspie. Potrzebował obecności kobiet i przez jakiś czas przyjmował je z zadowoleniem. Ich towarzystwo sprawiało mu przyjemność, niekiedy nawet przez dłuższą chwilę. Koniec końców zawsze był jednak zadowolony, gdy wyjeżdżały – także te, które bardzo polubił. Nauczył się nie kłócić z kobietami i wiedział już, co zrobić, żeby się nie żenić. Te umiejętności były dla niego niemal równie trudne do opanowania jak pozostawanie w jednym miejscu czy nieprzerwana, dobrze zorganizowana praca. Ale udało mu się je posiąść i żywił nadzieję, że zdobył je raz na zawsze. Malować umiał od dawna i wierzył, że z każdym rokiem pogłębiał swoją wiedzę. Lecz nie było mu łatwo się ustatkować i pracować w sposób zdyscyplinowany, ponieważ miał w życiu okres, kiedy nie podlegał żadnej dyscyplinie. Nigdy nie był całkowicie nieodpowiedzialny, ale bywał niezdyscyplinowany, egoistyczny i bezwzględny. Wiedział o tym, nie tylko dlatego, że wiele kobiet mu to mówiło – sam też to w końcu odkrył. Postanowił wówczas, że będzie samolubny tylko w malarstwie, bezwzględny w pracy, zdyscyplinuje sam siebie i zaakceptuje dyscyplinę.
Miał zamiar korzystać z życia w granicach tej samodyscypliny i wytrwale pracować. Dziś był szczęśliwy, bo rano przyjeżdżały jego dzieci.
– Panie Tom, potrzebuje pan jeszcze czegoś? – zapytał go służący Joseph. – Kończy pan już na dziś?
Joseph był wysoki, miał bardzo długą, bardzo czarną twarz, duże dłonie i stopy. Nosił białą kurtkę, spodnie i chodził boso.
– Dziękuję, Josephie, chyba już niczego nie potrzebuję.
– Mały dżin z tonikiem?
– Nie. Chyba zejdę na jednego do Bobby’ego.
– Niech pan wypije tutaj. Wyjdzie taniej. Pan Bobby był w złym nastroju, kiedy tamtędy przechodziłem. Mówi, że za dużo mieszanych drinków. Jakaś kobieta z jachtu zamówiła coś, co się nazywa White Lady, a on podał jej butelkę tej amerykańskiej wody mineralnej z etykietką ukazującą siedzącą nad źródełkiem panią ubraną jakby w moskitierę.
– Lepiej pójdę na dół.
– Wpierw zrobię panu drinka. Pilot łodzi przywiózł pocztę. Przeczyta pan listy przy drinku, a potem zejdzie do Bobby’ego.
– W porządku.
– To dobrze – odparł Joseph. – Bo już zrobiłem tego drinka. Te listy to chyba nic ważnego.
– Gdzie one są?
– Na dole, w kuchni. Przyniosę. Dwa są zaadresowane kobiecym pismem. Jeden z Nowego Jorku. Jeden z Palm Beach. Ładnie zaadresowane. I jeden od tego pana, który sprzedaje pańskie obrazy. I jeszcze kilka od nie wiem kogo.
– Chcesz na nie odpowiedzieć za mnie?
– Tak, proszę pana, jeśli ma pan takie życzenie, jestem niepomiernie wyedukowany.
– Lepiej już przynieś mi te listy na górę.
– Tak, panie Tom. Jest też gazeta.
– Zachowaj ją, proszę, do śniadania.
Thomas Hudson usiadł i zaczął czytać pocztę, sącząc zimnego drinka. Jeden list przeczytał dwukrotnie, a potem wszystkie włożył do szuflady biurka.
– Josephie – zawołał – przygotowałeś już wszystko na przyjazd chłopców?
– Tak, panie Tom. I dwie dodatkowe skrzynki coli. Młody Tom musi chyba być już teraz większy ode mnie?
– Jeszcze nie.
– Myśli pan, że da radę mi wlać?
– Chyba nie.
– Tyle razy po służbie biłem się z tym chłopakiem – powiedział Joseph. – Mówić do niego „pan” to dopiero będzie ubaw. Pan Tom, pan David i pan Andrew. Nie znam równie cholernie klawych chłopaków. A najbardziej Andy.
– Od początku taki był – odparł Thomas Hudson.
– I słowo daję, dalej jest! – powiedział z podziwem Joseph.
– Tego lata dasz im dobry przykład.
– Niech pan nie każe mi dawać im przykładu tego lata. To mogło być trzy, cztery lata temu, kiedy jeszcze niewiele wiedziałem. Teraz to ja mam zamiar wzorować się na Tomie. On chodzi do znakomitej szkoły i ma znakomicie dobre maniery. Nie mogę wyglądać dokładnie tak jak on. Ale mogę się zachowywać jak on. Uprzejmie, ale swobodnie i naturalnie. Poza tym mam zamiar być taki mądry jak Dave. To najtrudniejsza część planu. A potem chcę się dowiedzieć, jak Andy stał się taki uszczypliwy.
– Nie zamierzasz chyba tutaj być uszczypliwy.
– Nie, panie Tom, pan mnie źle zrozumiał. To na po służbie.
– Dobrze będzie znów ich tu mieć, prawda?
– Panie Tom, nic nie może się równać z wielkim pożarem, który wywołali. To było jak drugie przyjście. Pan pyta, czy będzie dobrze. A jak ma być?
– No cóż, muszę wymyślić dla nich sporo zajęć, żeby się dobrze bawili.
– Nie, panie Tom – odrzekł Joseph. – Musimy wymyślić, jak ich uchronić przed ich własnymi potwornymi pomysłami. Eddy może nam pomóc. Zna tych chłopców lepiej ode mnie. Ja się z nimi przyjaźnię i to komplikuje sprawy.
– A jak się ma Eddy?
– Trochę wypił, wyczekując urodzin królowej. Jest w świetnej formie.
– Pójdę lepiej do Bobby’ego, dopóki jest w złym humorze.
– Pytał o pana. Jeśli w ogóle istnieje ktoś taki jak dżentelmen, to pan Bobby nim jest, i czasem przygnębia go ta hałastra, która przypływa na jachtach. Był strasznie przygnębiony, kiedy wychodziłem.
– A co tam robiłeś?
– Wszedłem po colę i zagrałem w bilard, żeby nie wyjść z formy.
– Jak stół?
– Gorszy.
– Pójdę na dół – powiedział Thomas Hudson. – Wezmę prysznic i się przebiorę.
– Ubranie położyłem na pana łóżku – oznajmił Joseph. – Chce pan jeszcze jeden dżin z tonikiem?
– Nie, dziękuję.
– Pan Roger jest na łodzi.
– To dobrze. Wpadnę do niego.
– Zatrzyma się tu?
– Może.
– Na wszelki wypadek pościelę więc łóżko.
– Dobrze.
(…)
_
Przypisy:
* Quartier (fr.) – dzielnica.
Ernest Hemingway „Wyspy na Golfsztromie”
Tłumaczenie: Jakub Jedliński
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 568
Opis: Bimini, lata trzydzieste XX wieku. Rytm życia malarza Thomasa Hudsona wyznaczają morskie fale i huragany. Przez większą część roku mężczyzna jest odseparowany od swoich trzech synów, nauczył się więc żyć i pracować tak, by nie czuć dojmującej samotności. W końcu chłopcy przybywają na wyspę na letnie wakacje. Pod wpływem wspólnie spędzonych szczęśliwych dni Hudson wraca myślami do przeszłości i rozważa podjęte dawniej decyzje. Tuż po wyjeździe synów otrzymuje tragiczną wiadomość.
Podział powieści na trzy części odzwierciedla trzy etapy życia Hudsona: spokojny pobyt na wyspach Bimini, cyniczny okres spędzony w Hawanie już po wybuchu drugiej wojny światowej oraz czas walki na morzu u wybrzeży Kuby. W tej w dużej mierze autobiograficznej historii Hemingway ukazuje ewolucję bohatera od refleksyjnego artysty i poszukiwacza przygód po mężczyznę ogarniętego żałobą, biorącego udział w działaniach wojennych. Łączy obraz życia wewnętrznego jednej ze swoich najbardziej złożonych i intrygujących postaci z opisami żywiołu.
Kategoria: fragmenty książek