Nowa powieść Zyty Rudzkiej w księgarniach. Przeczytaj fragment „Ten się śmieje, kto ma zęby”
Laureatka Nagrody Literackiej Gdynia, Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i Nagrody Literackiej Gryfia napisała nową powieść. W „Ten się śmieje, kto ma zęby” Zyta Rudzka po raz kolejny urzeka niekonwencjonalną formą i śmiało eksperymentuje z językiem, opisując historię fryzjerki męskiej, która musi pochować zmarłego męża. Książkę znajdziecie już w księgarniach, a tymczasem poniżej przeczytacie jeden rozdział.
Jak spał, tak umarł, głęboko się zmorzył.
Dopadłam go szturchać, ściskać, tarmosić. Żadnego życia z Dżokeja nie wydusiłam. Tylko się uszarpałam. Serce waliło jak pięść w drzwi.
Jeszcze z nim poleżałam. Bebech w bebech. Bez żadnego pacierza. A trzymałam pamięć z dzieciństwa, że do nieboszczyka najpierw z ojczenasz. Potem szybko z kolan, czym bądź lustra zasłonić. Okna otworzyć. Księdza wołać, lekarza, grabarza. Na końcu karawan. Później tylko wyć, szczekać.
Nie modliłam się. Stara wiara mi przyschła, nie wiadomo kiedy i jak całkiem odpadła. Żadnych modłów w sobie nie wynalazłam, lustra sprzedałam. Nie było co zasłaniać, żeby czort w taflę nie wlazł.
Poszło lustro z przedpokoju, wielkie, do figury. Ładne, ramowe. Dżokej się w tym lustrze godzinami oglądał. Ciężkie, zdźwigałam się, ledwo w tramwaj weszło. Stracha miałam, ale doniosłam, nie zbiło się.
Z jesienią ubyło mi małe znad umywalki. To było bardzo sympatyczne lusterko, w piegach z rdzy, z półeczką. Półeczka dawno pusta, w lustro nikt nie ślepił.
Dom bez luster, taki mi wygodny. Już nie potrzebuję się przyglądać. Bez tego wiem, wyglądam jak trzeba.
Zabrałam się od niego.
Polazłam do kuchni. Na krześle usiadłam z ciężkim łbem, krowim, nisko spuszczonym. Jałowizna mnie podeszła, jakby większa jucha z nosa się puściła. A nawet jednego smarka z płaczu, nawet brudnej kropli.
Mówią: Człowiek umiera w samotności.
Pierdolą głupoty. I w cudzej śmierci człowiek sam. Wstałam, przemyłam się, ubrałam. W kieszeń tytoń, bibułki, zapałki, nożyczki. Przyklepałam dla pewności.
Powlokłam się zapukać obok.
Uchyliła drzwi, włożyła łeb w szparę i szeptem, jakby w sekrecie, powiedziała:
Mąż sąsiadce zmarł.
Widać już wdową zajeżdżam.
Mam sprawę. Telefonu nie mogę znaleźć, a usługi dla umarłych trzeba na szybko załatwiać.
Wpuściła mnie.
Całe życie przez ścianę, nigdy tu nie byłam. Na klatce tylko dzień dobry – dzień dobry.
Jak geranium wynosiłam, drzwi przytrzymała. Byłam smutą przymulona, na ten badyl od małego chuchałam, a teraz wystawiam na handel. Jak mu tam będzie u obcych, zaleją albo uschnie, wymrze od szkodników. Na połamanie, do wora.
Ja tu z geranium się wyprawiam, dziwa drzwi trzyma i się cieszy.
Jaki ładny kwiat.
Okno tylko zasłania, mówię. Dla kuzynki niosę.
Zaczęła o kwiatach, o działkach. Nie słuchałam. Nawet bez donicy w łapach na dłuższe słowa bym nie ustała. Co mnie po jej ogrodach.
Teraz baczy po mnie wesoło. Nawet uśmiechu dobrze schować nie umie. Szeptem prowadzi do stołu:
To nam sąsiad zmarł. A mógł jeszcze pożyć. Nie był taki stary. Wczoraj szłam po schodach i pomyślałam, dawno sąsiada nie widziałam.
Dużo pani nie straciła.
Wyślepiła się dziwnie.
Moje kondolencje.
I do obejmowania. Ledwo się wyrwałam. Ja się obejmuję z tymi, co mi dobrze leżą w łapach.
Usłużyła kawą. Osłodzoną. Cukrzyka by zabiła. Więcej dreptała po domu, niż było trzeba. W pantoflach jak ozdoby na choinkę, rozbuchanych od puchu.
Podsunęła krzesło. Zaprosiła do siedzenia. Nie ruszyłam się.
Zejdzie się nam, zachęciła.
Jestem fryzjerką. Umiem stać na nogach po całych dniach.
Telefonu nie użyczyła, sama chciała się rządzić.
Rozsiadła się. Zanim w sprawie śmierci wykręciła, wymacała mnie. Wyobracała ślepiami na wszystkie strony. Jakby kurę na rosół. A tu pularda chuda, od lichej drogi zakurzona.
Wybrała numer. Czekała w kolejce na pogotowie, gapiła się. Jakby trzeba było mieć mnie na oku. Jakby to ona trzymała „Wera. Zakład fryzjerski męski”, ja u niej kudły zamiatała, ręczniki przepierała, lustra pucowała, grzebienie w mydlinach moczyła.
To i ja ją wyślepiłam. Ładna w gębie, spiczasta w biuście i domowym obcasie. Stroiła się na wyższą grzędę, a wykształcenie średnie niepełne. Takież zęby. Szłam do podstawówki, kiedy się rodziła. Tak ją podliczyłam.
Przylazł sąsiad. Przystał przede mną. Ukłonił się głową. Niby na scenie. Aktor. Z pacynkami po przedszkolach jeździł. Wyglądał, jakby sobie kropnął, ale to nie był żaden pijak. Przeszedł pokój jak na kacu. Otworzył szafę, wynalazł sweter, wypadł z domu.
Kiedyś dużo krzyczał. Ściany grube, dawał radę. Głos aktora. W robocie misia brzuchomówcę odstawiał, mordę darł na żonę. U mnie pod pelerynką zawsze cichy. Jak każdy inny, co śle joby w domu.
Ich syna maszynką leciałam od dzieciaka. Jak go pierwszy raz doprowadzili, pluł, kopał. Nie dało rady. Musiałam czekoladę wyjąć. W moim zawodzie trzeba być gotowym na wszystko.
Czekoladę obejrzał, w lustro pizgnął, rzuca się, wije, pluje, bluzga.
Zdjęłam podkowę ze ściany i do łapy. Zapowietrzył się. Kudły obcięłam w strachu, że podkową w lustro pierdolnie na siedem lat mojego nieszczęścia.
Nie było bachora, co by go podkowa nie podkasała w brykaniu. Podkowa to jest lasso i uzda. Człowiek szybko dzikość traci, teraz i dzieciak spotulniał.
Rozniosło się po okolicy. Co dzieciak najgorszy, u fryzjera nie usiedzi – dawać go do Wery. Już go Wera opitoli jak trzeba, jeszcze da podkowę.
A nie było tak? Było. Na samych bachorach dobrze się obkułam.
Tego żelastwa, co Dżokej do zakładu mi naściągał. Cztery ściany, gdzie tylko można gwoździk wbity i wisi podkowa. Ludzie mają siano we łbie, wierzą, podkowa szczęście przynosi. Gdyby to była prawda, tobym tu miała, kurwa, eldorado.
Lekarz do zgonu załatwiony.
Podałam kartkę. Okulary założyła, czyta.
„Pogrzeb tani, a udany”. Co za firma?
Karawan na mieście widziałam. Spisałam.
Podniosła łeb, spojrzała na mnie.
Po co sąsiadka spisała?
Bo chciałam.
Westchnęła. Raz jeszcze wzięła kartkę bliżej do oczu.
„Pogrzeb tani, a udany”. Boga w nazwie nie mają.
Dlatego tanio sobie liczą.
Spojrzała na mnie jak na obcą. Co mi się spodobało.
Wyjęłam na stół bibułkę, zapałki, tytoń. Skręciłam papierocha. Odchyliła się na krześle. A tak się gapiła, jakby nigdy wcześniej nałogu nie widziała. Zaciągnęłam się, wypuściłam kłęby nosem.
Rzuciła się otworzyć okno.
Chwilę przystała przy parapecie:
Ja tam nie dzwonię, zdecydowała.
Pewnym krokiem do stołu wróciła, za stół siadła.
To ja chowam i ja usługi wybieram.
Ja tam nie dzwonię. Sąsiadowi pogrzeb bez Boga by się nie spodobał.
Pani dobrze znała mojego męża? Z widzenia czy z przyrodzenia?
Zatchnęła się. Szurnęła krzesłem, pognała do kuchni, wywijała pantoflami na prawo, lewo, wróciła z fajansem.
Na popiół, wypowiedziała w trzech sylabach.
Podsunęła talerzyk z miną grobową, jakby mi urną służyła.
Ja tam nie dzwonię. Ale telefon pożyczę. Ja każdym ludziom zawsze pomagam.
Powiedziałam:
Może i dobrzy ludzie z tych katolików, tylko strasznie łatwowierni.
Rzuciła mi kosę z jednego oka. Przypetowałam w różyczkę.
Nie dzwonię.
Powtórzyła, jakby do siebie.
Nie dzwonię.
Upewniła się po raz kolejny. Wyniosła talerzyk.
Natychmiast umyła.
Wzięłam telefon, kartkę. Załatwiłam sprawę.
Podsłuchiwała. Stała na środku pokoju, zaczesywała włosy do tyłu, to ją uspokajało.
Podziękowałam. I do wyjścia.
Weszła mi w drogę. Ględzi o synowej, że na dziecko złapała.
Wzięłam się, wróciłam do siebie.
Otworzyłam okno w pokoju. Waliło mi tatarem.
Spojrzałam na Dżokeja. Jak był umarły, tak nic się nie zmienił.
Polazłam do kuchni. Usiadłam. Papierocha skręciłam. Ognia w pierwszej zapałce nie było. Wzięłam bibułkę, tytoń. Więcej papierochów zmajstrowałam, niż wykurzyłam.
Dzwonek.
Sąsiadka. Czy czego mi nie trzeba.
Nie trzeba.
Wyślepiła mnie. W jakimś liszaju, co z uśmiechu został.
Może posiedzę z panią, bo na zakupy chodzę po dwunastej, jak już ludzie przejdą.
Ja nie lubię, jak ze mną ktoś siedzi.
Zakwiliła. Przygładziła się, we włosach, w sukience.
Zamknęłam drzwi.
Ile to było. Za pół godziny dzwonek.
Otwieram. Uczesana, na czarno przebrana.
Nie godzi się sąsiada bez księdza chować.
Tego nie wiem. Chciałam dać ciało na nauki dla lekarzy. Człowiek idzie do formaliny, wydatki pogrzebowe odpadają. Ale teraz każdy się pcha do formaliny, że nie chcą brać. Każdy tylko marzy, żeby zmarłego studentom podrzucić, a zasiłek przehulać.
Cofnęła się na dwa kroki.
Nie godzi się, powtórzyła cicho.
A leczyć to się pani chce.
Trzasnęłam drzwiami. Żałowałam, że ją w tą śmierć wplątałam. Myśli, że moja koleżanka, misjonarka. Tyle dobrze, na pogrzeb nie przyjdą. Wieszania klepsydry nie będzie. Ogłoszenia o dacie – na to jest cennik.
Dżokej jej się nie kłaniał. Nie musiał. On nikomu łbów nie ścinał i nikomu się tu nie kłaniał. Po co mu obcy ludzie na pogrzebie. Ja też nie chcę, żeby ktoś na mnie wślepiał.
Jeszcze mi szurała na wycieraczce. Podeszłam do drzwi. Modliła się. Zeszło się jej na dwie zdrowaśmario.
To nie kaplica, krzyknęłam. Znajdzie sobie pani lepsze miejsce do modłów.
Bóg jest wszędzie, pouczyła.
Szybko do siebie uciekła. Jakby z mojej chałupy buchał ogień piekielny.
Podeszłam do łóżka, usiadłam, ślepiłam na Dżokeja. Tak się gapiłam, on tego nie lubił, myślałam, huknie na mnie. Zerwie się. Albo chociaż otworzy jedną gałę, oczko puści. Nic, nawet nie mrugnął. Wyglądało, że naprawdę umarł. Więc nie wiem czemu, nagle całkiem głośno zapytałam:
I jak ty wyglądasz?
(…)
Zyta Rudzka „Ten się śmieje, kto ma zęby”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 256
Opis: W zachwycającej niekonwencjonalną formą powieści „Ten się śmieje, kto ma zęby” Zyta Rudzka po raz kolejny śmiało eksperymentuje z językiem i urzeka oryginalnym, bezkompromisowym stylem. Historia małżeństwa fryzjerki męskiej i dżokeja. Wera i Karol przeżyli ze sobą całe życie. Od dostatku do biedy. Teraz Wera chodzi po starych miłościach, żeby załatwić mężowi buty do trumny. Trudno o dobre buty dla nieboszczyka. Rudzka w swoim charakterystycznym ostrym stylu oraz z poczuciem humoru przedstawia portret kobiety silnej i drapieżnej, która nigdy nie składa broni.
fot. Kuba Celej
Kategoria: fragmenty książek