Nowa powieść Isabel Allende już w księgarniach. Przeczytaj dwa fragmenty „Długiego płatka morza”

10 czerwca 2020

3 czerwca do księgarń trafiła najnowsza powieść Isabel Allende pt. „Długi płatek morza”. To obejmująca dziesięciolecia i przemierzająca kontynenty historia dwojga ludzi, którzy uciekając przez koszmarem hiszpańskiej wojny domowej, znajdują schronienie i nowy dom w Chile. Allende wraca do wspomnień, zainspirowana światowym kryzysem uchodźczym. Dwa fragmenty książki, która ukazała się w przekładzie Anny Sawickiej, przeczytacie poniżej.

FRAGMENT I

Żołnierzyk pochodził z Poboru Osesków, rekrutów powołanych do wojska, kiedy wojna wyczerpała już zapasy młodych i starych mężczyzn. Víctor Dalmau zauważył go wśród rannych, wyciąganych w pośpiechu z wagonu towarowego i układanych jak kłody na pokrytej plandekami kamienno-cementowej posadzce Dworca Północnego, gdzie mieli czekać na transport, który ich odwiezie do szpitali polowych Armii Wschodniej. Leżał nieruchomo z miną kogoś, kto zobaczył anioły i już niczego się nie boi. Trudno zgadnąć, jak długo przerzucano go z miejsca na miejsce ? z noszy na nosze, z namiotu do namiotu, z ambulansu do ambulansu ? zanim pociąg przywiózł go do Katalonii. Na stacji lekarze, sanitariusze i pielęgniarki odbierali rannych żołnierzy, natychmiast wysyłali najcięższe przypadki do szpitala, a pozostałych dzielili na grupy według miejsca usytuowania ran: A ? ręce, B ? nogi, C ? głowa, i tak aż do końca alfabetu, po czym przekazywali ich dalej, z kartką identyfikacyjną na szyi. Mimo że rannych liczono na setki, a na podjęcie decyzji co do diagnozy mieli zaledwie kilka minut, tłok i zamieszanie były pozorne. Nikogo nie pominięto przy udzielaniu pierwszej pomocy, nikt się nie zgubił. Tych, którzy wymagali interwencji chirurgicznej, kierowano do kliniki Sant Andreu w Manresie, ci, którzy wymagali leczenia, trafiali do innych szpitali, a niektórych lepiej było zostawić w spokoju, bo już nic dla nich nie dało się zrobić. Wolontariuszki zwilżały im wargi, mówiły do nich szeptem i niańczyły jak własne dzieci, wiedząc, że gdzie indziej jakaś inna kobieta pochyla się z troską nad ich synem czy bratem. Później sanitariusze nieśli ich na noszach tam, gdzie gromadzono zwłoki. Żołnierzyk miał dziurę w klatce piersiowej i lekarz, kiedy przy powierzchownym badaniu nie wyczuł pulsu, uznał, że już mu nic nie pomoże, ani morfina, ani życzliwe słowo. Na froncie położono mu na ranę kawałek materiału, zabezpieczono odwróconym blaszanym talerzem, a na koniec zabandażowano klatkę piersiową, ale to było wiele godzin, wiele dni czy wiele pociągów temu, trudno ocenić ile.

Dalmau powinien tylko pomagać lekarzom; otrzymał rozkaz, żeby zostawić chłopca w spokoju i zająć się następnym pacjentem, ale uznał, że skoro ten dzieciak przeżył wstrząs, krwotok i transport, zanim się znalazł na peronie dworca, to musi mieć silną wolę życia i szkoda, gdyby po tym wszystkim teraz skapitulował przed śmiercią. Usunął ostrożnie szmaty i zauważył ze zdziwieniem, że otwarta rana była tak czysta, jakby mu ją ktoś wymalował na piersi. Nie mógł zrozumieć, jak to możliwe, że pod naciskiem żeber i mostka serce nie zostało zmiażdżone. Víctor Dalmau miał wrażenie, że w ciągu trzech lat praktyki podczas hiszpańskiej wojny domowej, najpierw na frontach Madrytu i Teruelu, a później w szpitalu ewakuacyjnym w Manresie, zobaczył już wszystko i uodpornił się na ludzkie cierpienie, ale nigdy wcześniej nie widział żywego serca. Zafascynowany wsłuchiwał się w ostatnie uderzenia, coraz wolniejsze, sporadyczne, aż całkiem ustały i żołnierzyk wydał cichutko ostatnie tchnienie. Przez chwilę Dalmau trwał nieruchomo, wpatrując się w czerwony otwór, gdzie już ustał wszelki ruch. Spośród wojennych wspomnień to miało najczęściej do niego powracać, z obsesyjną uporczywością: to piętnasto- czy siedemnastoletnie dziecko, gołowąs, utytłany w błocie i zaschniętej krwi, leżący na plandece, z odsłoniętym sercem. Nie potrafiłby wyjaśnić, dlaczego wsadził trzy palce do tej przerażającej rany, ujął narząd i zaczął go uciskać, rytmicznie, spokojnie, jakby to była rzecz całkiem normalna, jak długo, nie pamiętał, może trzydzieści sekund, może całą wieczność. I nagle poczuł, że serce ożywa w jego palcach: najpierw lekko, prawie niedostrzegalnie zadrżało, a następnie zaczęło pracować żwawo i rytmicznie.

? Chłopcze, gdybym tego nie widział na własne oczy, nigdy bym nie uwierzył ? odezwał się uroczystym tonem jeden z lekarzy, który obserwował tę scenę. Dalmau dopiero teraz go zauważył.

Zawołał sanitariuszy z noszami i rozkazał im, żeby natychmiast przetransportowali rannego, biegiem, bo to szczególny przypadek.

? Gdzie się pan tego nauczył? ? zapytał Víctora, kiedy sanitariusze zabrali żołnierzyka, bladego jak śmierć, ale z wyczuwalnym pulsem.

Víctor Dalmau, jak zwykle oszczędny w słowach, powiedział tylko, że udało mu się zaliczyć trzy lata medycyny, zanim się znalazł na froncie jako sanitariusz.

? Ale tego gdzie się pan nauczył? ? powtórzył lekarz.

? Nigdzie, po prostu pomyślałem, że i tak nie mamy nic do stracenia?

? Zauważyłem, że pan utyka.

? Lewa kość udowa. Pod Teruelem. Już się goi.

? Dobrze. Od teraz będzie pan pracował ze mną, tu się pan marnuje. Nazwisko?

? Víctor Dalmau, towarzyszu.

? Tylko nie towarzyszu. Proszę się do mnie zwracać panie doktorze i nie spoufalać się. Jasne?

? Jasne, panie doktorze. I wzajemnie. Do mnie może się pan zwracać per panie Dalmau, ale nie gwarantuję, jak na to zareagują inni towarzysze.

Lekarz uśmiechnął się pod wąsem. Nazajutrz Dalmau zaczął terminować w zawodzie, który określił go na całe życie.

FRAGMENT II

Spośród wszystkich uczniów profesora Dalmau najbardziej wyróżniała się Roser Bruguera ? młoda dziewczyna z wioski Santa Fe ? która, gdyby nie opatrznościowa pomoc Santiaga Guzmána, skończyłaby jako pasterka owiec. Guzmán wywodził się z szacownej rodziny, ale zubożonej przez pokolenia beztroskich paniczyków, którzy systematycznie trwonili majątek i pozbywali się ziemi. Dożywał swoich dni odizolowany od świata w dworku otoczonym kamienistymi pagórkami, gdzie za towarzystwo miał wspomnienia. Zanim przeszedł na emeryturę, za Alfonsa XII pracował jako historyk, profesor Uniwersytetu Centralnego w Barcelonie. Mimo podeszłego wieku nadal był w dobrej formie. Czy paliło bezlitosne słońce sierpnia, czy wiał lodowaty wiatr styczniowy, wychodził codziennie na wielogodzinne przechadzki, z pielgrzymią laską w dłoni, starym skórzanym kapeluszu na głowie i w towarzystwie myśliwskiego psa. W tym czasie jego żona błądziła w labiryntach demencji i pod opieką spędzała czas w domu, gdzie tworzyła jakieś potworności na papierze przy użyciu farb. We wsi nazywali ją Nieszkodliwą Wariatką i naprawdę nią była: nie stwarzała problemów, jeśli nie liczyć jej zwyczaju wędrowania, gdzie oczy poniosą, i obsmarowywania ścian własnym gównem. Roser miała mniej więcej siedem lat, choć nikt nie pamiętał daty jej urodzin, kiedy podczas jednego ze spacerów don Santiago spotkał ją pasącą kozy; wystarczyło mu zamienić z nią parę zdań, żeby zauważyć, że ma do czynienia z bystrym, ciekawym świata umysłem. Między profesorem i małą pasterką wytworzyła się szczególnego rodzaju więź, której podstawą z jego strony były pogadanki o kulturze, a z jej ? żądza wiedzy.

Zimą znalazł dziewczynkę drżącą z zimna na deszczu, z wypiekami gorączki na policzkach, skuloną w rowie, gdzie się schroniła z kozami; kozy przywiązał, a dziewczynkę przerzucił sobie przez ramię, ciesząc się, że jest mała i lekka. Mimo wszystko przecenił swoje możliwości, słabe serce zaprotestowało i po paru krokach musiał się poddać; zostawił ją i przywołał jednego z parobków, by pomógł zanieść ją do domu. Polecił kucharce nakarmić dziewczynkę, służącej kazał przygotować kąpiel, a stajennego wysłał najpierw do Santa Fe po lekarza, a potem po kozy, żeby nikt ich nie ukradł.

Lekarz zdiagnozował grypę i stwierdził, że jest niedożywiona. Miała też świerzb i wszy. Ponieważ nikt jej nie szukał ani tego dnia, ani później, uznano, że jest sierotą, aż komuś przyszło do głowy ją samą o to zapytać i wtedy okazało się, że jej rodzina mieszkała po drugiej stronie gór. Mimo że miała szkielecik jak przepiórka, dziewczynka szybko wróciła do zdrowia, bo okazała się silniejsza, niż się wydawało. Nie protestowała, kiedy ogolono jej włosy z powodu wszy, zniosła leczenie świerzbu siarką i z apetytem pochłaniała jedzenie; okazało się też, że pomimo smutnych okoliczności jakimś cudem zachowała pogodny charakter. W ciągu tych tygodni, które spędziła w dworku, wszyscy ją polubili, poczynając od delirycznej pani, a kończąc na ostatnim służącym. W tym mrocznym kamiennym domostwie, po którym włóczyły się półdzikie koty i duchy z innych epok, nigdy wcześniej nie gościło żadne dziecko. Profesor uległ jej czarowi i przypomniał sobie, jakim przywilejem jest nauczanie chłonnego umysłu, ale jej pobyt nie mógł przeciągać się w nieskończoność. Don Santiago odczekał, aż całkiem wyzdrowieje i przybierze trochę na wadze, zanim wybrał się za góry, żeby wygarnąć nieodpowiedzialnym rodzicom, co o nich myśli. Ciepło ubraną dziewczynkę wsadził do powozu, mimo protestów żony, i pojechali.

Znalazł małą chatę z gliny za wsią, równie nędzną jak wszystkie w tej okolicy. Wieśniacy zarabiali tyle, żeby nie umrzeć z głodu, uprawiając niczym niewolnicy ziemie obszarników albo Kościoła. Profesor głośno krzyknął i do drzwi podeszła gromadka przestraszonych malców, a za nimi ubrana na czarno czarownica, która nie była prababką, jak w pierwszej chwili mu się wydawało, tylko matką Roser. Do tych ludzi nikt nigdy nie przyjechał berliną zaprzężoną w zadbane konie, a jeszcze bardziej zdumieli się, kiedy z powozu wysiadła Roser w towarzystwie wytwornego pana. „Chciałem porozmawiać o tym dziecku”, oświadczył don Santiago autorytatywnym tonem, który przyprawiał o drżenie jego uczniów na uniwersytecie, ale zanim zdążył cokolwiek dodać, kobieta złapała Roser za włosy i uderzyła w twarz, bo zostawiła kozy. Wtedy pojął, że nie ma sensu dyskutować z nieszczęsną matką i natychmiast wymyślił plan, który miał zmienić los dziewczynki.

Roser spędziła resztę dzieciństwa w dworku Guzmánów, oficjalnie jako przygarnięte dziecko i osobista służąca pani, ale również jako uczennica pana domu. W zamian za pomoc służącym i rozweselanie Nieszkodliwej Wariatki otrzymywała utrzymanie i wykształcenie. Historyk udostępnił jej swoją bibliotekę, przekazał jej więcej wiedzy, niżby zdobyła w jakiejkolwiek szkole, i udostępnił jej fortepian żony, która już nie pamiętała, do czego może służyć ten czarny grat. Okazało się, że Roser, która w ciągu pierwszych lat życia tyle słyszała muzyki, co z akordeonu pijaków w noc świętojańską, miała znakomity słuch. W domu był fonograf z tubą, ale kiedy don Santiago zauważył, że jego protegowana potrafi zagrać melodie po jednorazowym wysłuchaniu, zamówił w Madrycie nowoczesny gramofon i kolekcję płyt. Wkrótce Roser Bruguera, która nie sięgała jeszcze stopami pedałów, mogła odtwarzać wysłuchaną muzykę z zamkniętymi oczami. Zachwycony, znalazł dla niej w Santa Fe nauczycielkę gry na fortepianie. Trzy razy w tygodniu wysyłał ją na lekcje i osobiście pilnował, żeby ćwiczyła w domu. Roser, która potrafiła zagrać z pamięci wszystko, nie widziała sensu uczenia się nut i grania w kółko tych samych gam, ale nie buntowała się przez szacunek dla swojego mentora.

Czternastoletnia Roser już przewyższała umiejętnościami swoją nauczycielkę, a kiedy skończyła piętnaście lat, don Santiago umieścił ją w Barcelonie na katolickiej pensji dla dobrze wychowanych panien, żeby mogła studiować muzykę. Wolałby zatrzymać ją przy sobie, ale nad ojcowskim uczuciem wziął górę obowiązek wychowawcy. Zadecydował, że skoro Bóg obdarzył dziewczynę wyjątkowym talentem, jego rola na tym świecie sprowadza się do pomocy w jego rozwoju. W tym czasie Nieszkodliwa Wariatka powoli gasła i w końcu spokojnie zmarła. Gdy Santiago Guzmán, sam w dużym domostwie, zaczął odczuwać ciężar lat, musiał zrezygnować ze swoich przechadzek z pielgrzymią laską i spędzał czas na lekturze przy kominku. Zdechł też jego myśliwski pies, ale nie chciał nowego, żeby nie umrzeć przed nim i nie zostawić kundla na pastwę losu.
(…)

Isabel Allende „Długi płatek morza”
Tłumaczenie: Anna Sawicka
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 328

Opis: Nowa powieść autorki bestsellerowego „Domu duchów”! Historia obejmująca dziesięciolecia i przemierzająca kontynenty, podążająca za dwojgiem ludzi, którzy uciekają przed wojną w poszukiwaniu nowego domu. Hiszpania, styczeń 1939 roku. Krwawą wojnę domową kończy zwycięstwo generała Franco. Zaczyna się Wielka Ewakuacja: do granicy francuskiej przez Pireneje dociera blisko pół miliona republikańskich uchodźców. Wśród nich jest Roser, ciężarna młoda wdowa, której życie nieodwracalnie splata się z życiem Victora Dalmau, lekarza wojskowego i brata jej zmarłej miłości. Aby przetrwać, muszą zjednoczyć się w małżeństwie, którego żadne z nich nie chce. Przejęty losem hiszpańskich wygnańców poeta Pablo Neruda przekonuje chilijskiego prezydenta, by Chile ? „długi płatek morza i wina i śniegu”, jak nazwał swój kraj w jednym z wierszy ? stało się dla emigrantów nową ojczyzną. Roser i Victor zaczynają od nowa. Będą musieli stawić czoło niejednej próbie, mimo to znajdą nie tylko radość, ale i przyjaciół ? i to w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach. Isabel Allende wraca do wspomnień, zainspirowana światowym kryzysem uchodźczym, i przypomina, że Pablo Neruda po latach uznał swoją pomoc hiszpańskim uchodźcom za swój najlepszy poemat, który przetrwa, choćby krytyka przekreśliła całą jego poezję.

Tematy: , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek