Nowa powieść autora „Dzieci” zapowiedziana na 11 września. Przeczytaj przedpremierowo fragment książki „Tak szybko się nie umiera” Jacka Paśnika
Po debiucie powieściowym „Dzieci” przyszedł czas na drugą książkę Jacka Paśnika. „Tak szybko się nie umiera” to rozgrywająca się w czasie stanu wojennego opowieść o młodym chłopaku i ostatniej Żydówce w mieście, których losy splatają się, gdy okolicą wstrząsa tajemniczy wypadek. „Akcja mojej drugiej powieści dzieje się gdzieś w Polsce, latem 1982 roku. Oprowadzam w tej historii po zapomnianych miejscach i opłotkach, zabieram na strych w kamienicy i do starego kina, nad miejskie kąpielisko i pod jednostkę wojskową – ale nie za blisko, bo strzelają” – pisze autor. Premiera powieści „Tak szybko się nie umiera” została zapowiedziana przez Wydawnictwo W.A.B na 11 września. Poniżej przeczytacie już teraz jej fragment.
Mam osiemnaście lat i o świecie wiem wszystko. Wkrótce przekonam się, że to mi się tylko tak wydaje, ale jeszcze nie teraz. Wiem wszystko, czyli niewiele, bo niewiele mnie obchodzi, a jakoś pięć minut temu miałem orgazm, więc już w ogóle na umysłową gimnastykę nie mam ochoty. Siedzę skołowaciały w otwartym oknie jej pokoju, Strasburgerowi na plakacie „z najlepszymi życzeniami dla Pań” zaglądam w oczy, mierzymy się dłuższą chwilę, gramy w „kto pierwszy mrugnie” i przegrywam, a potem dokańczam papierosa, smakuje mi.
Tlącą się resztkę dogaszam o spód parapetu po zewnętrznej stronie, a niedopałek chowam do kieszeni, bo za bardzo lubię Zosię, jej matkę też, i nie będę im petów po ogródku rozrzucał, mimo że z parteru resztką fajki trafiłbym, gdzie tylko chcę.
Prezerwatywę zabierz, pamiętaj!, krzyczy Zosia z łazienki.
Flaka z pętelką podnoszę z podłogi i zawijam w sreberko, a potem wkładam do kieszeni, tej samej, w którą upchnąłem peta.
Okna nie domykam, niech się wietrzy. Na powrót zrzucam spodnie i w samych gaciach włażę pod pierzynę, jeszcze na chwilę, jeszcze na moment obok śladu jej ciała zaklęsłego w prześcieradle.
Kiedy Zosi nie ma w pokoju, czuję się, jakbym został sam na świecie. Leżę z rękami za głową i biegam wzrokiem po suficie, wsłuchując się w szum z łazienki i dźwięki z zewnątrz.
Fabryczny huk Bydgoszczy, Torunia czy Grudziądza jest na tyle daleko, że mogę go sobie jedynie wyobrażać. W Uroczu większość czasu wypełnia cisza, a jeśli mąci ją jakiś hałas, to tylko na chwilę – czasem zawieruszona mucha albo bąk buczące jak zepsuta trąbka, czasem dzwony z kościoła albo zamieszanie na rynku, czasem wizg auta od głównej drogi, czasem terkot od jednostki wojskowej za lasem.
Przymykam oczy i słucham, i leżę z tą ciszą, póki mogę, zanim za kilka miesięcy nasze życie zaleje jazgot dużego miasta: tramwaje i ludzie, i ten charakterystyczny zapach, jakby kiszonki, wszystko to, pośród czego zgubiliśmy się już raz, niedawno, w trakcie rekonesansu na kilka miesięcy przed studiami, obyśmy gubili się częściej, obyśmy częściej pałętali się po Łodzi, najlepiej jak najprędzej, wyjedziemy, jak tylko przyjdą wyniki, tymczasem denerwujemy się z Zośką, czy się uda, i cali jesteśmy z tych nerwów.
Wchodzi do pokoju i staje nade mną. Na stopę wsuwa skarpetkę. W zębach ma gumkę do włosów z dwiema kulkami na końcach. Myk, wiąże kok, zerka w moją stronę, a ja naciągam kołdrę na łeb, jak idiota. Zrywa ją ze mnie i pyta, czy mi nie za dobrze.
Zaraz, zaraz wstaję. Zośka, a tobie czasem…
Co mnie?
No czy tobie nie wstyd, że…
Że co?
No że masz normalnie Strasburgera na ścianie, no.
Mi kiedyś tatuś przyniósł, lata temu. Myślał, że lubię. Też się go spytałam wtedy, czy oszalał. Teraz może bym nie powiedziała, ja wiem? Radio puszczę, mówi. Wskakuje na parapet, macha nogami i włącza kasprzaka. Chcę na nią patrzeć, dokładnie tak samo jak podczas tych wszystkich razów, kiedy przyglądałem jej się w szkole, na akademiach i na lekcjach, patrzę jak wtedy, kiedy jakoś w drugiej klasie zacząłem pierwsze śmielsze podchody, patrzę i jeszcze nie wiem, że już nigdy później na nikogo nie będę patrzył tak samo, bo w pierwszych miłościach jest coś już nie do powtórzenia.
Tam chyba nawet autograf tego Strasburgera jest, wiesz? Może już nie widać…, chichocze Zosia, potem dopowiada coś pod nosem. Próbuję rozmawiać z nią, przekrzykując muzykę, ale ona już nie słyszy, nosi ją po pokoju. Nakrywam się jeszcze raz i rozmyślam, jak to będzie za kilka miesięcy, czy swój radiomagnetofon zabierze ze sobą Zośka do Łodzi, do naszego pokoju, oraz czy oprócz niego będziemy mieli cokolwiek, studentka anglistyki i student architektury pośrodku kraju pod butem Generała.
Nie mamy dużo, w ogóle w tym momencie nikt za dużo nie ma, nic nie mamy, a i tak planujemy nasze wspólne życie i już kilkakrotnie zastanawialiśmy się, jak tym naszym niczym rozporządzać. Leżę i wyobrażam sobie, że już niedługo będziemy razem, tylko we dwoje, i nasze nic porozstawiamy po kątach. Pomyślimy, czy nic będzie pasowało bardziej przy tej czy może tamtej ścianie, czy nie będzie zawadzać. Czy lepiej będzie, jeśli nic postawimy na stoliku czy na szafie, czy ktoś, kto do nas przyjdzie, nasze nic zauważy. Nasze nic będziemy obracać w palcach jak drobiazg: guzik albo monetę. Nic wplotę Zosi we włosy. Nic pokroimy w drobną kostkę, weźmiemy w ręce i podzielimy na ćwiartki jak jabłko albo o, utrzemy! Utarte nic wyłożę Zosi na talerzyk, malutką porcję, nabiorę na łyżeczkę i dam do spróbowania, ostrożnie, żeby się nie poparzyła.
Tomasz, kurwa, burzy się Zosia, nasze nic niezbyt ją interesuje. Za nogę wyciąga mnie spod pierzyny. Pani Naczelnik przed piętnastą będzie, ja nie żartuję! Załóż to, do cholery, mówi, podając mi spodnie i odwracając głowę, jakby się nagle brzydziła. I tę kołdrę przykryj!
Pani Naczelnik to jej matka, pani Tereska, Żona Naczelnika Miasta i Gminy Urocz, partyjniaka, którego znam z portretu w salonie i pamiętam z dzieciństwa z pochodów pierwszomajowych czy przecinania wstęg. Ojca Zosi nie ma od kilku lat, zmarł, a jego stanowisko przejęła zasiadająca wiele lat w radzie narodowej żona i od tamtego czasu życie mamy Zosi to udowadnianie: że funkcję piastuje nie z uwagi na zmarłego męża Naczelnika, a dzięki własnej pracy na rzecz partii i miasta, że w ogóle może, jako pierwsza kobieta w historii Urocza, pełnić taką funkcję. Na wiadomość o jej powrocie podnoszę się, w samych slipach, prostuję i przykładam do czoła dwa palce.
Tak się będziesz wydurniał, jak do matki Pułkownik przyjedzie. Zobaczymy, czy będziesz taki. Pamiętasz? Jutro.
Jutro.
Jutro. Przyjdź, może się matce pomożesz z nim dogadać.
Pomogę, tak… Kiwam głową i ubieram się, i przeszukuję kieszenie: klucze, fajki, kondom, pet, zapałek nie mam, skończyły się.
No, już. Tylko uważaj na siebie, mówi Zosia i całuje mnie w policzek.
Będę. Do jutra!
Schodzę o pół piętra w dół, na chłodny parter. W powietrzu czuję wilgoć i ciężką, słodko-kwaśną woń boazerii, a kiedy uchylam drzwi, świeżość późnej wiosny.
Trzymaj się!, wołam jeszcze w progu.
Trzymaj się. Ale przyjdź jutro! Bądź, dobrze? Nie wstydź się, Boże, co ty się tak ciągle wstydzisz?
Na ostatnie pytanie Zosi już nie odpowiadam, wymykam się przed nim na zewnątrz. Wstydzę się przed Zosią i jej domem, i jej ulicą. To ta z domkami jednorodzinnymi, najdziwniejsza w Uroczu: kilka sześcianów, niektóre wciąż w budowie, wszystkie takie same: z garażem, trzema pokojami, kuchnią, łazienką i osobną toaletą, tarasem i hulającym przeciągiem. Nowe domy, nikt się w nich nie urodził, nikt nie umarł, początki historii, aż nie do pomyślenia, że ktoś w tym mieszka. Powstały dla przedstawicieli nomenklatury, kilku lokalnych badylarzy i jeszcze paru innych ludzi, których się w Uroczu nie znosi.
Pod jednym z domów stoi facet. Tankując auto z kanistra, patrzy na mnie z obrzydzeniem, jakby chciał powiedzieć mi: „gówniarzu, nic na ciebie nie czeka, a i ty nic już nie zrobisz dla świata”.
Z kieszeni wyłuskuję peta i zużytego kondoma, ciskam mu na trawnik i w nogi. Za plecami słyszę, jak podnosi głos, jakby „wołam milicję, ty skurwysynie!” i myślę, że nawet jeśli próbowałby mnie dogonić, to nie ma szans.
Staszek byłby dumny, kiedy o nim myślę, przez chwilę nie wstydzę się niczego. Nieustraszony biegnę przed siebie, uwagi i złośliwości zbieram jak skalpy, jestem przyszłością narodu. Mam osiemnaście lat i o świecie wiem wszystko!
***
Przede mną rozpościera się miejski rynek, w pełnym słońcu żółtoszary, strzelający rozbłyskami z otwieranych okien i blaszanych parapetów. W jego prostokąt wchodzę od przekątnej, spomiędzy dwóch kamieniczek, pruskich, dwupiętrowych.
Pośrodku ryneczku kamień, wielki i tłusty, jeszcze sprzed wojny: „Z OKAZJI 550-LECIA NADANIA PRAW MIEJSKICH – MIESZKAŃCY M. UROCZ – LIPIEC 1932”. Mówi się, że w tym roku stanie obok niego okazalszy pomnik, choć nie wiadomo tak naprawdę, wszystko w rękach matki Zosi i Pułkownika, i tego, czy się dogadają.
Idę dalej, za kamieniem otwiera się park, chluba Urocza, ze szpalerem drzew, ukwieconym korytarzem i fontanną tryskającą od kwietnia do września. W parku dwóch mundurowych, miastowi, nie z jednostki, lezą samym środkiem alejki. Za nimi Staszek. To na niego cały dzień czekałem.
Staszek był jedną z takich osób, z którymi wystarczy kilka sekund, by wiedzieć, że wpadasz jak śliwka w kompot i nie masz z nimi żadnych szans – ani nie oprzesz się jego wdziękowi, ani nie ma sensu z nim rywalizować. Poznaliśmy się w podstawówce, już wtedy taki był. Chodził z wypiętą klatką piersiową, uśmiechał się pod nosem, wyraźnie wymawiał każdą głoskę, jego zdania zawsze niosły się dalej niż innych dzieci z klasy.
Zakumplowaliśmy się od razu, imponowało mi to, że niewiele go obchodziło, taki był samowystarczalny i nawet najbardziej kretyńskie pomysły potrafił przekuć w religię. Jak wtedy, kiedy w któreś wakacje przytargał butelkę po śmietance, taką, w jakie kiedyś zbierano stonkę, i do której to butelki przez całe lato uparcie ładowaliśmy nasze kozy z nosa, aż zlały się w tłustą zielonoszarą kluchę. Im dalej w las, im więcej wspólnych lat mieliśmy na liczniku, tym było wszystko między nami jeszcze głupsze i bardziej wspólne.
Idzie przez park, ponad chodnikiem. Czarne włosy, falujące za ucho, w nim kolczyk, dziurkę zrobił sobie sam agrafką, trochę niżej, na policzku, krótka ranka, niżej śnieżnobiała koszula i gabardynowe bryczesy, w których dziadek Staszka pojechał walczyć o Polskę w wojnie obronnej i w których to – po tym, jak ją z innymi polskimi wojakami koncertowo przerżnął – przesiedział kawał czasu stalagu, o czym świadczą przetarcia na kolanach i w kroku, niemniej wyglądają te spodnie spektakularnie i ani się Staszkowi widzi z kimkolwiek przegrywać, czy to w nich, czy bez, Staszek zwycięski jest nawet na waleta.
(…)
Jacek Paśnik „Tak szybko się nie umiera”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 352
Opis: „Tak szybko się nie umiera” to historia dziejąca się w miasteczku gdzieś na północy Polski latem 1982 roku, w trakcie stanu wojennego. Opowiada o losach młodego chłopaka i lokalnej pustelniczki, ostatniej Żydówki w mieście. Losy maturzysty i zagadkowej kobiety splatają się, kiedy w trakcie przygotowań do jubileuszu miasta okolicą wstrząsa tajemniczy wypadek. Wydarzenie zbliża do siebie Tomasza i Marię, a ich samotność i ciekawość pchają ich ku nieromantycznej, ale głębokiej relacji. „Tak szybko się nie umiera” to historia o różnych odcieniach samotności i pragnieniu poszukiwania własnej tożsamości na tle wielkiej historii. To opowieść o przeszłości, nadziei w trudnych czasach, przemianach, przyjaźni i miłości.
Kategoria: fragmenty książek