Niewygodna strona himalaizmu. Fragment nowej powieści Maxa Cegielskiego pt. „Nazywam się Czogori”

23 marca 2022

Nakładem Wydawnictwa Marginesy ukazała się najnowsza powieść Maxa Cegielskiego. „Nazywam się Czogori” w fantastycznej formie ujawnia niewygodne zaplecze himalaizmu, pokazuje historię podboju gór wysokich oczami ich mieszkańców oraz natury. „To książka o śmierci, miejscu człowieka w przyrodzie, które tak wyraźnie widać w górach najwyższych” – mówi autor. Poniżej możecie przeczytać sam początek powieści.

Prolog

Wschodzi księżyc. W zimnej poświacie zbliża się mężczyzna. Chcę uciec, ale nie mogę się ruszyć. Przyrosłam do ziemi, ważę tony.

Czuję jego nieświeży oddech. Najpierw zadaje lekki cios, ale i tak przeszywa mnie ból. Naciska i wchodzi głębiej, raniąc dotkliwie. Ma zaciętą minę i pusty wzrok, bierze szeroki zamach, wali. Bije mocno, z całej siły opiera się na narzędziu, szarpie i rozrywa. Zostaw mnie, przestań! – krzyczę, ale on nie słyszy i znów uderza.

Nie chcę tego, nie wytrzymam.

Księżyc przesunął się wyżej, napastnik podciąga się o metr i znów unosi rękę. Atakuje z pasją. Ostre kolce na jego butach drapią okrutnie, jak grad. Powyżej dwóch jego partnerów chce mnie spętać, zamknąć w klatce z metalu i długich lin. Wszyscy trzej nic nie mówią, choć sapią głośno. Jestem tak obolała, że przez chwilę milczę i pozostaję bierna. Są silni, ale ze mną nie mogą się równać.

Otrząsam się. Dość tego, muszę się bronić.

Ten pierwszy wyślizgał cienką warstwę puchu, moje okrycie, pod nim są tylko zmrożona na kamień woda i lita skała. Z grani powyżej osypują się kamyczki, których nie związał lód, na intruza spada deszcz moich uderzeń. Oddaję cios za ciosem, on się zatrzymuje. Zasłania twarz rękoma, traci oparcie w skale, zsuwa się w otchłań.

Teraz to on się broni, wali na oślep czekanem. Dosięgnął mnie, ale uderzył zbyt lekko, by się zaczepić. Młóci dłońmi, jedną chwycił się ułamka skały. Trzyma kurczowo i znów chce bić, ale w jego oczach widzę już strach, a nie męską pewność siebie. Drugą ręką uczepił się liny, przenosi ciężar z nogi na nogę, szuka solidnego podparcia.

Walę go śniegiem na odlew. Uderzam kawałkami lodu w twarz. Bronię się równie zajadle, jak on napadł mnie. Przecinam naprężoną linę. Człowiek macha rozpaczliwie rękami, ale nie ma się czego złapać, leci w dół z otwartymi ustami. Tamci powyżej nic nie widzą, nic nie słyszą, nimi zajmę się później. Dręczyciel spada coraz niżej, do moich stóp, aż całuje je w lodowej dziurze.

Leży bez ruchu, noga odstaje na bok pod kątem prostym, materiał spodni przebiła kość. Pakunek, który miał na plecach, przesunął się i zwisa mu z przodu na szyi, zaciska pętlę. Mężczyzna się dusi i nagle powraca mu słuch, a na moich zboczach żałosne zawodzenia duchów mieszają się z pomrukami burzy. Krwawi zepchnięty w bezdenną przepaść przez niewidzialne ręce, mamiony przez błędne ogniki.

Wciąż oddycha, udaje mu się wyswobodzić jedno ramię i rozluźnić zacisk tobołków, krew pulsuje w stygnącym ciele. Leży u wylotu lodowego tunelu. Próbuje się ruszyć, lecz pogarsza sytuację: stopa zaklinowana o skraj skały zostaje w górze, a on zawisa głową w dół.

Krzyczy z bólu.

Jest mu zimno, szczupłe ciało stara się podwyższyć temperaturę atakami dreszczy przenikających na wskroś. Mocne, rytmiczne skurcze mięśni osłabiają go z każdą ulotną chwilą. Dostaje pierwszych zawrotów głowy, lód czernieje mu w oczach. Tętno skacze, gruczoły w panice pompują adrenalinę. To nie on broni się przed zimnem, lecz instynkt reaguje za sprawą nawyku, z którym świadomość nie ma nic wspólnego. Z nogi sączy się ciepła krew.

Opowiem ci coś, zanim zamarzniesz.

Myślałeś, że nic nie czuję? Uważałeś, że wszystko ci wolno, że masz do mnie prawo? Że możesz dobierać się do mnie brudnymi łapami? Nie zapytałeś o pozwolenie. Pasowała ci milcząca zgoda, dlatego nie słyszałeś moich protestów. Jesteście głusi, ty i twoi koledzy. Gdzie oni? Myślisz, że po ciebie wrócą? Na razie musimy pogadać, spójrz na mnie!

Nic nie widzisz.

Otulam cię mrozem, naczynia krwionośne się zaciskają, najpierw na opuszkach kciuków. Tak wielu już przed tobą je zabrałam… Zdążyłam się nauczyć, jak zbudowani są ludzie. Ciało usiłuje przepompować krew do serca i mózgu, ratować najważniejsze organy, ale za to obkurczają się palce u stóp.

Jesteś w pierwszej fazie hipotermii, znam to określenie, niejeden z was mruczał je pod zamarzniętym nosem na moich zboczach. Pogrążasz się w nicości ścinającej krew w żyłach. Siła życia, którą masz w sobie, szuka potrzebnej energii, stara się zrekompensować straty ciepła, znaleźć w głębi ostatnie ukryte zasoby witalne. Twoje organy jeszcze walczą, a umysł sądzi, że podchodzą do ciebie rogate bestie. Chcesz je odgonić, ale nie możesz ruszyć ręką. Straciłeś nad sobą kontrolę, władzę nad tobą przejęły demony.

Resztki rozsądku podpowiadają ci, że zaszedłeś za wysoko, aby spotkać jakiekolwiek zwierzęta. Nawet one tu nie docierają, wiedzą, że nie mają po co, traktujemy się więc z szacunkiem. Tobie go zabrakło. Wydawało ci się, że jesteś odważny i czeka cię sława, a zostaniesz tu na zawsze. Oprócz moich silnych objęć nie ma tutaj nic dla ludzi. Moi poddani z dołu to rozumieją, nigdy nie biegł tędy szlak karawan, lud Balti oddaje mi cześć z oddali. Nie pcha się do mnie z łapami tak jak wy.

Nie narodziłam się jako żeńska „Góra” ani męski „Szczyt”, byłam ponad takie drobnostki jak tożsamość płciowa. Wy się uparliście i mnożyliście epitety: mordercza, wielka, groźna, niebezpieczna. Jestem dla was panią, królową, władczynią, próbujecie mnie posiąść i dopisać do listy poskromionych ladies. Chcieliście mieć kobietę-wroga w miejsce obojętnego, bezpłciowego szczytu.

Nieliczni rozumieją, że powinni się wspinać nie przeciwko mnie, lecz razem ze mną, z miłością i oddaniem. Zapewniam cię, że w okresach pomiędzy waszym dreptaniem, kiedy panuje tu spokój, nie myślę o ludziach ani o płci. Jestem, bo jestem, trwam bez was i bez końcówek słów, których używacie.

Marzniesz coraz bardziej, prawda?

Chcesz krzyczeć, ale jesteś za słaby. Zsuwasz się głębiej w szczelinę pokrytą twoją tłustą juchą. Szamoczesz się jak ja wcześniej, kiedy byłeś przekonany o swojej potędze, ale od tego szybciej tracisz energię. Wokół ciebie już tylko lód, straszliwa, ciemniejąca biel. Stoczyłeś się w otchłań, a ja tulę cię do snu mroźnym uściskiem. Starasz się uspokoić, skupić na wdychanym i wydychanym powietrzu, w lodowym piekle brakuje ci tlenu. Robisz się sztywny i twardy, podobny do mnie.

Niestety, zostaniesz ze mną.

Dygoczesz, mięśnie masz napięte, temperatura ciała spada poniżej trzydziestu stopni Celsjusza. Podchodzi do ciebie dwurożny czort z wywalonym do kopyt jęzorem. Czarny, śmierdzący kozioł, którego widziałeś we wsi, lub dzika kozica. Zaglądasz w małe oczka bydlęcia, a ono z zaciekawieniem lustruje wzrokiem ofiarę.

Słyszę twoje niewyraźne mamlanie, nieokreślone mamręganie.

Mój sługa Iskander ostrzegał cię, że duchy sprawują władzę nad dzikimi zwierzętami. Dosiadam markura śruborogiego, szarego zimą, rudego latem, trzymając się długiej, gęstej brody zwierzęcia. Wtulam się mocno w twarde rogi i pędzimy przed siebie na nim i jego samiczkach, na górskich kozach i ibexach. Lubię też popieścić sprężystą kitę lamparta śnieżnego. Zwierzęta delikatnie stąpają po granitowych splotach, ziarnach zmarzniętego żwiru i kwarcowych odłamkach, nie są nachalne jak wy, wspinacze.

Skóra ci bieleje, dygot cię zmęczył, wypalasz się. Gorący i szorstki jęzor koźlego szatana liże cię po twarzy, natychmiast pokrywam ją delikatnym kwiatem szronu. Milionami śnieżnych gwiazdek rosnę na twoim ciele. Białe płatki kłębią się i migoczą, pod nimi martwiejesz. Widzisz biały tunel, śni ci się, że wchodzisz do mojego pałacu, idziesz zimnymi komnatami, siadasz pośród innych demonów u stóp tronu ze śnieżynek. Jest was coraz więcej, tłoczycie się i krzyczycie, niedobrze mi od waszych ryków. Chciałabym zostać sama.

Pamiętaj, ja się tylko broniłam.

Mam ochotę się rozpłakać, ale nie potrafię, zamiast łez zacina śnieg, nadciąga zamieć.

Księżyc znika za chmurami.
(…)

Max Cegielski „Nazywam się Czogori”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 310

Opis: Powieść o tym, o czym milczą książki himalaistów. Drugi najwyższy szczyt świata w lokalnym języku określany jest jako Czogori – Duża Góra, a nie K2, jak nazwali go Anglicy. Miejscowe wierzenia i tradycje, ekonomiczne i społeczne problemy są jednak pomijane w relacjach. Podobnie jak ekologiczna katastrofa, której przyczyną jest zarówno położona tuż obok linia frontu, jak i śmieci pozostawiane przez wspinaczy – nie tylko plastik, lecz także trupy. Z wyprawą polskich wspinaczy wyrusza w 1995 roku młody fotograf Olo, którego ojciec zginął tam dziesięć lat wcześniej. Podróż zmusza młodzieńca do stawienia czoła własnym słabościom oraz mistycznej i społecznej rzeczywistości północnego Pakistanu. Mieszają się tam elementy islamu i buddyzmu oraz starożytnych wierzeń, po których przewodnikiem duchowym jest szejk Iskander oraz jego syn Karim i inni, niewidzialni dla himalaistów, miejscowi tragarze. Ola wciąga spór między miejscowymi a przybyszami z Europy oraz tajemnice Czogori, których korzenie tkwią w czasach ekspansji Aleksandra Macedońskiego.


Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek