Napisana jednym zdaniem powieść irlandzkiego pisarza Mike’a McCormacka. Przeczytaj fragment nominowanego do Bookera „Słonecznego szkieletu”

15 lipca 2024

Proza cenionego irlandzkiego pisarza Mike’a McCormacka wreszcie dostępna po polsku. Wydawnictwo Filtry opublikowało jego najsłynniejszą powieść, nominowany do Bookera „Słoneczny szkielet” w przekładzie Piotra Siemiona. To historia Marcusa Conwaya, zmarłego inżyniera w średnim wieku, który w Dzień Zaduszny powrócił z martwych i siedząc przy kuchennym stole, wspomina swoje życie. Książka wyróżnia się tym, że została napisana jednym zdaniem. Poniżej możecie przeczytać sam jej początek.

dzwon

bije dzwon

słyszę dzwon, oto

słyszę, jak bije dzwon, gdy tu stoję

słychać tu bijący dzwon

słychać jego bicie wśród szarości światła

poranka, południa, wieczora

Bóg jeden wie

szary dzień, ja stoję tutaj i

słucham bicia dzwonu w środku dnia, to dzwon na środek dnia, na Anioł Pański, dzwon w samym sercu dnia, jego bicie niesie się przez szare światło aż

tutaj

tu, gdzie stoję w kuchni

słysząc, jak bicie dzwonu

usidla me serce i

przyciąga tutaj cały świat, bym znowu

znów tutaj był

bez krwi, bez oddechu, po najdalszej podróży, znów stoję w tej kuchni

zdezorientowany

pełna zgoda co do tego, ale

naprawdę słyszę bicie dzwonu z wiejskiego kościoła raptem o milę stąd w linii prostej, po przeciwnej niż kościół stronie ulicy jest tam posterunek policji, naszej garda, mur kościelny ocieniają zawisłe nad świątynią jawory, przeogromne, w ich koronach gnieżdżą się stada gawronów, tak liczne i rozwrzeszczane, że wiosną, gdy budują siedziby, ich skrzek wypełnia całą nawę, lecz zaraz

tak prędko się zmęczyłem, dlaczego

przez ten zryw w stronę kościoła, ku dzwonom

tak, one istnieją naprawdę

te dzwony, na żywo

to nie taśma ani żadna transmisja

ucho z miejsca to pozna, ich dźwięk jest otchłanny, z wibracją, która dociera aż tutaj przez długi i szeroki przestwór dnia, dźwięk, który mimo odległości echem rozbrzmiewa mi w piersi

skurczowe dudnienie z dalekiego krańca parafii u kresu poznanego świata, z miejsca na północ od Sheeffry i od Mweelrea, zakończonego bezmiarem wód zatoki Clew

dzwon na Anioł Pański

rozbrzmiewa oto nad każdą wsią i każdym miasteczkiem, nad każdym polem, wzgórzem i moczarem między nimi, sześć potrójnych uderzeń rozciągniętych na minutę i pół, uderzenie za uderzeniem w skraj pustki, mające przyzwać parafian, niech ruszają tu drogami pierwszej klasy i pozostałymi, wiodąc wraz ze sobą

wszystkie swoje szkoły razem z boiskami do nogi

wszystkie mosty i wszystkie cmentarze

wszystkie sklepy i puby z piwem

składy materiałów budowlanych i przychodnie

miejscowy dom kultury

stację uzdatniania wody, dalej

korty do gry w odbijanego

całe dzieło stworzenia, ze wszystkimi

punktami orientacyjnymi, wokół których, Bóg świadkiem, gromadzi się cała parafia, jak musiał się gromadzić

cały dopiero co stworzony ludzki świat w początkach czasu, w marszu przez

góry, rzeki, jeziora

aż wreszcie osiadł tutaj, w tej to okolicy nad rzeką Bunowen, która wzięła źródło na wzgórzach Lachta i stamtąd skierowała nurt na północ, ku morzu, po drodze wykrawając ze świata podmokłą nizinę, dokąd wiodą wszystkie drogi, te klasy pierwszej i te pozostałe, pod górę, to znów w dół, w zgodzie z konturem okolic, by spotkać się, wszystkie co do jednej, w punkcie, w którym stoi dzisiaj

miasteczko Louisburgh

to stamtąd bije oto dzwon na Anioł Pański, scalając świat od nowa

góry, rzeki, jeziora

łany, morgi, włóki

zwierzęta, minerały, rośliny

przymierze, krzyż święty, korona

cały zrządzony świat

z całą swoją historią, aby mnie teraz wspierał

kiedy stoję w kuchni

tego oto domu

mieszkałem w nim przez prawie ćwierć wieku, tu wychowaliśmy dzieci, w tym domu na peryferiach miejscowości Louisburgh w irlandzkim hrabstwie Mayo, na zachodnim wybrzeżu kraju, z tej wioski, z jej okolic jest moja krew, o czym się przekonałem, tropiąc przodków aż po epokę, kiedy były tu tylko rzeczułka z przeprawą i parę kurnych chat stłoczonych wokół kuźni i mostu z krzywych bali, wioszczyna z kamienia i torfu rozwłóczona bez ładu i składu, która dopiero później doczekała się planu i przywileju targowego, moje drzewo sięga w sam głąb ponurej prehistorii, do czasu, gdy klany upartych kmieci i rybaków dopiero zapuszczały korzenie na tym spłachciu ziemi

czy grad, czy zawierucha

piekło czy powodzie

ludzie brzuchaci, zapalczywi, co drugi z nich poszedł do ziemi, nim dożył sześćdziesiątki, nagły ból w piersi i już, a jaki mieli dryg do śpiewu, co niektórzy z nich, wszyscy oni

kolejno, co pokolenie, wnosili wszyscy swój wkład do domostwa, aż gospodarstwo rozrosło się im do dwudziestu akrów pastwisk, ziemi ornej, mieli nawet prawo wypasu na łąkach wzgórza Carramore, które góruje nad zatoką, jednak

skąd ten, kurwa, ból, uporczywy ból, mówiący mi

że, o ile się na tym znam,

a znajomość rzeczy to mój dar, ten ból

mówi mi

mówi, że jest coś dziwnego w tym, co się tu ze mną dzieje, jak gdyby w eterze wokół mnie trwało drżenie, nerwowa energia, która wstąpiła i we mnie i dokucza mi od pierwszej chwili, kiedy zaczęły bić dzwony, mam wrażenie wewnętrznego trzepotania, zawrót głowy niosący mnie

przez cały dom

przez drzwi

kolejne pomieszczenia

z krańca do krańca hallu

jak miotany obłędem mijam

sypialnie, łazienki, salonik i od razu

nawrót do kuchni, a tam

dobry Jezu

co mną tak cisnęło

o, dobry Jezu

jednak inaczej – nie poryw obłędu, lecz raczej jasna fałda, która się toczy przez przestwór, pcha mnie z pokoju do pokoju po to tylko, bym odkrył

że w domu jest pusto

ani żywej duszy

i nic w tym dziwnego, jest środek tygodnia, domownicy wyszli

nie ma ich

dzieciaki wyjechały w świat, a moja Mairead jest, ma się rozumieć, w pracy, wróci tu dopiero po czwartej, więc do tego czasu dom należy do mnie, w innej sytuacji tylko by mnie to ucieszyło, mógłbym zająć się spokojnie swoimi sprawami, poleniuchować, posłuchać radia albo poczytać gazetę, lecz teraz uwolniony czas mi wręcz przeszkadza, bite cztery godziny będę musiał czekać na jej powrót

cztery godziny sam jeden

cztery, dopóki nie wróci, hmm

musi się znaleźć jakiś sposób, by mi zapełnić kawał czasu, jaki mi dano, cokolwiek, byle co, byleby uśmierzyło niepokój, który w sobie czuję, tylko co

gazeta

o, właśnie

gazeta codzienna

wystarczy znaleźć kluczyki do auta, a ruszę do centrum po gazetę, zostawię wóz na placu przed apteką, stanę na chodniku, a potem

właśnie tak zrobię

będę stał i czekał, aż któryś z przechodniów, zbliżając się, przemówi, powie do mnie na przykład

dzień dobry

o, dzień dobry

albo ktoś inny, kto przywita mnie jeszcze inaczej, pomacha do mnie z odległości albo zawoła mnie po imieniu, bo choć ulica w naszej miejscowości to zwykła miasteczkowa ulica jak wszystkie, od pozostałych różni się pod jednym zasadniczym względem – ta konkretna ulica jest moja, należy do mnie, w tym sensie, że szedłem nią tysiące razy

jako dorosły i dzieciak

zimą i latem

czy w grad, czy w deszcz, czy w słońcu, toteż

na tej ulicy znam wszystkie drzwi i wystawy, rozpoznam każdy słup i krawężnik, od jej początku do końca

ulica ta jest mi dana

jest moim punktem oparcia

źródłem i podstawą

jednym z tych miejsc, gdzie przechodnie na mój widok zauważą

o, znam tego faceta

czy wręcz dokładniej

o, znam tego faceta, to brat takiej Eithne, ją też znam, i ich rodziców tak samo, cały ten ich klan

albo na nucie bardziej osobistej

oczywiście, że faceta znam, to Marcus Conway, ma dom przez pola ode mnie, z kuchennych drzwi od siebie widzę jego podwórko

lub, nie bez zaciętości

wiadoma sprawa, że go znam, to ten inżynier, inspektor budowlany Marcus Conway, chodziłem z nim do szkoły, graliśmy w nogę w tej samej drużynie, czarno-złoci to my, znam gościa

lub ze zniecierpliwieniem

mało powiedziane, że go znam, jego syn i córka chodzili do szkoły z moimi dzieciakami – razem nas wybrano do rady szkolnej

albo wręcz z irytacją

znam go, oj, znam – pożyczyłem mu raz piłę spalinową, bo chciał wyciąć tamten żywopłot z tarniny na końcu naszej drogi, i co

i tak dalej, i dalej

ku nieskończoności

amen
(…)

Mike McCormack „Słoneczny szkielet”
Tłumaczenie: Piotr Siemion
Wydawnictwo: Filtry
Liczba stron: 352

Opis: „Słoneczny szkielet” to najgłośniejsza powieść Mike’a McCormacka – autora należącego do pierwszej ligi współczesnych irlandzkich pisarzy, o którym przez lata krytycy lubili się wyrażać, że jest „haniebnie niedoceniany”. I to pomimo licznych nagród literackich oraz nominacji do Bookera. Gdyby popularność twórców miała być wprost proporcjonalna do wielkości ich dzieła, Mike McCormack rzeczywiście powinien zyskać spektakularny rozgłos. Rzadko w końcu mamy do czynienia z tekstami wybitnymi, a „Słoneczny szkielet” niewątpliwie do nich należy.

Odnajdziemy w tej powieści echa celtyckiej tradycji i wielkiej irlandzkiej literatury z charakterystycznym połączeniem metafizyki, humoru i formalnego eksperymentu. „Słoneczny szkielet” to książka napisana jednym zdaniem, chciałoby się powiedzieć na jednym wydechu, gdyby nie fakt, że w pewnym momencie monologu głównego bohatera orientujemy się, że ten już nie żyje.

To z perspektywy końca poznajemy biografię Marcusa Conwaya – inżyniera zamieszkującego prowincjonalne hrabstwo Mayo. Porządnego faceta, któremu nie przydarzyło się nic nadzwyczajnego, ale który jak wielu z nas próbował nadać swojej egzystencji znaczenie. Ojca, męża, sąsiada, który rozumiał, że przyzwoitość jest jedynym antidotum na szaleństwo historii.

McCormack buduje subtelną, choć dramatyczną opowieść o wadze drobnych decyzji pojedynczego człowieka, jakie w zderzeniu z wielką polityką – często zgubną dla całej społeczności – ostatecznie mają moc wpływania na rzeczywistość. O „codziennych zwyczajach, rytmach, rytuałach utrzymujących świat ludzki jak słoneczny szkielet”. I wreszcie o miłości – jedynej sile, którą możemy przeciwstawić śmierci.

fot. University of Galway


Tematy: , ,

Kategoria: fragmenty książek