Napisana jednym zdaniem powieść irlandzkiego pisarza Mike’a McCormacka. Przeczytaj fragment nominowanego do Bookera „Słonecznego szkieletu”
Proza cenionego irlandzkiego pisarza Mike’a McCormacka wreszcie dostępna po polsku. Wydawnictwo Filtry opublikowało jego najsłynniejszą powieść, nominowany do Bookera „Słoneczny szkielet” w przekładzie Piotra Siemiona. To historia Marcusa Conwaya, zmarłego inżyniera w średnim wieku, który w Dzień Zaduszny powrócił z martwych i siedząc przy kuchennym stole, wspomina swoje życie. Książka wyróżnia się tym, że została napisana jednym zdaniem. Poniżej możecie przeczytać sam jej początek.
dzwon
bije dzwon
słyszę dzwon, oto
słyszę, jak bije dzwon, gdy tu stoję
słychać tu bijący dzwon
słychać jego bicie wśród szarości światła
poranka, południa, wieczora
Bóg jeden wie
szary dzień, ja stoję tutaj i
słucham bicia dzwonu w środku dnia, to dzwon na środek dnia, na Anioł Pański, dzwon w samym sercu dnia, jego bicie niesie się przez szare światło aż
tutaj
tu, gdzie stoję w kuchni
słysząc, jak bicie dzwonu
usidla me serce i
przyciąga tutaj cały świat, bym znowu
znów tutaj był
bez krwi, bez oddechu, po najdalszej podróży, znów stoję w tej kuchni
zdezorientowany
pełna zgoda co do tego, ale
naprawdę słyszę bicie dzwonu z wiejskiego kościoła raptem o milę stąd w linii prostej, po przeciwnej niż kościół stronie ulicy jest tam posterunek policji, naszej garda, mur kościelny ocieniają zawisłe nad świątynią jawory, przeogromne, w ich koronach gnieżdżą się stada gawronów, tak liczne i rozwrzeszczane, że wiosną, gdy budują siedziby, ich skrzek wypełnia całą nawę, lecz zaraz
tak prędko się zmęczyłem, dlaczego
przez ten zryw w stronę kościoła, ku dzwonom
tak, one istnieją naprawdę
te dzwony, na żywo
to nie taśma ani żadna transmisja
ucho z miejsca to pozna, ich dźwięk jest otchłanny, z wibracją, która dociera aż tutaj przez długi i szeroki przestwór dnia, dźwięk, który mimo odległości echem rozbrzmiewa mi w piersi
skurczowe dudnienie z dalekiego krańca parafii u kresu poznanego świata, z miejsca na północ od Sheeffry i od Mweelrea, zakończonego bezmiarem wód zatoki Clew
dzwon na Anioł Pański
rozbrzmiewa oto nad każdą wsią i każdym miasteczkiem, nad każdym polem, wzgórzem i moczarem między nimi, sześć potrójnych uderzeń rozciągniętych na minutę i pół, uderzenie za uderzeniem w skraj pustki, mające przyzwać parafian, niech ruszają tu drogami pierwszej klasy i pozostałymi, wiodąc wraz ze sobą
wszystkie swoje szkoły razem z boiskami do nogi
wszystkie mosty i wszystkie cmentarze
wszystkie sklepy i puby z piwem
składy materiałów budowlanych i przychodnie
miejscowy dom kultury
stację uzdatniania wody, dalej
korty do gry w odbijanego
całe dzieło stworzenia, ze wszystkimi
punktami orientacyjnymi, wokół których, Bóg świadkiem, gromadzi się cała parafia, jak musiał się gromadzić
cały dopiero co stworzony ludzki świat w początkach czasu, w marszu przez
góry, rzeki, jeziora
aż wreszcie osiadł tutaj, w tej to okolicy nad rzeką Bunowen, która wzięła źródło na wzgórzach Lachta i stamtąd skierowała nurt na północ, ku morzu, po drodze wykrawając ze świata podmokłą nizinę, dokąd wiodą wszystkie drogi, te klasy pierwszej i te pozostałe, pod górę, to znów w dół, w zgodzie z konturem okolic, by spotkać się, wszystkie co do jednej, w punkcie, w którym stoi dzisiaj
miasteczko Louisburgh
to stamtąd bije oto dzwon na Anioł Pański, scalając świat od nowa
góry, rzeki, jeziora
łany, morgi, włóki
zwierzęta, minerały, rośliny
przymierze, krzyż święty, korona
cały zrządzony świat
z całą swoją historią, aby mnie teraz wspierał
kiedy stoję w kuchni
tego oto domu
mieszkałem w nim przez prawie ćwierć wieku, tu wychowaliśmy dzieci, w tym domu na peryferiach miejscowości Louisburgh w irlandzkim hrabstwie Mayo, na zachodnim wybrzeżu kraju, z tej wioski, z jej okolic jest moja krew, o czym się przekonałem, tropiąc przodków aż po epokę, kiedy były tu tylko rzeczułka z przeprawą i parę kurnych chat stłoczonych wokół kuźni i mostu z krzywych bali, wioszczyna z kamienia i torfu rozwłóczona bez ładu i składu, która dopiero później doczekała się planu i przywileju targowego, moje drzewo sięga w sam głąb ponurej prehistorii, do czasu, gdy klany upartych kmieci i rybaków dopiero zapuszczały korzenie na tym spłachciu ziemi
czy grad, czy zawierucha
piekło czy powodzie
ludzie brzuchaci, zapalczywi, co drugi z nich poszedł do ziemi, nim dożył sześćdziesiątki, nagły ból w piersi i już, a jaki mieli dryg do śpiewu, co niektórzy z nich, wszyscy oni
kolejno, co pokolenie, wnosili wszyscy swój wkład do domostwa, aż gospodarstwo rozrosło się im do dwudziestu akrów pastwisk, ziemi ornej, mieli nawet prawo wypasu na łąkach wzgórza Carramore, które góruje nad zatoką, jednak
skąd ten, kurwa, ból, uporczywy ból, mówiący mi
że, o ile się na tym znam,
a znajomość rzeczy to mój dar, ten ból
mówi mi
mówi, że jest coś dziwnego w tym, co się tu ze mną dzieje, jak gdyby w eterze wokół mnie trwało drżenie, nerwowa energia, która wstąpiła i we mnie i dokucza mi od pierwszej chwili, kiedy zaczęły bić dzwony, mam wrażenie wewnętrznego trzepotania, zawrót głowy niosący mnie
przez cały dom
przez drzwi
kolejne pomieszczenia
z krańca do krańca hallu
jak miotany obłędem mijam
sypialnie, łazienki, salonik i od razu
nawrót do kuchni, a tam
dobry Jezu
co mną tak cisnęło
o, dobry Jezu
jednak inaczej – nie poryw obłędu, lecz raczej jasna fałda, która się toczy przez przestwór, pcha mnie z pokoju do pokoju po to tylko, bym odkrył
że w domu jest pusto
ani żywej duszy
i nic w tym dziwnego, jest środek tygodnia, domownicy wyszli
nie ma ich
dzieciaki wyjechały w świat, a moja Mairead jest, ma się rozumieć, w pracy, wróci tu dopiero po czwartej, więc do tego czasu dom należy do mnie, w innej sytuacji tylko by mnie to ucieszyło, mógłbym zająć się spokojnie swoimi sprawami, poleniuchować, posłuchać radia albo poczytać gazetę, lecz teraz uwolniony czas mi wręcz przeszkadza, bite cztery godziny będę musiał czekać na jej powrót
cztery godziny sam jeden
cztery, dopóki nie wróci, hmm
musi się znaleźć jakiś sposób, by mi zapełnić kawał czasu, jaki mi dano, cokolwiek, byle co, byleby uśmierzyło niepokój, który w sobie czuję, tylko co
gazeta
o, właśnie
gazeta codzienna
wystarczy znaleźć kluczyki do auta, a ruszę do centrum po gazetę, zostawię wóz na placu przed apteką, stanę na chodniku, a potem
właśnie tak zrobię
będę stał i czekał, aż któryś z przechodniów, zbliżając się, przemówi, powie do mnie na przykład
dzień dobry
o, dzień dobry
albo ktoś inny, kto przywita mnie jeszcze inaczej, pomacha do mnie z odległości albo zawoła mnie po imieniu, bo choć ulica w naszej miejscowości to zwykła miasteczkowa ulica jak wszystkie, od pozostałych różni się pod jednym zasadniczym względem – ta konkretna ulica jest moja, należy do mnie, w tym sensie, że szedłem nią tysiące razy
jako dorosły i dzieciak
zimą i latem
czy w grad, czy w deszcz, czy w słońcu, toteż
na tej ulicy znam wszystkie drzwi i wystawy, rozpoznam każdy słup i krawężnik, od jej początku do końca
ulica ta jest mi dana
jest moim punktem oparcia
źródłem i podstawą
jednym z tych miejsc, gdzie przechodnie na mój widok zauważą
o, znam tego faceta
czy wręcz dokładniej
o, znam tego faceta, to brat takiej Eithne, ją też znam, i ich rodziców tak samo, cały ten ich klan
albo na nucie bardziej osobistej
oczywiście, że faceta znam, to Marcus Conway, ma dom przez pola ode mnie, z kuchennych drzwi od siebie widzę jego podwórko
lub, nie bez zaciętości
wiadoma sprawa, że go znam, to ten inżynier, inspektor budowlany Marcus Conway, chodziłem z nim do szkoły, graliśmy w nogę w tej samej drużynie, czarno-złoci to my, znam gościa
lub ze zniecierpliwieniem
mało powiedziane, że go znam, jego syn i córka chodzili do szkoły z moimi dzieciakami – razem nas wybrano do rady szkolnej
albo wręcz z irytacją
znam go, oj, znam – pożyczyłem mu raz piłę spalinową, bo chciał wyciąć tamten żywopłot z tarniny na końcu naszej drogi, i co
i tak dalej, i dalej
ku nieskończoności
amen
(…)
Mike McCormack „Słoneczny szkielet”
Tłumaczenie: Piotr Siemion
Wydawnictwo: Filtry
Liczba stron: 352
Opis: „Słoneczny szkielet” to najgłośniejsza powieść Mike’a McCormacka – autora należącego do pierwszej ligi współczesnych irlandzkich pisarzy, o którym przez lata krytycy lubili się wyrażać, że jest „haniebnie niedoceniany”. I to pomimo licznych nagród literackich oraz nominacji do Bookera. Gdyby popularność twórców miała być wprost proporcjonalna do wielkości ich dzieła, Mike McCormack rzeczywiście powinien zyskać spektakularny rozgłos. Rzadko w końcu mamy do czynienia z tekstami wybitnymi, a „Słoneczny szkielet” niewątpliwie do nich należy.
Odnajdziemy w tej powieści echa celtyckiej tradycji i wielkiej irlandzkiej literatury z charakterystycznym połączeniem metafizyki, humoru i formalnego eksperymentu. „Słoneczny szkielet” to książka napisana jednym zdaniem, chciałoby się powiedzieć na jednym wydechu, gdyby nie fakt, że w pewnym momencie monologu głównego bohatera orientujemy się, że ten już nie żyje.
To z perspektywy końca poznajemy biografię Marcusa Conwaya – inżyniera zamieszkującego prowincjonalne hrabstwo Mayo. Porządnego faceta, któremu nie przydarzyło się nic nadzwyczajnego, ale który jak wielu z nas próbował nadać swojej egzystencji znaczenie. Ojca, męża, sąsiada, który rozumiał, że przyzwoitość jest jedynym antidotum na szaleństwo historii.
McCormack buduje subtelną, choć dramatyczną opowieść o wadze drobnych decyzji pojedynczego człowieka, jakie w zderzeniu z wielką polityką – często zgubną dla całej społeczności – ostatecznie mają moc wpływania na rzeczywistość. O „codziennych zwyczajach, rytmach, rytuałach utrzymujących świat ludzki jak słoneczny szkielet”. I wreszcie o miłości – jedynej sile, którą możemy przeciwstawić śmierci.
fot. University of Galway
Kategoria: fragmenty książek