Najgłośniejszy zespół świata? Przeczytaj fragment biografii „Swans. Ofiara i transcendencja” Nicka Soulsby’ego

28 września 2022

Legenda muzyki alternatywnej. Zespół, który w zasadniczy sposób wpłynął na scenę nowofalową i postpunkową z lat 80. i początku lat 90. Wiecznie poszukujący artyści, eksperymentujący przez dekady z nowymi, często śmiałymi rozwiązaniami muzycznymi i stylistykami. Nakładem wydawnictwa Underdog Press ukazała się pierwsza biografia Swans autorstwa Nicka Soulsby’ego. Książka została napisana w formie tzw. historii mówionej – losy zespołu relacjonuje 125 osób, w tym byli i obecni członkowie kapeli z Michaelem Girą (zdj.) na czele. Publikacja jest już dostępna w sprzedaży, a poniżej możecie przeczytać jej fragment, opisujący okres związany z nagrywaniem płyty „Children Of God” i europejską trasę promującą ten album, w trakcie której zespół odwiedził także Polskę.

Ted Parsons Chyba wszyscy otwarliśmy szeroko oczy ze zdumienia, gdy Michael pojawił się w studio z gitarą akustyczną. Było to zaskakujące — w świetle europejskiej trasy i „niewolniczego” stylu Swansów. Michael przychodził na próby z trzema, czterema akordami, których udało mu się nauczyć. Al i ja stwierdziliśmy, że nadciągają zmiany, i zgodziliśmy się, że to dobry kierunek, bo takiej muzyki jak dotąd, nie da się grać z pełnym zaangażowaniem przez cały czas. Obecność Jarboe z pewnością zmieniła Michaela jako człowieka — więc zmieniła też charakter zespołu.

Michael Gira Wszystkie te teksty o Swansach jako najgłośniejszym zespole świata wydawały mi się bardzo głupie. Udawało nam się czasem zrobić rzeczy wspaniałe i tchnące transcendencją, ale ludzie, których przyciągaliśmy do siebie, bywali odpychający. Byłem już po trzydziestce i irytowało mnie, gdy odbierano nas jak kapelę metalową, która hałasuje dla samego hałasu. Myślałem sobie: „Boże, co ja wyprawiam?”. Pewna część naszej publiczność odrzucała numery cichsze czy bardziej delikatne. Po części właśnie dlatego sięgnąłem po gitarę akustyczną, jakbym chciał im wszystkim pokazać faka.

Podczas koncertu w jednym z dużych niemieckich klubów doszedłem do wniosku, że ludzie na sali wyglądają na głupków: sami faceci, wszyscy pijani i niezbyt mądrzy. Ja tymczasem miotałem się po scenie. Padałem na ziemię, całym ciałem uderzałem w monitory odsłuchowe i w ten sposób złamałem sobie żebra. Wyłamał mi się też przedni ząb na mikrofonie. Potem wróciłem do śmierdzącej garderoby i pomyślałem: „Wystarczy. W co ja się wpakowałem?”.

Zawsze chcę dać z siebie więcej, ale musiałem zmienić podejście. Tworzę muzykę po to, by znaleźć w niej jakąś prawdę. Nie mówię o prawdzie absolutnej, tylko o potrzebie znalezienia czegoś, co jest prawdziwe, autentyczne i może mnie ponieść. Ja tego nie wkładam w muzykę, to w niej jest i ma też porwać publiczność. Jeśli ciągle stosuje się takie same metody, trafia się w ślepą uliczkę i trzeba coś zmienić.

Jarboe Nikt nie miał wpływu na nasze brzmienie, bo nie zwracaliśmy uwagi na to, co robią inni. W naszych dziełach tworzyliśmy nasz własny świat. Przez sam fakt, że żyjemy, ulegamy różnym wpływom i włączamy je do naszego stylu, ale nie wzorowaliśmy się na nikim i z nikim nie czuliśmy pokrewieństwa. Wystarczy posłuchać samej muzyki — nie ma ona zupełnie nic wspólnego z tym, co wówczas robili inni. Swansi stanowili zjawisko odrębne i chyba nadal stanowią. Są elementy stylu bardzo dla nich typowe, nawet jeśli kolejne albumy bardzo się od siebie różnią — od razu słychać, co to za zespół. Dlatego branża muzyczna miała problem z włożeniem Swansów do jakiejś przegródki. Po prostu do żadnej nie pasowali.

Michael Gira Jarboe puszczała mi swoje płyty Nicka Drake’a z okresu przed jego „komercjalizacją”. Uderzyło mnie niezaprzeczalne piękno i siła tych niewiarygodnie prostych piosenek. Zacząłem się uczyć. Pisałem kawałki na gitarze akustycznej i próbowałem śpiewać. Zastanawiałem się też nad brzmieniem — nad wykorzystaniem studia jako instrumentu. To zresztą banał od czasów Briana Eno. Przekonałem wytwórnię Mute, by opłaciła sesję, na której nagraliśmy dwie płyty Skin. Okazały się bardzo nierówne. Są tam dobre momenty, ale większość jest jakaś nieporęczna, nadekspresyjna i przeładowana efektami. W ten sposób próbowaliśmy robić muzykę bez głośnych rockowych gitar i łomoczącej perkusji. […]

Geoff Muncey [menadżer trasy, trasa Children Of God] Swansi mieli przystąpić do nagrywania Children Of God w Sawmills Studios w Kornwalii. Rob Collins zapytał, czy ich tam nie zawiozę. Zgodziłem się. Al, Norman, Ted i ja wskoczyliśmy do vana i jechaliśmy potem przez sześć czy siedem godzin. Sawmills ma to do siebie, że można się tam dostać tylko o niektórych porach — w czasie odpływu — toteż musiałem tam przenocować i spędzić z nimi trochę czasu. Byli wspaniali, coś jak trzech muszkieterów.

Rob Collins Pierwotnie planowano album jednopłytowy, ale potem zadzwonił Michael. „Robimy podwójny album, więc musimy dostać więcej czasu w studio. Da się to zrobić?”. Oczywiście się dało. Z rozbawieniem patrzyłem, jak do niedużej łódki wkładają te wszystkie wzmacniacze Ampeg SVT i inne. Do studia można się było dostać tylko w jeden sposób: jechać do końca szosy, a potem przeprawić się łodzią. […]

Ted Parsons Michael nigdy nie mówił Normanowi, co ma zagrać. Podejście Normana może streścić słowami „zrobię to, co zrobię”. Michael chyba to akceptował. Norman grał w Swansach tak długo, że obaj dobrze się rozumieli. Jako perkusista nie pisałem piosenek i chciałem jedynie zagrać coś pasującego do piosenki. Na ogół graliśmy dość długo i Michael rzucał sugestie — rób to, nie rób tamtego. Koncentrowaliśmy się mocniej na niektórych fragmentach, które potem rozbudowywaliśmy do rozmiaru piosenki.

John Cornfield, inżynier dźwięku pracujący na stałe w Sawmills, wykonał kawał świetnej roboty. Ukazał mi wszystko z szerszej perspektywy. Pierwsze sesje miały w sobie więcej z grania koncertowego. Instalowaliśmy zespół w studio i po prostu pozwalaliśmy im grać. Większość utworów zarejestrowaliśmy właśnie w ten sposób, dogrywając później nakładki. W każdym razie mają one w sobie dynamikę nagrań koncertowych. Wraz z kolejnymi sesjami materiał nabierał coraz wyraźniejszego kształtu, a ja czułem, jak rośnie we mnie zdumienie i zachwyt.

Michael Gira Bezpośrednią inspirację stanowili amerykańscy teleewangeliści i ich podejście do religii. Sporo zastanawiałem się nad technikami manipulacji psychologicznej, nad skłonnością do poddawania się czyjejś kontroli, nad uleganiem ideologiom i rezygnacji z własnej tożsamości. Doszedłem do wniosku, że fenomen teleewangelistów to swoista perwersja tego zjawiska, mająca zresztą coś wspólnego z rockiem. Oni dają świetny spektakl. Jeden z nich, Jimmy Swaggart, był fantastycznym showmanem. Właśnie on zainspirował mnie do stworzenia albumu napisanego z punktu widzenia religii. Chciałem to zrobić po swojemu. Nie miało to być pomniejszanie czy potępienie chrześcijaństwa. Raczej wykorzystałem je, wcieliłem się w kogoś, kto tkwi wewnątrz niego. Atak na chrześcijaństwo przez zespół punkowy czy postpunkowy wypadłby po prostu banalnie. Dostrzegłem w nim siłę, jaką daje ideologia i konkretny sposób postrzegania rzeczywistości. Nie chciałem uciekać się do ironii czy szyderstwa, bo wszyscy dokoła to robią, a dla mnie jest to żałosne, bo wśród chrześcijan jest bardzo wielu porządnych ludzi. Jako ćwiczenie duchowe chrześcijaństwo zasługuje na szacunek. Gorzej, gdy wykorzystuje się je do sprawowania władzy nad innymi.

Rico Conning Miksowaniem zajmowaliśmy się tylko ja i Michael. Ślęczeliśmy nad tym całymi dniami w Guerilla Studios. Najtrudniejszy okazał się mastering. Chyba dopiero za czwartym razem Michael był zadowolony z tłoczenia winylu. Musieliśmy pójść na pewne kompromisy, przygotowując matryce, i pewne rzeczy gryzły się z tym, co słyszał podczas miksowania.

Ted Parsons Album Children Of God stanowił duży krok do przodu. Sporo się tam dzieje, ale nadal jest to ciężkie granie. Zrobiliśmy teledysk do utworu „New Mind” na potrzeby programu telewizyjnego The Tube. Michael śpiewał do latarki i wymachiwał siekierą. Zabawnie to wyglądało. Może nie tyle zdobywaliśmy popularność — co nie zawsze jest dobre — ale na pewno rozszerzyliśmy krąg odbiorców i wiele osób zaczęło nas zauważać.

Mark „Harry” Harris Ted nie brał udziału w kręceniu klipu, bo zaspał. Przyleciał, wsiadł do pociągu do Newcastle, zasnął i obudził się w Glasgow.

Jarboe Channel 4 emitował koncerty i filmy awangardowe, był stacją artystyczną. Wyprodukowali dla nas dwa teledyski: „1,000 Years” i „New Mind”. W Newcastle mieli świetną infrastrukturę do produkcji filmów. Przy „New Mind” umieścili kamerę na szynach. My ustawiliśmy się po obu stronach, a na końcu Michael wił się na podłodze. W tym ujęciu był naprawdę świetny. No więc kamera jedzie po szynach, jest coraz bliżej, już prawie finał — i nagle rozlega się gwizdek. „Koniec!”. Do końca piosenki zostało kilka sekund, ale musieli przerwać kręcenie ze względu na związki zawodowe. Wolno im było pracować tylko określoną ilość minut. Michael nie był tym zachwycony.

Z kolei teledysk „1,000 Years” okazał się rozkoszną przygodą. Gdy przyjechałam do studia, zaprowadzono mnie do pomieszczenia, w którym leżały na stole wijące się węże. Na początku zakładano, że po prostu się je tam sfilmuje, a potem wmontuje do klipu. Potem ktoś wpadł na pomysł: „Owiń się tymi wężami. Niech się okręcą wokół bioder. Będziesz stać wśród tych węży, a nad głową uniesiesz tego wielkiego pytona”. Wszystko to miało być filmowane, a ja miałam poruszać ustami do tekstu piosenki. Ten pyton ważył dwadzieścia parę kilo, może więcej, toteż trzymając go, musiałam napinać mięśnie szyi i pleców, a jednocześnie wyglądać dobrze na potrzeby kamery. Niektóre z tych węży sprawiały problemy. Jeden właśnie zrzucał skórę i był trochę nerwowy. Próbował nawet mnie ugryźć, więc treser musiał interweniować i zabrać go tym swoim hakiem. Inny wąż wypróżnił się na mnie. Mocne doświadczenie. Te węże ślizgały się po moich warkoczach i potem przez wiele dni nie opuszczał mnie odgłos przesuwających się łusek.

W Londynie odbyliśmy jeszcze osobną sesję zdjęciową. Na jej potrzeby ściągnięto węże z filmu z Indianą Jonesem. Film jak najbardziej profesjonalny i takie też były te węże. Przywieziono je w specjalnych skrzyniach, w których utrzymuje się niską temperaturę, żeby się za bardzo nie wiły. Kiedy znajdują się w takim schłodzonym stanie, można się nimi owinąć, bo wtedy są jakby uśpione. W dotyku są jak chłodne mięso. To niezbyt przyjemne uczucie, a właściwie okropne, ale można je układać w różnych konfiguracjach.

***

Algis Kizys Im częściej się bywa w danym mieście, tym więcej ma się tam znajomych, tworzyła się zatem sieć przyjaciół, z którymi mogliśmy spędzać czas. Jako żądni przygód Amerykanie chętnie badaliśmy nowe terytoria. W Europie ciągle wszystko było dla nas nowe i ekscytujące. Szkoda, że Amerykanie już tak nie odbierają Europy. A wtedy wiele rzeczy prezentowało się dla nas dziwnie czy obco: w każdym miejscu inna waluta, inne obyczaje, inny język. Michael i Jarboe odłączali się od nas, a my ruszaliśmy w miasto, żeby zaszaleć. Co wieczór sprawdzaliśmy, jak wygląda nocne życie w tej czy innej miejscowości. Byliśmy przy tym gromadką przyjaciół i po prostu lubiliśmy spędzać czas ze sobą.

Geoff Muncey Od sierpnia do października 1987 jeździliśmy po Niemczech, Skandynawii i krajach za Żelazną Kurtyną. Na ogół zachodnich zespołów nie wpuszczano do krajów takich jak Jugosławia, Polska czy Czechosłowacja, nawet ich tam nie promowano. Rob chciał, żebym podczas tej trasy był ich kierowcą i menadżerem. Byłem młody, trochę po dwudziestce, więc pomysł mi się spodobał. Uwielbiałem ich muzykę i samo towarzystwo Ala, Normana i Teda.

Jarboe To było w ramach trasy Kings Of Independence w Niemczech. Jeździliśmy autobusem z The Bad Seeds, Crime & The City Solution i Butthole Surfers — fascynująca ekipa. Siedziałam przy kierowcy obok Nicka Cave’a. W Hamburgu okazało się, że sprzedano za dużo biletów i młodociana publika się wściekła. Przewrócili i podpalili radiowóz.

Alexander Hacke Trasa tak katastrofalna, że przeszła do legendy. Promotorka w Hamburgu sprzedała dwa razy więcej biletów, niż było miejsc na sali. Wybuchły zamieszki.

Geoff Muncey W obsłudze trasy było nas dwóch: ja i Jack Balchin. Zaczęliśmy się od trasy Kings Of Independence. Szalony początek i jednocześnie zapowiedź tego, co miało dziać się później. Wybuchła zadyma, ale my znajdowaliśmy się w budynku, więc nie przejmowaliśmy się tym za bardzo. W pewnym momencie wszedłem po schodach i wyjrzałem przez okno. Na zewnątrz trwały zamieszki w pełnym tego słowa znaczeniu — ludzie walczyli z policją.

Algis Kizys Występowaliśmy za żelazną kurtyną. Wtedy jeszcze takie kraje jak Polska czy Czechosłowacja były częścią bloku wschodniego. Świetne koncerty. W Pradze graliśmy w starej restauracji ze sklepionymi sufitami. Czekaliśmy przed lokalem na znak od organizatora, który z kolei czekał, aż ktoś w restauracji da sygnał, że szef już wyszedł, bo wszystko to działo się bez wiedzy kierownika. Wtedy mogliśmy wnosić sprzęt, a ludzie w środku odsuwali stoliki. Nie było tam nagłośnienia, toteż mój wzmacniacz od basu musiał spełniać tę rolę i ten jeden koncert był akustyczny. Zresztą i tak nie moglibyśmy tam dać czadu, bo przy naszej normalnej głośności powypadałyby okna. A publiczność przyjęła nas przychylnie.

Następnego dnia wyszliśmy na miasto. Było słoneczne popołudnie, łaziliśmy po jednej z głównych ulic handlowych. Idziemy sobie, gadamy i nagle zaczepia nas jakiś facet i pyta: „Przepraszam, mówicie po angielsku? Mogę trochę posłuchać?”. Rozbawiło mnie to. „Oczywiście, ale po co?” — spytałem. Ten gość był nauczycielem, a angielskiego nie słyszał tak długo, że chciał po prostu posłuchać. W takich chwilach uświadamiałem sobie, czym naprawdę była żelazna kurtyna.

Graliśmy też w Brnie. Po koncercie gadałem trochę z organizatorem, który opowiadał o tym, jak bardzo czują się odcięci od zachodniej muzyki od czasu Praskiej Wiosny w 1968. Znajdowaliśmy się w mieszkaniu jednego z uczestników tamtych wydarzeń. Widziałem całe pliki kartek odbitych na powielaczu, nie mylić z kserowaniem. To taka stara szkoła drukowania. Zapytałem go, po co odbija na powielaczu te wszystkie książki. „Jestem tłumaczem — odpowiedział. — W Pradze nie można kupić tych tytułów, więc ściągamy je z Zachodu, ja je tłumaczę, składam, drukuję, a potem odbijam na powielaczu, żeby rozdawać znajomym”. Tak tam wyglądał obieg książek. Najpierw je przemycano, a potem tłumaczono, kopiowano i rozdawano. Podejrzewam, że coś podobnego robiono z nagraniami — i właśnie dlatego Swansi w ogóle mieli tam swoją publiczność. […]

Geoff Muncey Jeden z koncertów zagraliśmy w winiarni, która mieściła się w piwniczce. Musieliśmy znosić po krętych schodach cały nasz sprzęt. A w takiej winiarni zazwyczaj pije się chianti i pali cygara. Było to absurdalne, ale organizator kochał muzykę Swansów i próbował nas wcisnąć, gdzie tylko się dało. Nie graliśmy tam w normalnych obiektach koncertowych, tylko w różnych dziwnych miejscach, ale zespół nie modyfikował repertuaru czy sposobu grania pod kątem tych niedużych lokali. Organizatorzy chcieli, by Swansi koniecznie u nich grali, a muzycy chcieli zapewnić publiczności takie samo doświadczenie, jakie było udziałem publiki w Paryżu czy Amsterdamie. Oczywiście warunkom było daleko do profesjonalnych warunków zachodnich i wszystko odbywało się w sposób tajny, jakby pod osłoną mroku. Przychodzili ludzie z zamkniętego kręgu — ci, co mieli się dowiedzieć o koncercie, po prostu się jakoś dowiadywali. Zresztą te kraje nie były totalnie odcięte od świata. Docierały tam pisma muzyczne, słuchano radia. Miłośnicy takiej muzyki starali się ją popularyzować z jeszcze większą pasją niż w krajach, gdzie była łatwo dostępna… W Polsce podczas imprezy gospodarz próbował nas upić wódką na bazie ziemniaków. Było zabawnie.

Algis Kizys W Polsce zakumplowaliśmy się z członkami zespołu Apteka. Gdy dowiedzieli się, że ma wystąpić jakiś zespół z Zachodu, koniecznie chcieli zagrać przed nami. Skończyło się na tym, że zanocowaliśmy w domu jednego z nich, kiedy akurat mieliśmy wolne. Polskie widoki to naprawdę niezły odjazd. Trafiliśmy nawet na prawdziwe polskie wesele — co się tam nie działo… Nie mieliśmy żadnego supportu, toteż organizator sam się rozglądał za kimś, kto otworzy nasz koncert, szukając wśród przyjaciół i znajomych. W Warszawie wystąpiło przed nami kilka zespołów, między innymi grupa grająca psychodelicznie w stylu Franka Zappy. W sumie każdy z tych supportów grał w innym stylu.

Jack Balchin Najgorsze wspomnienia mam właśnie z Polski. Mieliśmy kilka dni wolnego i zabrano nas do chatki nad jeziorem, wyposażonej w kilka skrzynek wódki. Gdy rano ocknąłem się skacowany, Michael poprosił mnie o swój paszport. Ile mnie ta historia kosztowała! Bo nie mogłem znaleźć paszportów. To był najgorszy kac świata. Jeździłem potem po wszystkich miastach, gdzieśmy występowali, i nigdzie tych paszportów nie było. Graliśmy też w Gdańsku, a tam z nikim nie mogłem się skontaktować i zacząłem już wpadać w porządną panikę. Sytuacja nie do pozazdroszczenia. W końcu wsiadłem do pociągu, który jechał do Gdańska, i przystąpiłem do dalszych poszukiwań. Byłem znowu solidnie nawalony wódeczką. Po kilku godzinach odnalazłem kogoś, kto mnie wreszcie rozpoznał i pomógł dotrzeć do organizatorów. Paszporty nadal tkwiły w sejfie schroniska młodzieżowego, w którym spaliśmy. W powrotnym pociągu do Warszawy urwał mi się film. Na szczęście pociąg kończył tam bieg i mnie wyrzucono. Nad jezioro wróciłem w samą porę, by wskoczyć do vana i ruszyć na kolejny koncert. Później chłopcy nie powierzali mi już paszportów.

Michael Gira Koncert w Paryżu organizował jakiś szemrany promotor, który zaangażował tyle supportów, że kiedy mieliśmy wreszcie wejść na scenę, usłyszeliśmy, że mamy piętnaście, góra dwadzieścia minut na cały występ. To nas, oczywiście, wkurwiło. Powiedziałem gościowi, że nawet nie będziemy zaczynać setu. Zagraliśmy tylko jeden numer, w którym ciągle powtarzał się jeden riff, a ja coś tam improwizowałem wokalnie.

Geoff Muncey Michael tak bardzo się zirytował, że cały nasz występ składał się z dwudziestominutowej wersji utworu „Your Property”, której zresztą nie było w naszym normalnym secie. Michael prowokował publiczność, mocno już rozgniewaną, ale miał to gdzieś, a nawet mu się to podobało. Im wścieklej reagowali ludzie na sali, tym gorzej on reagował na nich. I znowu zrobiła się zadyma.

Nick Soulsby „Swans. Ofiara i transcendencja”
Tłumaczenie: Lesław Haliński
Wydawnictwo: Underdog Press
Liczba stron: 352

Opis: Grupa Swans, założona przez Michaela Girę w Nowym Jorku czterdzieści lat temu, zaczynała jako formacja undergroundowa, określana jako „najgłośniejszy zespół na świecie”. Przechodziła potem kolejne metamorfozy, wiążące się z częstymi zmianami składu, a pod koniec następnej dekady zakończyła działalność wskutek niepowodzeń i ogólnego zniechęcenia. Odrodziła się triumfalnie w roku 2010 i przez kolejne lata zachwycała zarówno krytyków, jak i coraz liczniejszych fanów, osiągając status jednej z najbardziej szanowanych formacji muzycznych na świecie. „Ofiara i transcendencja” to fascynujący przewodnik po świecie tego niezwykłego zespołu, obejmujący dzieje od lat 80. aż do dnia dzisiejszego – pokłosie ponad stu dwudziestu pięciu wywiadów przeprowadzonych specjalnie z myślą o tej publikacji. Polskie wydanie zawiera także posłowie autorstwa Bartka Chacińskiego, uzupełniające historię zespołu i opisujące wpływ Swans na polską scenę muzyczną.

fot. Michaela Giry: nriko.com


Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek