Nadmorska willa i jej nowi mieszkańcy. Przeczytaj początek powieści „Ogród nad brzegiem morza” Mercè Rodoredy

25 lutego 2025

Wydawnictwo Marginesy przybliża twórczość Mercè Rodoredy, jednej z najwybitniejszych postaci literatury katalońskiej XX wieku. Po powieściach „Diamentowy plac” i „Rozbite lustro” przyszła pora na „Ogród nad brzegiem morza”. Narratorem książki jest ogrodnik, który z perspektywy czasu wspomina sześć lat, kiedy pracował dla panicza Francesca i jego żony w ich nadmorskiej willi pod Barceloną. Mercè Rodoreda tworzy misterny portret hiszpańskiego społeczeństwa lat 20. XX wieku, widzianego oczami cichego i uważnego obserwatora. Powieść jest już dostępna w księgarniach, a poniżej przeczytacie sam jej początek.

I

Nie że­bym był plot­ka­rzem, ale za­wsze lu­bi­łem wie­dzieć, co sły­chać u in­nych… Może dla­tego, że ko­cham lu­dzi, po­ko­cha­łem też go­spo­da­rzy tam­tego domu. Ale od owych spraw upły­nęło wiele czasu i o wielu za­po­mnia­łem; sta­rość spra­wia, że nie­chcący gu­bię się we wspo­mnie­niach… Można było so­bie da­ro­wać filmy w ki­nie Excel­sior, kiedy oni tu przy­jeż­dżali z przy­ja­ciółmi. Do ich grona za­li­czał się je­den taki, który ma­lo­wał mo­rze. Fe­liu Roca się na­zy­wał. Wy­sta­wiał w Pa­ryżu, w Bar­ce­lo­nie chyba też jest znany i wy­daje mi się, że na tym swoim bez­kre­snym błę­ki­cie cał­kiem nie­źle za­ro­bił. Ma­lo­wał błę­kit mo­rza na wszel­kie spo­soby: spo­kojny, sza­lony, z fa­lami wy­so­kimi, z ma­łymi. Mo­rze zie­lone, w ko­lo­rze lęku. I szare, o bar­wie chmur. Pej­zaże mor­skie. Kiedy się przy­zna­wał, że two­rzy ta­kie mor­skie wi­doki, zna­jomi mu su­ge­ro­wali, że gdyby ma­lo­wał plam­kami, szyb­ciej tra­fiłby w gust Ame­ry­ka­nów. Żar­to­wali z niego, przy­po­mi­na­jąc, że mo­rze ma­lo­wało przed nim wielu ar­ty­stów; a cóż on… szy­kowny ka­wa­ler, ja­sno­włosy, o nie­bie­skich, nieco sen­nych, roz­ma­rzo­nych oczach. Cza­sami się ją­kał, kiedy mie­sza­nina ko­lo­rów na pa­le­cie nie wy­cho­dziła po jego my­śli. Twier­dził, że trud­niej jest ma­lo­wać ten nie­bie­ski ży­wioł niż zaj­mo­wać się kwia­tami. Ja mu na to: tak, tak, ma pan ra­cję. Kwiaty po­wstają same. Może dla­tego tak ni­sko się ceni za­wód ogrod­nika. Po pro­stu chcia­łem mu po­pra­wić hu­mor, a wtedy on mi obie­cy­wał, że jak już na­ma­luje mo­rze na wszyst­kie moż­liwe spo­soby, wtedy spor­tre­tuje mnie, jak so­bie sie­dzę w słońcu. Kto by tam mu wie­rzył… Co roku, kiedy się po­ja­wiał, cie­szy­łem się, że znów się wi­dzimy, i my­ślę so­bie, że on też się cie­szył. Sześć wa­ka­cji… W su­mie sześć let­nich se­zo­nów, i jesz­cze tamta nie­szczę­sna zima… Jedna z przy­ja­ció­łek – te, które przy­jeż­dżały co roku, były dwie – miała na imię Eu­làlia, a ta druga Ma­ragda. Mo­dystka z za­wodu, sze­fo­wała mło­dziut­kiej Ro­sa­ma­rii, kiedy ra­zem pra­co­wały, i taki był po­czą­tek ich przy­jaźni. Kiedy rano wra­cały z ką­pieli, sta­ra­łem się zna­leźć so­bie ja­kieś za­ję­cie przy grząd­kach, tych naj­bliż­szych. Naj­le­piej przy tej wła­śnie, te­raz za­ro­śnię­tej ziel­skiem, bo chcia­łem po­słu­chać, o czym roz­ma­wiają. I tyle było ra­do­ści, tyle mło­do­ści, tyle pie­nię­dzy… tyle wszyst­kiego… i dwa nie­szczę­ścia. Raz za­uwa­ży­łem do­go­ry­wa­ją­cego ptaszka. Pew­nie umie­rał z roz­pa­czy, jak Eu­geni.

Pierw­szy raz pa­nicz i pa­nienka przy­je­chali tu z po­cząt­kiem wio­sny, za­raz po ślu­bie. Jego już zna­łem. Wi­dzia­łem go dwu­krot­nie: naj­pierw, kiedy oglą­dał po­sia­dłość, którą za­mie­rzał ku­pić, a po­tem, kiedy przy­je­chał spraw­dzić, jak prze­biega zle­cony przez niego re­mont. Za dru­gim ra­zem zde­cy­do­wał, że mnie za­trzyma, bo się na­daję na ogrod­nika. W po­dróż po­ślubną wy­brali się za gra­nicę, z krót­kim przy­stan­kiem w no­wej po­sia­dło­ści. Dużo wtedy spa­ce­ro­wali i nie­mało czasu spę­dzili na ta­ra­sie wi­do­ko­wym, skąd ob­ser­wo­wali przy­pływy i od­pływy oraz niebo ze wszyst­kim, co się na nim ru­sza; jedno bli­sko dru­giego, a cza­sem w ob­ję­ciach. W ciągu dnia uprze­dza­łem ich po­ka­sły­wa­niem, że się zbli­żam, bo cho­ciaż to nie grzech, kiedy mał­żon­ko­wie się przy­tu­lają, jed­nak za­sta­na­wia­łem się, czy im nie prze­szka­dza, że ich wi­dzę. Qu­ima, ku­charka, też w tych dniach się zja­wiła. Póź­niej we­szło w zwy­czaj za­trud­nia­nie jej na cały se­zon, bo ich ku­charka, ta z Bar­ce­lony, na lato wy­jeż­dżała do ro­dziny. Qu­ima wy­py­ty­wała mnie o wszystko, co ro­bili w ogro­dzie, a ja ją o to, co w domu, bo dużo wie­działa od Mi­randy, jed­nej z po­ko­jó­wek, tej z Bra­zy­lii. Mi­randa no­siła czarną suk­nię, tak opiętą na chu­dym ciele, że wy­glą­dała jak żmija, i chyba już le­piej by jej było bez ni­czego. I jesz­cze far­tu­szek, ko­ron­kowy, wiel­ko­ści dłoni. Qu­ima tylko wzdy­chała: no wi­dzi pan. Te­raz nie­wiele miała dla mnie plo­tek, bo pra­wie nic się nie działo. Cza­sem pa­nicz Fran­cesc wkła­dał pa­nience Ro­sa­ma­rii oliwkę do ust, a ona ją chwy­tała ząb­kami… Naj­wy­raź­niej stra­cił dla niej głowę. Za­uwa­żyła też, że twarz Mi­randy, w ko­lo­rze lu­kre­cji, bla­dła, na każde o tym wspo­mnie­nie. Z za­wi­ści – zda­niem Qu­imy. Pew­nie te Bra­zy­lijki już ta­kie są. Któ­re­goś dnia, kiedy pań­stwo po­je­chali sa­mo­cho­dem na spa­cer, Qu­ima za­pro­siła mnie na górę, i cho­ciaż się ba­łem, że wrócą i nas tam przy­ła­pią, ona na­le­gała: „Warto zo­ba­czyć, co za klej­noty!… Pa­nicz Fran­cesc to je­den z naj­bo­gat­szych bar­ce­loń­czy­ków”. I po­ka­zała mi wiele świe­ci­de­łek, z ko­men­ta­rzem, że to wszystko bry­lanty; i jesz­cze na­szyj­nik z zie­loną gruszką na środku. Na­prawdę za­możni lu­dzie. I za­du­fani w so­bie. Przez szpary w ża­lu­zji wyj­rze­li­śmy na ogród. Zie­mią, na któ­rej stała willa, rzą­dziło wtedy ziel­sko i jasz­czurki.

Wy­je­chali i za­po­wie­dzieli, że wrócą w czerwcu z przy­ja­ciółmi. Do­sta­łem klu­cze i zo­sta­łem pa­nem domu, który od czasu do czasu na­le­żało prze­wie­trzyć. Ucie­szy­łem się, kiedy za­wia­do­mili mnie li­stow­nie, że już wra­cają. Zgod­nie z po­le­ce­niem za­trud­ni­łem Qu­imę na lato i aż się za­ru­mie­niła z ra­do­ści, bo pa­nicz Fran­cesc na­pi­sał, że bar­dzo mu sma­ko­wały jej pie­czone sole. Mi­randa przy­je­chała dwa czy trzy dni wcze­śniej z du­żymi wa­liz­kami i nie za­szczy­ciła mnie na­wet sło­wem. Ja do ziel­ska na dwo­rze. Ona do ku­rzu w środku. Do­tarli drogą mor­ską. Po trzech dniach usły­sze­li­śmy sy­renę statku; ja za­raz go do­strze­głem, a jak do­sta­tecz­nie się przy­bli­żył, spu­ścili mo­to­rówkę i już zo­stali na plaży, w ko­stiu­mach ką­pie­lo­wych; od razu za­częli pły­wać, a jedna z przy­ja­ció­łek jeź­dziła na nar­tach wod­nych i uno­siła się nad wodą jak ja­kaś fi­gurka. Przy­wieźli ze sobą in­struk­tora, żeby ich wszyst­kich tej jazdy uczył, a pa­nienka Ro­sa­ma­ria żar­tem za­py­tała mnie, czy nie chciał­bym spró­bo­wać, a ja jej na to, że już je­stem za stary. Za­in­te­re­so­wała się, czy nie zmar­niała mi ja­kaś ro­ślina, ale ją uspo­ko­iłem, że Bogu dzięki wszyst­kie są zdrowe. Wy­na­jęli nową po­ko­jówkę, Ma­rionę, dziew­czynę ze wsi, mło­dziutką, drobną i gła­dziutką jak ka­myk na plaży.

No­cami, prze­cha­dza­jąc się po alei lip i morw, spo­glą­da­łem czę­sto na ich po­kój. Za­wsze lu­bi­łem te nocne spa­cery, kiedy czu­łem, jak ogród od­dy­cha. Po­tem wra­ca­łem noga za nogą, zmę­czony, do mo­jego domku i na­pa­wa­łem się spo­ko­jem, w ja­kim po­zo­staje to wszystko, co w świe­tle dnia jest zie­lone i ko­lo­rowe. Za­uwa­ży­łem, że późną nocą ktoś pęta się po ogro­dzie. Za­cza­iłem się i przy­ła­pa­łem Mi­randę. Mia­łem jej za złe, że spa­ce­ruje z pa­ty­kiem w ręce, że ude­rza nim ro­śliny. Któ­rejś nocy za­sko­czy­łem ją i zwy­zy­wa­łem od naj­gor­szych.

– Mi­randa? – za­sta­na­wiała się Qu­ima. – Nic do­brego. Nie można ufać ko­muś, kto czuwa, kiedy pora spać. Mi­ran­dzie cho­dzi o to, żeby… ale mnie się wy­daje, że pa­nicz nie wi­dzi żad­nej poza tą jedną… Pa­nienka Ro­sa­ma­ria może spać spo­koj­nie.

– Są męż­czyźni, któ­rzy gu­stują w cu­dzo­ziem­kach z da­le­kich stron, lu­bią my­śleć o ko­lo­ro­wych drze­wach i pió­rach; to ich po­ciąga… – za­opo­no­wa­łem. Na to Qu­ima, że ta­kich wa­ria­tów po­winno się za­my­kać i że od­ma­wia mi prawa głosu. Nie taki znów ze mnie wa­riat. Mi­randa, uda­jąc nie­wi­niątko, za­sta­wiała si­dła.

Nie­prędko do­wie­dzia­łem się cze­go­kol­wiek o pa­nience Eu­làlii, tej, która już umiała śmi­gać po mo­rzu na nar­tach. Miała ja­sną cerę i czarne włosy; spra­wiała wra­że­nie za­mknię­tej w so­bie. Nie­po­dobna do na­szej pa­nienki, która roz­ta­czała wo­kół sie­bie coś w ro­dzaju pięk­nej po­gody. Przez je­den se­zon wy­da­wało mi się, że Fe­liu, ma­larz, tro­chę się pod­ko­chuje w pa­nience Eu­làlii, ale on miał w gło­wie tylko ma­lar­skie pro­blemy i kiedy mu coś żar­tem za­su­ge­ro­wa­łem, bro­nił się, że nie po­cią­gają go ko­biety pre­ten­sjo­nalne, to nie dla niego, on za­miast bu­kietu róż woli bu­kiet tego cze­goś… I wska­zał kępę kwia­tów. „To na­parst­nica”, po­in­for­mo­wa­łem, „nic nad­zwy­czaj­nego, zwy­kła na­parst­nica”. A on znów swoje: „Nie­które ko­biety, gdy­bym się nie miał na bacz­no­ści, żyw­cem by mnie zja­dły i ma­larz by się skoń­czył, nim się za­czął”.

Nie wiem, czy miał ra­cję, i on też tego nie mógł wie­dzieć, ale obaj za­czę­li­śmy się śmiać. Qu­ima od czasu do czasu mnie pod­py­ty­wała, co też Mi­randa po­ra­bia no­cami.

– Nic ta­kiego. Tylko so­bie łazi… Do­póki nie nisz­czy ro­ślin, niech robi, co chce.

Któ­rejś nocy przy pełni księ­życa po­szła się ką­pać. Gdyby nie księ­życ, chyba bym jej nie roz­po­znał. Wbie­gła do wody, jakby za­nu­rzała się w mo­rzu atra­mentu. A wy­cho­dząc, błysz­czała jak oliwka. Wy­cią­gnęła się na pia­sku i długo tam le­żała; my­śla­łem, że za­snęła. A woda plusk, plusk, plusk, przy­pły­wam, od­pły­wam… Uda­łem re­chot żaby, a Mi­randa nic, żad­nej re­ak­cji. Mar­twa ci­sza. W końcu znu­żyło mnie to kum­ka­nie. Po­sze­dłem spać, a kiedy już za­sy­pia­łem: kum… kum… kum… Pod sa­mym oknem. Mia­łem ochotę ją za­bić. Ale uda­łem, że śpię, i już na za­wsze za­cho­wa­łem do niej urazę.

Któ­re­goś dnia, kiedy pa­nienka przy­szła ro­zej­rzeć się w ogro­dzie, po­ka­za­łem jej roz­sad­nik. „Wi­dzi pani te wszyst­kie ma­leń­stwa?”, za­py­ta­łem. „Wy­ro­sną z nich kwiaty, a kiedy pań­stwo już wy­jadą, one prze­kwitną i nie zo­sta­nie po nich nic: tylko na­sionka”. Za­sko­czy­łem ją, bo naj­wi­docz­niej nikt ni­gdy jej nie uświa­do­mił, co się dzieje z ma­łymi ro­ślin­kami, które wy­ra­stają z na­sio­nek. Do­brze się jej przyj­rza­łem, a było na co pa­trzeć. Miała w so­bie coś ta­kiego, że nie wiem, czy ja, zwy­kły ogrod­nik, umiał­bym wy­ra­zić; nie po­tra­fię opi­sy­wać, zwłasz­cza tego, co de­li­katne… A prze­cież ogrod­nik to osoba tro­chę inna niż wszy­scy, dla­tego że mamy do czy­nie­nia z kwia­tami, ale także z zie­mią. Można po­wie­dzieć, że jedno rów­no­waży dru­gie. Ale przy niej, to zna­czy przy pa­nience, czu­łem się tak, jak­bym miał do czy­nie­nia tylko z kwia­tami. Chyba się tro­chę za­plą­ta­łem. Pa­nienka bar­dzo mi się po­do­bała… ale tylko żeby na nią pa­trzeć, nic wię­cej. Cza­sem mia­łem na końcu ję­zyka: „Pro­szę usiąść, będę na pa­nią pa­trzył”. Ni­gdy się nie od­wa­ży­łem, no ja­sne. Ale zro­bił­bym to, gdy­bym nie zda­wał so­bie sprawy, że nie tylko weź­mie mnie za wa­riata, ale w do­datku może mnie zwol­nić.

– Długo już pan tu mieszka? – za­gad­nął mnie Fe­liu, kiedy przy­glą­da­łem się, jak ma­luje.

– W tej miej­sco­wo­ści?

– Nie. W tym domu.

– Od kiedy wy­sze­dłem z woj­ska. W tym ogro­dzie są drzewa przeze mnie sa­dzone, i to wcale nie te naj­młod­sze. Po­zna­łem dwoje wła­ści­cieli: pa­nią Pepę, która miała wredny cha­rak­ter, starą jak sztuka cho­dze­nia pie­szo, i pana Ro­virę, do­brego jak kromka chleba, który do ni­czego się nie wtrą­cał. Ale obecni wła­ści­ciele po­zwa­lają mi upięk­szać ogród, przede wszyst­kim sa­dzić kwiaty se­zo­nowe, bo już od pierw­szego dnia za­chę­cali mnie, że­bym się nie li­czył z kosz­tami.

– Po­doba się panu to, co ma­luję?

– Jak by to po­wie­dzieć… Ile by mo­rza nie ma­lo­wać, mnie naj­bar­dziej się po­doba to praw­dziwe.

A któ­re­goś dnia ka­zał mi usiąść, bo wła­śnie pra­co­wał nad ko­lo­rem, i chciał za­się­gnąć mo­jej opi­nii, bo mu się w oczach mie­niło, więc ja sma­ży­łem się w słońcu, a on cią­gle nie po­tra­fił się do­ga­dać z pędz­lem. Bar­dzo się cie­szył, kiedy uzna­łem, że jego ko­lor jest bar­dzo po­dobny do ko­loru wody, tylko brak mu jej lek­ko­ści… A kiedy za­czą­łem się tłu­ma­czyć, że ro­bota czeka, po­pro­sił, że­bym jesz­cze zo­stał, i zro­bi­łem mu tę przy­jem­ność, po­sie­dzia­łem jesz­cze chwilę, z grzecz­no­ści.

Mi­randa chwy­tała się róż­nych sztu­czek, żeby go zdo­być. Prze­ko­ny­wała, że po­wi­nien ją na­ma­lo­wać na tle ro­do­den­dro­nów. A mnie obie­cał, że mnie na­ma­luje, choć wcale o to nie pro­si­łem. Sta­wała przed nim, ro­biła miny, przy­bie­rała pozy i py­tała, w któ­rej mu się naj­bar­dziej po­doba, aż pew­nego dnia oświad­czył, że na ma­lo­wa­nie jej nie ma czasu, ale ją na­ry­suje. Trzy­mał ją po­nad go­dzinę na sto­jąco i cią­gle stro­fo­wał, że się po­ru­szyła. Dziew­czyna za­sty­gła nie­ru­chomo jak pień, bała się od­dy­chać. Kiedy po­ka­zał jej go­towy ry­su­nek, ucie­kła roz­wście­czona, bo Fe­liu na­ry­so­wał ro­pu­chę.

Pa­nienka Ma­ragda mó­wiła, że ona na miej­scu na­szej pani zwol­ni­łaby tę ko­kietkę, bo jej uroda jest nie­bez­pieczna, i choćby nie wiem jak się pod­li­zy­wała, ona się nie da na­brać. Wi­docz­nie kie­dyś Ro­sa­ma­ria mu­siała jej od­po­wie­dzieć, że lubi ry­zyko, że ni­czego nie za­mie­rza zmie­niać i ni­czego się nie boi. Pa­nicz Fran­cesc w po­bliżu żony nie wi­dział poza nią świata. „No tak”, stwier­dził kie­dyś Fe­liu, „ła­two po­znać, że jest za­ko­chany, może na­wet bar­dziej, niż mi się wy­da­wało na po­czątku, za cza­sów tego epi­zodu z Eu­ge­nim”. W tam­tym roku po­ja­wili się też za­przy­jaź­nieni Fran­cuzi, z córką. Miesz­kali w za­jeź­dzie Ber­ga­dansa, ale krę­cili się tu­taj ca­łymi dniami. Dziew­czynka jeź­dziła na nar­tach wod­nych, a matka cza­sem za­glą­dała do kuchni, żeby przy­rzą­dzić ja­kieś spe­cjalne da­nie. Ba­wili mnie ci przy­jeż­dża­jący i od­jeż­dża­jący, ale przez nich przy­było szkód w ogro­dzie i któ­re­goś dnia mu­sia­łem roz­mó­wić się z pa­nienką, żeby ich grzecz­nie po­in­for­mo­wała, że po kwiatki mają się zgła­szać do mnie, żeby nie zry­wali ich sami i nie nisz­czyli ro­ślin. Mała Fran­cuzka za­ko­chała się w Fe­liu. Może nie tyle za­ko­chała… chcia­łem po­wie­dzieć, że ra­czej przy­ssała się do niego jak je­mioła. Ca­łymi dniami dep­tała mu po pię­tach i oświad­czyła, że chce się uczyć ma­lar­stwa, a Fran­cuz za­py­tał, czy Fe­liu zgo­dzi się być na­uczy­cie­lem jego córki tego lata, i Fe­liu mu­siał się zgo­dzić, żeby się nie na­ra­zić go­spo­da­rzom, ale w głębi du­szy wście­kał się i prze­kli­nał dziew­czynkę, jej ojca i cały dwór nie­bie­ski. No i pro­szę, już mamy smar­kulę w ogro­dzie ze szta­lu­gami i ka­setą farb, a naj­lep­sze, że jej oj­ciec do wszyst­kiego się wtrąca i daje rady bied­nemu Fe­liu, który może tylko zgrzy­tać zę­bami. Mnie wy­ja­śniał: „Ten Boży anio­łek naj­pierw po­wi­nien się na­uczyć ry­so­wać…”. Ale i ro­dzi­com, i dziew­czynce za­le­żało na ko­lo­rach. Kiedy o tym wszyst­kim mó­wi­łem Qu­imie, pra­wie mnie nie słu­chała; tego sa­mego dnia mi uświa­do­miła, że pa­nienka cią­gle gdzieś jeź­dzi, wy­łącz­nie ze swo­imi przy­ja­ciół­kami. Rano się ką­pały, a po­tem wy­bie­rały się do po­bli­skich miej­sco­wo­ści i zo­sta­wały tam na obiad. Pa­no­wie mieli swój, że tak po­wiem, pro­gram, a pa­nie swój: oni je­chali w jedną, a pa­nie w drugą stronę. I znów Mi­randa za­brała się do dzieła, ale te­raz z pa­ni­czem Fran­ce­skiem.

Pod ko­niec lata pa­nicz przy­szedł mnie po­in­for­mo­wać, że przed wy­jaz­dem or­ga­ni­zują wiel­kie przy­ję­cie, więc mam usu­nąć tę grządkę mię­dzy dwiema ma­gno­liami. W pierw­szej chwili wy­dało mi się, że go nie zro­zu­mia­łem. Co pan po­wie­dział? – spy­ta­łem. Po­wtó­rzył, a mnie ciężko było po­go­dzić się z tą nie­spo­dzianką.

– Te­raz, kiedy na niej roz­kwi­tły li­lie pe­ru­wiań­skie i ho­len­der­skie bratki?… My­śli pan, że grządka w peł­nym roz­kwi­cie jest jak krze­sło, raz tu, raz tam?

Ale nie mia­łem in­nego wyj­ścia, mu­sia­łem ją zli­kwi­do­wać, a na jej miej­scu po­sta­wili stół, od drzewa do drzewa, długi na do­bre dzie­sięć me­trów.

Na­stęp­nego dnia, kiedy zaj­mo­wa­łem się goź­dzi­kami in­dyj­skimi i roz­ko­szo­wa­łem się ich za­pa­chem, ta­kim tro­chę ko­rzen­nym, po­de­szła do mnie Qu­ima, wy­tarła ręce w far­tuch i prze­ka­zała mi no­winę:

– Mówi, że wy­najmą do­dat­kową ob­sługę.

– A kogo?

– Zo­ba­czymy. – I ode­szła za­my­ślona.

Pa­nienka ją uspo­ko­iła, że w dniu przy­ję­cia nie bę­dzie miała żad­nych obo­wiąz­ków prócz zmy­wa­nia i wy­cie­ra­nia na­czyń. I ma sta­nąć na gło­wie, już ona wie jak, żeby lodu nie za­bra­kło. Wtedy jesz­cze willa stała na dzi­kim ugo­rze, z ziel­skiem, jasz­czur­kami i tymi owa­dami, które mu­zy­kują: mam na my­śli świersz­cze. No więc w dniu za­bawy wszystko za­sta­wiły sa­mo­chody. In­struk­tor nart wod­nych cho­dził w prze­bra­niu zło­dzieja, z wy­try­chami wi­szą­cymi u pa­ska. Wszy­scy się prze­brali. Mała Fran­cuzka za żółto-nie­bie­skiego mo­tyla, a jej matka za dia­bła. Dwa dni wcze­śniej elek­trycy za­in­sta­lo­wali świa­tła w ogro­dzie, a z ty­go­dnio­wym wy­prze­dze­niem pa­nienka Ma­ragda, mo­dystka, spro­wa­dziła grupę dziew­cząt ze swo­jej pra­cowni, i one wszyst­kie sie­działy na dru­gim pię­trze i przy­go­to­wy­wały stroje na za­bawę. I te nie­usta­jące wy­prawy do Bar­ce­lony, po ko­ronki i wstążki, za­wsze cze­goś bra­ko­wało, tego czy tam­tego, a Qu­ima i Ma­riona do­sta­wały kręćka od nad­miaru obo­wiąz­ków, ja­kie na nie spa­dły. Trzy dni przed przy­ję­ciem za­częło lać. Kiedy coś so­bie pla­nu­jesz… wody z nieba otrzy­masz ob­fi­tość. Mo­rze wzbu­rzone, Fe­liu z małą Fran­cuzką jak z pi­jawką, go­spo­da­rze w złym hu­mo­rze, a in­struk­tor jazdy na nar­tach wod­nych przez cały dzień w za­jeź­dzie Ber­ga­dansa gra z Fran­cu­zem w karty. Dziew­częta szyły, a wszy­scy spo­glą­dali w niebo z nie­po­ko­jem. To­pi­nam­bury za moim dom­kiem się prze­wró­ciły, mo­to­rówka się ze­rwała i po­trzebny był sta­tek, żeby ją od­szu­kać, a in­struk­tor nart wod­nych o mało tego nie przy­pła­cił głową, bo mo­rze do­stało ataku sza­leń­stwa. Ja wtedy sie­dzia­łem u sie­bie, w za­mknię­ciu; od czasu do czasu wy­glą­da­łem przez okno, a je­śli deszcz ro­bił małą prze­rwę, wy­cho­dzi­łem spraw­dzić, ja­kie szkody spo­wo­do­wał w ogro­dzie. Nocą, gul… gul… gul… w ru­rach. W ostat­nią noc ulewa do­słow­nie się roz­sza­lała.

Grzmo­tów i bły­ska­wic co nie­miara. Nie mo­głem spać: przez otwarte okno sły­sza­łem szum i wi­dzia­łem, jak eu­ka­lip­tusy się ko­ły­szą, to w jedną, to w drugą stronę. Wą­tłe li­ście opa­dały na zie­mię, a na su­fi­cie zro­biły mi się za­cieki. Rano wszystko się uspo­ko­iło, desz­czyk le­dwo kro­pił, słabo i spo­koj­nie. O dzie­sią­tej wyj­rzało słońce, jak ja­kiś książę, i całe mo­rze sta­nęło w błę­ki­tach.
(…)

Mercè Rodoreda „Ogród nad brzegiem morza”
Tłumaczenie: Anna Sawicka, Magdalena Pabisiak
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 232

Opis: Stary ogrodnik mieszkający na tyłach posiadłości obserwuje życie bogatej rodziny w willi nad morzem. Co roku na wiosnę dom ożywa, zjeżdżają się gospodarze i służba. Kwitną latami pielęgnowane rabaty, zaczynają się ekstrawaganckie przyjęcia, zdarzają się romanse i prawdziwe miłości, zaś piękno ogrodu zdaje się oferować wszystkim raj na ziemi. Mieszkańcy i goście pływają w morzu, piją, dokuczają sobie i świetnie się bawią. Gdy któregoś dnia pojawia się nowy sąsiad i rozpoczyna się budowa jeszcze bardziej okazałej willi, wraz z nim odżywa przeszłość, na co nikt nie był gotowy. Beztroskę burzy brutalna rzeczywistość, która nie omija nikogo: ani bogatych, ani biednych, ani panów, ani sług.

Mercè Rodoreda napisała „Ogród nad brzegiem morza” w piętnaście dni we wrześniu 1959 roku i odłożyła na siedem lat. Po tym, jak powieść się ukazała, tylko umocniła pozycję autorki jako jednej z najwybitniejszych pisarek XX wieku.


Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek